poniedziałek, 24 lipca 2017

Kolej na Zachód. GOP -> Racławice Śląskie

Zawsze powtarzam, że jak nie ma wyraźnego pomysłu na pętle rowerową, to przez Kędzierzyn Koźle zawsze chętnie można przelecieć. Moja sobotnia trasa także ów miasto obejmowała, docelowo jednak zaplanowałem Racławice Śląskie, bo jest tam stary dworzec – w klimacie starych dworców - i przebiega przezeń linia kolejowa nr 137, czyli dla miłośników kolei niegdyś niesamowicie klimatyczna magistrala podsudecka, która dzisiaj (dzieląc los wielu podobnych linii) straciła znaczenie, ale chodzi mi o poczucie tej dawnej świetności. A może jakiś spalinowy lok typu „Rumun” czy „Gagarin” akurat przez stację przeleci?

Tekst i zdjęcia: Marek Locher  



Wracając do soboty: pobudka, gimnastyka, śniadanie, pompowanie kół, upychanie batoników musli w tylnych kieszonkach… i 5:24 wyjazd z mysłowickiego zadupia. Mieszkanie w aglomeracji GOP ma swoje zalety np. fotograficzne:), ale żeby rowerem się z niej wydostać na spokojne drogi np. okolic Jury, przedgórza Beskidów czy na zachód, to trzeba te minimum 30 km nakręcić po ruchliwych drogach, skrzyżowaniach, światłach, przejściach… ale jest wcześnie, więc sygnalizacja też jeszcze mruga pomarańczowym snem, jadę więc!  



Jeszcze wspomnę, że bardzo często na pierwszych kilkuset metrach jazdy w głowie znajduję sobie fragment jakiegoś utworu o odpowiednim bicie, który w zapętleniu nabija mi rytm kręcenia, dziś – nie wierzę – to jest DE SPA CI TO…, ale nawet dobrze się to sprawdza w jeździe i nie będę z tego powodu kopał roweru jak Chuck Norris swój telewizor! :D


Ja mam ogromny sentyment do wszystkiego, co na zachód, dlatego na Śląsk opolski i dalej zawsze chętnie mnie ciągnie. O wspomnianej porze wyjazdu jest już przyjemnie i nie trzeba brać bluzy, ale okolicę spowija mgła, jest klimat do porannej golder hour - trwającej już, niech tylko słońce zacznie się przebijać! No więc zaczyna się Ruda Śląska – gigantyczny organizm miejski złożony z 11-stu dzielnic, z których większość śmiało może być traktowane jako osobne miasto. W Kochłowicach słońce przebija się przez mgłę, akurat przy motywie pola ze zbalowaną słomą w charakterystyczne walce, tu przyznam, że trudno mi pogodzić robienie zdjęć z szosową jazdą, ale walczę z tym i wymuszam zatrzymywanie się, poza tym za aparat wtedy robi tylko smart fon, więc jest specyficznie;) Dalej Ruda Bielszowice i nowa łączówka przed dawne hałdy pokopalniane, potem ostry zjazd drogą na Zabrze. Ruda to też strasznie pagórkowaty twór, ze znanym lokalnie podjazdem / podbiegiem ulicą Tunkla w Wirku. W Zabrzu – Makoszowach przelatując nad A4, kieruję się na Przyszowice i tam będzie pierwszy punkt wyswobodzenia się z duchoty aglomeracji! Te wiejskie drogi przez Przyszowice i Bojków znam na pamięć, przypominałem je sobie właśnie do rowerowej jazdy, po wielu latach – gdy w czasie powodzi w '97 był to świetny dojazd do DK40 z całkowitym ominięciem Gliwic i ląduje się od razu w Sośnicowicach. Dziś jednak nie przetnę Sośnicowic, choć bardzo lubię to miasteczko, gdyż stanowi ono dla mnie swoisty point of no return jeszcze z czasów corocznych wyjazdów z rodzicami na odpoczynek w Kotlinę Kłodzką… Za Bojkowem skręcam w DK 78 na Rybnik, niedługo potem z prawej strony pojawia się niski nasyp, a na nim szczątkowo porośnięty tor – ta linia wąskotorówki prowadziła niegdyś do Rud Raciborskich i w dalszej trasie na Rudy będzie się jeszcze przeplatać – zwracając moją uwagę i myśli o tym, jaki to musiał być piękny widok przed laty, gdy wzdłuż drogi sunął mały skład wagonów z czerwoną lokomotywką… Krajówką nie pojadę jednak do Rybnika, po kilku kilometrach skręcam w prawo w spokojną, zalesioną DW 921 – nią jadę do Rud Raciborskich, asfalty niezłe ale pobocze momentami mocno zdezolowane, głównie z górki, dużo lasu – czyli nuuda krajobrazowa.

Przez Rudy do samego Raciborza prowadzi: DW 919, na której ruch jest nieco większy, jest też dużo obszarów leśnych. W Rudach alternatywnie można odbić na Kuźnię w DW 425 i lecieć nią na Kędzierzyn, ale to nie dziś.

