czwartek, 31 października 2013

pierwsza seta

Oczywiście liczby mają znaczenie. Oczywiście - przynajmniej dla mnie. Jeśli nadchodzi niedziela, i mam kilka godzin na bycie sobie szosowcem, zanim wrócę do normalnego dla siebie stanu bycia ojcem, mężem, domownikiem itd, to staram się wykręcić swoje. Od poniedziałku do piątku jestem grafikiem i fotografem. Jak jest sezon, to mniej więcej co dzień rano jestem kolarzem, ale tylko przez kilka kwadransów. No i niedzielne "wykręcenie swojego" to zawsze lepiej wygląda, jak jest ponad 100 km. To dla wielu ludzi taka wartość skrajna, szczególnie dla tych, którzy mało lub w ogóle nie jeżdżą. Stówka to jeszcze nie wyprawa, ale to już poważniejsza sprawa. 

Ten blog prowadzę od połowy sierpnia. Nie od tak dawna. Zależy mi, żeby trafiał do ludzi, żeby pokazywać te rzeczy, które są dostępne dla większości z nas (czy to trasy, czy szpeje).  Chodzi też o to, że dobrze jest znaleźć w świecie człowieka, którego lubisz poczytać, bo może gdzieś jest jakiś wspólny mianownik moich i Twoich zainteresowań. Ja na przykład lubię jeździć sam, ale lubię podzielić się tym, co mi się w głowie urodziło w trakcie jazdy. Przecież nie ma tu porad suplementacyjnych :) (o ile znajdzie się powód, bo coś o suplach napisać). W końcu jestem fotografem, nawet dość dobrze wykształconym, więc teoretycznie trochę wrażliwym człowiekiem. Czasem mogę podzielić się z kim na bieżąco - bo uda się pojechać w kilka osób. A czasem nie. I chyba to (chęć dzielenia się wspomnieniami i refleksjami) + rower + zdjęcia + tekst = blog i jest to cała twórczość, która najbardziej mi teraz odpowiada. Siedząc dziesięć lat temu w ciemni nad kopiowaniem barytowych odbitek - w życiu nie myślałem, że moim narzędziem będzie blog :). A przecież jeden z nich prowadzę od ponad 6 lat.  

Ale dość patosu. Dzisiejsza seta nie dotyczy odległości, a ilości fanów bloga, która rano przebiła pierwszą setkę. Z tej okazji, oraz z tej, że w tym miesiącu więcej kasy wydałem na leki, niż na rowerowe akcesoria, taki mały trybut dla minionego sezonu pełni szczęścia - takie miejsca, o których sobie myślę, że chciałbym tam teraz pojeździć, kiedy nie mam jak jeździć :)



Powyżej Czechy. Droga z Lipova Lazne do Vapenna. Tak było w lipcu.



Próby podboju Niemiec. Raz z Adamem objechać chcieliśmy Szwajcarię Saksońską, ale Adamowi zeszło powietrze z koła i się obraził na rowery. Na ciężkim fochu pojechaliśmy ile się dało, by po dwóch tygodniach, 1 września w pojedynkę dokonać klasycznego blitzkriga ;)



Polska - kto nie jeździł na szosie, ten najczęściej powtarza bzdurę, że u nas to nie ma gdzie jeździć. Jak ktoś z Was to usłyszy od kogoś, to proszę mu odpowiedzieć "nie pierdol, nie było Cię tam". Wyżej - jeden z najpiękniejszych odcinków, jaki znam w okolicach Ślęży, łącznik Śmiałowice - Klecin, który w tym roku w różnych konfiguracjach objechałem jakoś ze trzy razy. A raz tu. Poniżej DK 39. Jest tak śliczna, że nie ma czasu na zdjęcia. 

Blog działa i mam nadzieję, że będzie działać jeszcze lepiej. W najbliższym tygodniu prosto z fabryki przyjedzie kolejna szosa za rozsądne pieniądze do recenzji i pojawi się planowana Super Trasa (czyli po prostu SzosowaSzosa). Niebawem będzie też konkurs, spersonalizowana nagroda od Lezyne i AMP Polska już się produkuje :) Zdobyć nagrodę nie będzie łatwo, ale za to będzie to doskonały sposób, żeby w pracy mieć co robić w te długie, jesienne popołudnia.

Blog działa też dzięki pomocy kolegów: Adama, który wymyśla ciekawe trasy w - teoretycznie - nudnym terenie, i Tomka, który jak już pojedzie na wycieczkę, to dzieli się wpisami ze swojego bloga i ratuje treść, kiedy ja pożeram kolejne paracetamole i inne szuwaksy. Oczywiście podziękowania należą się jeszcze kilku innym osobom, ale zrobię to przy innej okazji.

niedziela, 27 października 2013

Chora niedziela

We wrześniu opisywałem mały, ale urokliwy fragment mojej trasy na brak czasu (link) i chyba pisałem o fajnych widokach, jakie mogą się z tej trasy popełnić. Dzisiaj była ekstra widoczność, więc Sudety prezentowały się w całej niemal okazałości. Sentyment dzisiaj kazał mi patrzeć na ich wschodnią część, bo dzisiaj miałem tam jeździć z Adamem i Tomkiem. Niestety, jak kiedyś, rano patrzę, a to kapeć. To nie problem, ale zły znak. Kapeć naprawiłem w try miga i przypomniałem sobie, że nie mam ważnego przeglądu auta. Dupa z mojego podboju. Może to i lepiej, bo jakoś choroby mnie nie opuszczają i mikrobowe pandemonium wciąż krąży po domownikach. Ale chłopaki pojeździli, więc może w najbliższych dniach Tomek podzieli się materiałem. I kiedy ja sobie stanąłem i patrzyłem, to oni gdzieś tam między Żulową a Javornikiem spokojnie pykali kolejne kilometry. 



Ja natomiast pobijałem następny rekord w jeździe o kropelce i starałem się nie spocić. Efekt - 50 km. W dwie godziny :) ale spoko. Sezonu nie kończę. Sezon kończy ze mną ;)


Powyżej jeden z ładniejszych fragmentów DK 39 między Wiązowem a Częstocicami. I jak sobie tak jechałem i w głowie mi muzyka grała jak zwykle (nie, że słuchawki, po prostu odtwarzałem sobie z pamięci coś, to dzisiaj był to Yann Tiersen - Dark Stuff z płyty Dust Lane. A potem przeczytałem, że w wieku 71 lat zmarł Lou Reed. Kolejny omen - w czasie przejazdu chwilę jechałem razem z cyklistą z Wiązowa (chyba) i opowiadał, że ma sąsiada, co ma w Norwegii rodzinę i jeździ tam na ultramaratony szosowe, i że gość ma super kondycję, i zdrowie, i że ma 71 lat. 

piątek, 25 października 2013

"Kochanie, możesz mi wyczyścić owijkę..."

Czytanie for w internecie to zawsze jest niezła beka. Przynajmniej dla mnie. Pisałem o tym jakoś niedawno przy okazji rozterek przy pomyśle na zakup kół. Ilość opinii jest wielka, ale miałkie one jak cholera. I jak sobie kiedyś, będąc chorym, wlazłem na forum szosowe i w dziale o rowerach czytałem i oglądałem, co kto ma, to najbardziej gorącym tematem były owijki. Na przykład "zajefajny rower, super skomponowany, ale owijki powinny być białe" i w opozycji pod innym rowerem "szkoda, że owijki białe, będą białe do pierwszej jazdy". Dwie rzeczy. Co do cholery znaczy, że "owijki powinny być białe"? To jest w ustawie zapisane? Jak się komuś podobają sinokoperkowe i takie założył, to powinny być takie, jakie się właścicielowi podobają. A po drugie - gówno prawda - owijki czyści się łatwo. Przynajmniej Fizik z serii Performance. To droga owijka, ale morderczo wygodna i zrobiona z piekielnie miłego w dotyku materiału. Ja lubię białe owijki. Lubię, jak są czyste. Mój kolega mówi, że czyste świadczą o tym, że rower nie jeździ :) No u mnie jeździ. Ale umówmy się - cudów nie ma. Ciężko będzie owijkę przywrócić do fabrycznej czystości, jeśli się ją zaniedba, ale bez sztaństwa, wystarczy raz na miesiąc w czasie sezonu.








#1. Brud widać, więc nie ma co pisać.

#2. Ja używam takich miękkich szmatek do automatów, one są z celulozy, ale równie dobrze może to być gąbka lub każda inna, miękka szmatka, byle nie farbowała.

#3. Płyn do higieny intymnej jest delikatny i nie jest zasadowy w przeciwieństwie do mydła. To znaczy, że owijkę da się powąchać i nie trzeba jej octować czy coś. Nawet jak się jej nie wypłucze po myciu zbyt dokładnie, to nie wyskoczą nam potem na rękach ani bąble, ani ręka nie będzie ślizgać się po fajerze.

#4. Mycie - w miseczce wlewamy pół litra ciepłej wody i z płynu strzelamy do miski dwie porcje szuwaksu. Szmatkę moczymy, lekko odciskamy i szorujemy. Owijka zrobi się lekko szara, bo zacznie pić wodę. Dwa - trzy razy szorujemy, potem szmatkę płuczemy w czystej wodzie i ze dwa lub trzy razy przecieramy kierę. Dość.

#5. Jak od razu nie poraża Cię biel owijki - poczekaj, aż wyschnie. Roweru nie poznasz.

#6. Fin. Można w ten sposób bezpiecznie wyczyścić różne owijki, tak samo traktowałem korkowego, białego Riczeja, czy czerwone, klejące Fiziki i takie właśnie, zamszowe. 

czwartek, 24 października 2013

list na fochu do Mikołaja

Przy okazji bycia chorym, do tego męcząc się z Illustratorem, który dzisiaj nie chce współpracować i co chwilę się wysypuje (jak zwykle od ponad dziesięciu lat) co chwilę popatrzę tu lub tam i się czymś pocieszę. 
Często jest to strona Lightweight.info, bo te sprzęty w świecie rowerów są tym, czym no Bugatti w świecie samochodów (choć puryści pewnie bąkną, że owszem, ale do czasu przejęcia Bugatti przez nie-Włochów). 


Jest coś uroczego, że człowiek, który buduje koła tak jest związany z ideologią firmy, że robi sobie dziarę z logo firmy. To dość znaczący dowód na to, że jednak Niemcy mają fantazję, a nie tylko matematykę. W każdym razie takie koła na co dzień - Mielenstein - to koszt 13 tyś zł przy dobrym kursie. I to są najtańsze koła. Oczywiście produkowane w Niemczech. Ale takie koła w coś trzeba wpiąć, więc Lightweight wymyślił, że trzeba wypuścić ramę. 



Oczywiście media szosowe ocipiały ze szczęścia, bo jest nowy klejnot w koronie, kto pierwszy pokaże, ten kosi lajki itp. Oczywiście cena to 20 tyś zł. Ale za to jest w zestawie sztyca. Cóż. Wszystko git. Cena wymarzonego roweru osiągnęła już 32 tyś zł, a wciąż nie mamy ważnych szpejów. Na przykład napęd - nie damy tu przecież stopiątki. To może Campa? Jak szaleć, to szaleć. Super Record Titanium i mamy 9 tyś zł. Suma bez kiery, siodła, opon, linek i owijki - 41 tyś zł. Kiera - niech będzie też od Lightweight, ale cena jakaś niska, niecałe 1,5 tyś, co powiększa nam kwotę o granicę błędu przy przeliczaniu kursu walut. Ale szytki, kiera i siodło, jakiś spasiony Fizik, linki Nokon i wyjdzie razem jeszcze ze dwa i pół klocka. I teraz siedzisz sobie na tym rowerze, jedziesz sobie Hochalpenstrasse ukrywając pod trykotem blizny po wycięciu nerki, prędkość też nie powala, bo wysokość duża, tlenu mało, a masz już jedno płuco, bo drugie poszło na czarny rynek i jesteś przekonany, że masz rower nie skażony tanią manufakturą gdzieś z Azji.

I tu okazuje się, że to błąd, bo Lightweight zdecydował o produkcji tej ramy właśnie w Azji. W rozmowie z dziennikarzem (źródło - żeby nie było, że to "eksperyment myślowy") przedstawiciel Lightweight powiedział (mniej więcej), że gdyby były produkowane w Niemczech, to cena wzrosła by do poziomu 30-38 tyś zł. czyli dwa razy więcej, niż bogato wyposażony frameset Look 695, produkowany przecież przez Francuzów we Francji.

Z dzisiejszych przemyśleń powstała jedna konkluzja. Niech będzie, że Lightweight ma swoje patenty i rama jest sprawdzana z dziką precyzją i morderczą dokładnością, ale jakoś tak się obraziłem na marzenie o takim spasionym bicyklu. Wystarczą mi na początek same koła.

niedziela, 20 października 2013

Spowolnienie


Sobota była spoko. Udało się wyszarpać z dnia dużą godzinę, więc szybko jak nigdy wbiłem się w lajkry i na szosę. Na szosie rozgrzewka, na rozgrzewce wiatr w plecy więc leciałem ponad 40 przy tętnie bliskim spoczynkowemu ;) Potem dzida na pełnym gazie, pod wiatr, puls jak przy podjeździe na Czomolumgmę, a prędkość jakaś taka śmieszna. Śmiać mi się odechciało dzisiaj rano, gdy wg zapowiedzi dzień miał być letni, a na za oknem ściana wody. Do tego po wczorajszej jeździe gardło boli jak cholera. A plan był fajny - skoro jadę do Nysy do rodziny, to wezmę szosę i się wbiję gdzieś. Obojętnie, byle ładnie. A w tamtym rejonie to znaczy "obojętnie, gdziekolwiek". 


Ale pomimo niedyspozycji wsiadłem dzisiaj też i nawet czułem się dobrze po jeździe. Teraz czuję się źle, ale nie fatalnie. Jeszcze z godzina do tego stanu. Dzisiaj ostrożnie, puls niski, prędkość niska, żeby nie trzeba było oddychać przez usta. Objechałem dawno (miesiąc?) nie widziane okolice. Jedna z moich ulubionych szos - łącznik między Oleśnicą Małą, a Owczarami, o którym pisałem przy okazji opisu DK 39 - rozpada się. Wróżę dwie opcje: po zimie albo się rozleci, albo ją połatają tymi gównianymi kamykami zlepionymi jakimś szuwaksem. To ostatni dzwonek, żeby się tam przejechać. A warto.



Chyba czas na roztrenowanie :)

czwartek, 17 października 2013

toczą mnie koła



To jest zawsze lekko horror dla mnie, kiedy mam wybrać coś, co zawsze bardzo chciałem, a potem zaczynam kombinować, jak uciąć z tego 100 zł, a może 200 zł. A potem myślę, że całe życie wiecznie oszczędzam na czymś, bo przebudowuję mieszkanie, bo szczepię dzieci, bo rozrząd wymienić itp. Typowe problemy bycia freelancerem. Oczywiście freelancerstwo ma swoje dobre strony, ale to blog nie o tym. W każdym razie jak budowałem w zeszłym roku poprzednią szosę, to kupiłem koła "na już" z myślą o szybkim apgrejdzie. Za czteroletnie Aksiumy dałem 300 zł więc taniej się nie da. Nic im się niby nie dzieje, ale jakoś mnie one kują w oczy. Są ciężkie, bo prawie dwa kilo. Ten naklejki z drugiej foty nie widzę jak jadę, więc tu plusik. Wkurza mnie w nich jednak coś koło tej naklejki - koła są okrągłe, ale nie wiedzieć czemu, w miejscu łączeniu obręcz na zewnątrz jest ok, ale rower na bieżni hamulca już nie jest idealnym kołem na łączeniu i hamując - szarpie. Wkurza mnie to. Po prostu. Do tego niedawno w czasie wywrotki schodząca z obręczy opona wygięła ją i mój obermagik musiał ją dociągać nie tylko samymi szprychami. Wiem wiem - jeździ? Jeździ. Po co marudzić. 

Bo lubię.

Źródło: www.campagnolo.com

W każdym razie rozpatrywałem sobie koła, które mogę sobie kupić nie wycinając żadnego z organów. Oczywiście wchodzę sobie raz czy dwa na dzień na stronę Lightweight, ale popatrzę, porozglądam i spadam. Tak jak za komuny dzieci robiły w Pewexie. A wybór w 90% zbliża się ku Campagnolo Zonda. Są lżejsze o 450 g od Aksiumów, są dość tanie, tylko ten zaplot tylnego koła mnie niepokoi. Miły pan ze sklepu powiedział, że są pancerne. 38645 przeczytanych recenzji w sieci. W większości występuje zwrot bullet proof.

I to te recenzje mnie wkurzyły. Jaki jest sens wpisywania recenzji produktu po przejechaniu 200 km? Albo po 20 km? Są takie. Oczywiście doświadczony użytkownik może już coś powiedzieć, ktoś, kto objechał - w tym przypadku - 400 różnych kół. Ale: "to moje drugie koła, wcześniej miałem koła XXXXX i kupiłem to, przejechałem 80 mil po naszych kiepskich tutaj (Toronto) drogach i są absolutnie bulletproof". Kurwa no. I takich recenzji jest 90%. 90% z tych 10 % to pewnie jakieś inne kupy i zostaje jedna na sto, gdzie ktoś opisze, że piastę trzeba to i to, że jest spoko, ale coś tam. Jejku, przecież jak ktoś kupi na tym czeinriakszyn jakieś coś, objedzie to chwilę, to po co pisać, że jest super. Albo jak kupisz telefon w sieci i zanim uruchomisz na nim cały social, kontakty, gry, sry i fry, to piszesz recenzję? Nie, bo jak odpalisz go to działąasuper, a po tygodniu jest tak zatkany, że modlisz się, żeby ktoś wznowił produkcję Nokii 5110.

Oczywiście nikt nie każe tego czytać, ale - wracając - jak jesteś freelancerem, siedzisz w chacie i robisz zdjęcia, obrabiasz, montujesz itp, to jak się nie podniecać tym czy owym. Wiem, to niczyj inny problem, tylko mój. Ale tak mam.

W każdym razie moja recenzja na te Aksiumy, chyba 2008 rok, jest taka, że są spoko kołami i jakoś na nich jeżdżę. Szprychy mi nie pękają, łożyska jak się poluzowały to lekko kolega dokręcił piastę i toczą się doskonale. Zaliczyłem nimi wiele dziur, kraterów i jedną glebę. Żyją. Przejechałem na nich już wiele tysięcy, a gość przede mną - też sporo. Tak myślę.

wtorek, 15 października 2013

Jeszcze walczę




Udało się dzisiaj zorganizować przerwę w pracy. Ledwo, ale się udało. Tak sobie cisnąłem godzinę i myślałem, kto przez ten sezon powodował mi najwięcej groźnych sytuacji na drodze i to nie tiry czy przedstawiciele handlowi (i jedni, i drudzy też, ale nie byli największym problemem), ale piesi, którzy nie słyszą mnie i nagle wpadają na drogę z chodnika. Nawet nie patrzą. Nie słyszą, więc dup - dzisiaj było ich trzech. A ja jak jadę to trzymam fason i nie drę do nich ryja "spierdalaj chuju zajebany skurwysynie", tylko grzecznie. Dobra - za każdym razem gotuje się i ma ochotę pokrzyczeć, ale to tylko wzbudzi agresję. A tak tylko trochę mniej. Najgorzej jest wtedy, jak w niedzielę cisnę przez jakąś wieś i ludzie wychodzą z kościoła. Jak owce. 

poniedziałek, 14 października 2013

Pradziad ostatni i jesienny - relacja od Tomasza Jędrzejewskiego ****

Pradziad to najwyższy szczyt Jesionków, i co jest w Czechach dość powszechne, na jego szczyt wiedzie asfaltowa droga. Oczywiście u niektórych budzi to zachwyt (no u tych, co próbowali wjechać na Przełęcz Karkonoską, a potem zobaczyli, że Czesi wybudowali tam ze swojej strony "autostradę"), ale w czeskich ekologach budzi to demony. W każdym razie jadąc tam szosówką nie zrobimy naturze krzywdy, o ile nie wypadniemy z zakrętu przy 80 km/h i nie pościnamy traw. Ale bardziej martwiłbym się o stan cyklisty. W każdym razie Tomek uratował - podobnie jak przed tygodniem - honor szosowca i bez obaw wykręcił piękna trasę. Ja u zazdroszczę, ale spokojnie. Mam w zanadrzu coś ekstra ;)

* * *

Wystarczy zapakować rower do auta, a po przejechaniu 66 kilometrów jest się już w czeskim raju. Nie jestem czechofilem, jak >> Marco Polka <<, bo Czechy tylko uwielbiam, głównie za góry, drogi, piwo i kofolę. Lubię tam jeździć, autem DO, rowerem PO. Taki też był plan na kolejną niedzielę października. W ubiegłym tygodniu eksplorowałem asfalty na zachód od Jesenika, dzisiaj trzeba było zatem pojeździć na wschód. Miejsce startu - Zlate Hory, cel główny - Pradziad, cele pomniejsze - pojeździć po okolicach, ale tam gdzie jeszcze nie było mi dane i kontynuować zabawę nowym aparatem.



Tuż za Zlatymi czeka pierwsza tego dnia rozrywka dla kogoś kto bardziej lubi podjeżdżać - 6 kilometrów zróżnicowanej wspinaczki 'na Hermanovice', początek jest przyjemny i delikatny, a gdy już się trochę człowiek zmęczy, to po 4 kilometrach następne dwa są razy bardziej strome (6-7 -> 12%). Jest to jedyny podjazd, który ze mną wygrał. W zeszłym roku, jeszcze na mtb, dosłownie na nim umierałem i dałem mu za wygraną, są świadkowie ;) Rok 2013 przyniósł zmiany w postaci szosy, więc raz dwa i melduję się na Zastavce, za nią rozpoczyna się łagodny zjazd do Hermanovic. Nie warto pędzić, tylko rozejrzeć się w poszukiwaniu małego kościółka stojącego nad urwiskiem. Po kilkunastu minutach jestem już we Vrbnie pod Pradziadem, z którego delikatnie pnącą się do góry, doskonałą szosą pedałuję do Karlovej Studzianki. Ten krótki odcinek w kolorach jesieni jest przepiękny, aż nie chciało się jechać dalej.




W tym roku na Pradziadzie byłem już cztery razy, jechałem nań z Opola (filmik -> http://www.youtube.com/watch?v=tNgoJBQyibU), ze Zlatych Hor (x2) i Rejvizu. Każda z dotychczasowych jazd miała na celu uzyskanie jak najlepszego czasu wjazdu. W ciągu roku poprawiłem swój rekord z 53 na 36 minuty. Jest jednak październik, okres roztrenowania i miejsce na jazdę typowo rekreacyjną, bez spinania tyłka za każdym obrotem korby. Niby jazda na całkowitym luzie, a czas pokazał, że coś z formy sierpniowej jeszcze w nodze zostało. 41:41 min. jest moim drugim wynikiem w życiu. Gdy wjeżdżam szczyt chowa się w chmurach i robi się zimno. Chowam się w wieży, w nagrodę kupuję ulubioną Kofolę. Warto pamiętać, że w restauracji na szczycie nie można płacić kartą i złotówkami, parę razy o tym zapomniałem i trzeba było obejść się smakiem.




W przyszłym roku podobnie jak w obecnym Pradziad będzie jednym z głównych celów rowerowych. Kuzyn rzucił wyzwanie pobicia jego rekordu wjazdu wynoszącego 30 minut. Będzie ciężko, będzie bolało, zimą trenażer będzie pracował pełną parą.
Nie lubię zjazdów, bo są nudne, ten z Pradziada taki nie jest. Pierwsze 3 km, to zawsze slalom pomiędzy piechurami, którzy zawsze idą całą szerokością drogi, jakby nie mogli trzymać się którejś ze stron. Kolejnych 6 to las i jazda ile noga dała. Przy odpowiednim się złożeniu jest szansa na setkę na liczniku. Ze szczytu zjeżdżam przez ponad 20 km, daleko za Vrbno. Widoki powodują, że co kilkaset metrów zatrzymuję się w celach fotograficznych i zmuszam się do dalszej jazdy. Cała okolica, całe Jeseniki lądują na mojej liście miejsc do odwiedzenia Każdej Jesieni.



Za Vrbnem kieruję się w stronę Karlovic, po drodze mijam zagrodę jeleni (tak, zagrodę, od groma jeleni za płotem), pod wrażeniem widoków źle skręcam i zamiast prosto do Albrechcic idealny asfalt wiedzie mnie do urokliwie położonych Hyncic. Nadkładam kilka kilometrów, ale w końcu docieram do właściwej miejscowości, w której wiem, że trzeba skręcić w lewo i jechać w stronę granicy, ale wypatrywać zjazdu na Jindrichov. Wątpliwej jakości drogą,  bo czasem zdarzają się w Czechach polskie drogi, docieram do Petrovic. Tam zaczyna się podjazd na przełęcz Petrove Boudy pod szczytem Biskupiej Kopy. Asfalt jest jeszcze gorszy niż wcześniej, ale to tylko drobne utrudnienie. Za przełęczą jeszcze tylko kilka kilometrów zjazdu serpentyną do Zlatych Hor i  to by było na tyle.  Ostatni Pradziad w tym roku. Piękny jak nigdy, udany jak zawsze. Do następnego razu góro!
Ślad trasy wraz z danymi ->> KLIK 



* * *
Komunikacja
Dojazd go Głuchołazów autem zajmie nieco ponad godzinę od zjazdu z A4 w miejscu skrzyżowania z DK 46 (Nysa - Opole).


Route 2 357 419 - powered by www.bikemap.net

się pokręciło







Jesień pełną gębą. Wczoraj objeździłem autem znaczną część trasy, którą w zeszłym tygodniu opisał Tomek - pętla między przełęczami Lądecką i Płoszczyną. Pojechałem robić zdjęcia, bez szosy, ale mało z auta nie wyskoczyłem. W ciągu dwóch godzin minęliśmy się z kilkudziesięcioma kolarzami na szosach. Serce rośnie, bo jeszcze 3-4 lata temu raczej nie była to dominująca grupa. Teraz widziałem tylko kilka osób na mtb. Piszę o tym nie dlatego, że mam jakąś niechęć do mtb - nie ma to znaczenia. Znaczenie ma świadomość, że dużo ludzi rozumie, że rower to nie tylko szerokie opony, że ubranie na rower to nie bawełniany tiszert i spodnie z Łeby. Szosowcy to nie tylko z kierownicami przy ziemi, ale niektórzy mieli całkiem dużo podkładek pod mostkiem. Po prostu - moim zdaniem - rośnie świadomość roweru i jego przeznaczenia. 

Cieszy mnie to. 

poniedziałek, 7 października 2013

Szoszo w Czechach. Javornik - Lądek Zdr. - Bolesławów - Stare Mesto - Branna - Javornik. *****

Wczoraj kolega Tomasz pojechał epicka trasę, którą planowałem już od dwóch miesięcy i jak to bywa z planami - obudziłem się chory i jakiś połamany. Rano wysłałem serie smsów, że "sorry, jestem chorry" i próbowałem być znośny dla rodziny, żeby jak najmniej odczuła moja frustrację spowodowaną tym, że taki piękny dzień, a ja w domu, chory... jakoś to sobie odbiję. Tymczasem Tomek ciesząc się zdrowiem walczył z podjazdami i opisał to na swoim blogu: http://jedrzejewski.wordpress.com/, więc jemu dzisiaj oddaję głos (wpis) ;)


* * *

Październik. Wolna niedziela. Słońce. Rower. Czeskie szosy. Dodaj, wymieszaj, jedź. Przepis doskonały na kilka godzin kręcenia korbą z uśmiechem na twarzy. Trasę narysował Wojtek (->>  http://szosowaszosa.blogspot.com/), niestety nie było nam dane jej razem przejechać z uwagi na choróbsko. Szkoda, bo miałbym do kogo klnąć na kolejnym podjeździe, zwłaszcza od Brannej do Ramzovej.
Kola Kola
Trasa zaczynała się w Javorniku, pierwszych 9 kilometrów to podjazd na przełęcz Travna/Lądecką. Kilka razy w tym roku było mi dane przejechać ją w 'drugą' stronę, a nawet uwiecznić ją na filmiku (->> http://www.youtube.com/watch?v=L_a9v-G_d6s). Pierwszy raz od tej strony był przyjemnością, nachylenie idealne do sprawnego podjeżdżania - 7-8%. Odcinek od przełęczy do Nowej Morawy właściwie bez historii. Ot, zjazd i delikatnie pod górę. Za Nową Morawą zaczyna się dramat szosowca, nawierzchnia tak dramatycznej jakości, że nawet zdjęcie tego nie odda. Czymś gdzie kiedyś była droga trzeba wjechać 4 km pod górę na Przełęcz Płoszczyna. Dopiero tam, gdzie równo z granicą zaczyna się idealna czeska nawierzchnia można sobie uzmysłowić jak bardzo zarządca drogi powinien się wstydzić.

Podjazd na Travną

Lądek Zdrój

Zaraz za przełęczą zaczyna się zjazd serpentynami do Starego Mesta, czyli znowu bez historii. Zjazdy zawsze takie są i będą, wyjątkiem są te gdzie można zbliżyć się, a najlepiej przekroczyć, 100 km/h. Za miejscowością trasa wiedzie raz w górę, raz w dół fundując piękne widoki, które podlane jesiennym słońcem robią jeszcze większe wrażenie. Pierwsze zaskoczenie tego odcinka to Branna, ciekawie położona miejscowość, która nagle wyłania się z zakrętu i uderza swym urokiem. Dla mnie łał. Drugie zaskoczenie - wspomniany na początku podjazd za Branną, zwłaszcza jego odcinek z wiatrakami. Wg Garmina solidne 12-14% przez kilkaset metrów, a wcześniej 8-10% przez prawie 2 kilometry. W tym miejscu przeholowałem sądząc, że zaraz się skończy. Nie zrzuciłem z blatu, całość poszła na korbach. Oj, bolało i uderzyła delikatna bomba, która przeszła dopiero w Lipovej Łaźni wraz pierwszymi łykami Holby. Dalej to już bajka i dobrze znana z wrześniowego wyścigu Okolo Vapenne, trasa do Javornika. 
3

5

4

Wypad ten, był przy okazji pierwszym testem dla nowego aparatu - Sony RX100. Kupiony został z myślą o takim właśnie szosowaniu. Mały, idealnie mieszczący się tylnej kieszonce koszulki kolarskiej, a przy tym dający wysoką jakość obrazu i kilka programów auto (panorama, hdr), z których będę skrzętnie korzystał, bom jest leń.
* * *

Dodam od siebie kilka rzeczy. Pierwsza to mapa w kolekcji tras na bikemap.net

Komunikacja
Za sprawą bliskości granicy dojazd na dowolny punkt tej trasy jest łatwy i szybki, z Wrocławia czy Opola powinien zająć około godziny. Można także dojechać pociągiem do Kamieńca Ząbkowickiego (pociągi relacji Wrocław - Strzelin - Kłodzko - Międzylesie) i dojechać do trasy.

Do zobaczenia
Pomijając widoki - warto zapoznać się z burzliwymi losami Marianny Orańskiej, bo praktycznie cały teren wyznaczony tą trasą coś jej zawdzięcza :), a mając w świadomości jej historię, wycieczka nabierze dodatkowych walorów. Zaskakuje też architektura już trochę miejscami bardziej Austro-Węgierska, niż Pruska (np. wieś Bolesławów, gdzie zaczyna się mordercza kostka brukowa). Poza tym ja mam sentyment do tej trasy, bo w jej okolicy powstało kilka moich ulubionych prac.

Na przykład w miejscowości Travna spotkałem Radima, który zrekonstruował auto, jakim ścigał się jego ojciec.

W drodze do Lądka Zdr. z Przełęczy Lądeckiej wpadłem na chwilę do kopalni bazaltu. A na Przełęczy Płoszczyna byliśmy z kolegą jednymi z pierwszych klientów w hospodzie, która na lokalizacje wybrała sobie niepotrzebną już budę po celnikach. Nie wspomnę, że opisywany przez Tomka zły asfalt zabił zawieszenie mojej ulubionej Toyoty. A Tomka nie zabiła i dziękuję mu za udostępnienie wpisu. Ta trasa u mnie ma maksimum gwiazdek, to absolutnie piękna szosa.