W centrum Raciborza za mostem nad Odrą, skręt w prawo i prosto , aż do wyjazdu z miasta, gdzie jestem na DW 416. Mijam cmentarz i tu zaczynają się piękne przestrzenie bezkresnych krajobrazów – Kotlina Kłodzka wzywa – tak nazywam ten stan, który dopada mnie corocznie w okolicy czerwca, stąd ten kierunek rowerowych pętli jest zdecydowanie właściwy! Tak więc za cmentarzem rozciągnięty podjazd z wydzieloną DDRką, niestety z kostki betonowej, ale droga jest stosunkowo wąska, ruch duży, więc nie ma co ryzykować, można za to zjeść batonika podjeżdżając itp. Na wzniesieniu skręcam w prawo w docelową DW 417, którą dojadę do Racławic Śląskich. Ukształtowanie oraz okoliczne przestrzenie i krajobrazy tej drogi wzbudzają we mnie zachwyt, przywołują dobre wspomnienia i ogólnie „banan na twarzy”. Już za Pawłowem krajobraz się otwiera i mam te swoje widoki, nawet nie do fotografowania ale po prostu do wzrokowego chłonięcia:) Asfalty są tu w miarę dobre, choć pobocze momentami każe uciekać na środek, na szczęście ruch aut jest znikomy. Przed niegroźnym leśnym podjazdem – za którym zaczyna się Opolskie – mijam tą dziwną brzozę, niezły freak, co to się porobiło?! ;) Dalej jestem już w Opolskiem, tu zaczynają się hopki z tendencją pod górkę i tak na horyzoncie –ahead- ukazuje się widok niezwykły, to zbliża się skrzyżowanie z DK 38 otoczoną rzadszymi drzewkami, jak samotny łańcuszek wśród tych rozległych pól, dodatkowo teren w stronę Głubczyc mocno schodzi w dół i to naprawdę robi wrażenie, tu by się mogła toczyć jakaś powieść np. Deana Kontza ;)





Na horyzoncie majaczy pasmo górskie pobliskiej czeskiej strony (Odry?) choć to jeszcze nie Sudety widok jest mocno nostalgiczny... Gdyby skręcić w prawo DK38, to dojechałbym do Kędzierzyna, droga jest szybka, dość nudna, przestrzeń się wypłaszcza, już nie te widoki. Ale przecinam krajówkę i mknę dalej 417stką. Wzniesienia i zjazdy są tu częstsze, jednak asfalty gorsze, stare, grudowate i momentami przypominają sfrezowaną drogę, bywa, że dłuższymi fragmentami jadę nawet po angielsku. Racławice Śląskie leżą na wzniesieniu, wiem gdzie dworzec, zawsze robię risercz na googlowych mapach, wcześniej mijam wiadukt kolejowy, którym dawniej odbijała nitka do Głubczyc i Raciborza, przy nasypie wzbudza mój zachwyt zachowana linia telegraficzna na drewnianych słupach, nie wierzyłem, że będzie mi dane jeszcze coś takiego zobaczyć, gdy w latach 90tych taka infrastruktura masowo znikała z linii podsudeckiej. Ostatni odcinek dojazdu do stacji po żwirze to niezły offroad (moja tylna Michelinka zakończyła wczoraj swój żywot po powrocie) Dworzec wygląda równie pusto jak ten następny w Prudniku, tyle, że tory oplatają go po obu stronach. Na stacji stoi, a po chwili rusza długi skład węglarek, rusza w stronę Prudnika, nie widzę jaki spalinowy lok go ciągnie. Na peronie drugą obecną osobą jest miłośnik kolei, który kręci i fotografuje ów skład, chwilę rozmawiamy i przywołujemy czasy świetności tej linii kolejowej, to bezcenne wspomnienia! Magistrala podsudecka nr 137 wciąż zachowuje najważniejszą cechę swojej „klimatyczności”, czyli brak trakcji elektrycznej, chociaż to się nie zmieniło.



OK, byłem, zobaczyłem i teraz powrót w stronę Głogówka. Optymistycznie zakładam, że i tym razem (pamiętając dwa poprzednie razy) wiatr w drodze powrotnej będzie pchał mnie w plecy. Niestety jest dokładnie odwrotnie i tak już będzie – w twarz - całą drogę powrotną! Przed samym Głogówkiem wskakuję na DK 40, znam tą drogę na pamięć, niezliczoną ilość razy pomykam nią na coroczne wyjazdy w Kotlinę Kłodzką, w ubiegłym roku także rowerem. Ruch na niej jest duży i umiarkowany, ale trasa jest dobrej jakości. W Kędzierzynie muszę jeszcze sfotografować jeden istotny detal, do planowanego – wspomnieniowego wpisu na bloga, potem klasycznie zajeżdżam do McD (taka norma na 130 czy 160-tym kilometrze wielu moich tras) 15 minut przerwy na ciastko jabłkowe, po którym wchłaniam dużego Shake truskawkowego i dalej w drogę. Podczas konsumpcji dwóch facetów wychodzących z Maka zapytuje mnie o rower i ogólnie skąd, dokąd itd. Dosiadają się i wywiązuje się krótka, sympatyczna rozmowa, ten szczuplejszy jest emerytowanym policjantem, a ten większy to manager, muzyk, basista, który prowadzi w Kędzierzynie dość znany zespół Disco Polo! To nie moja muzyka, ale widzę, że człowiek ma szersze spektrum pojęcia o muzyce, więc jest o czym porozmawiać. Myślę, że to tak, jak z zawodowymi fotoreporterami, wielu, których znam często zarabia lepiej na weselnym kotleciarstwie niż pracując na etacie dla agencji, czy robiąc swoje projekty :/ Punkt 12, upał w mocy, ale spowalniający wiaterek ma też swoje dobre działanie, cyrkulując powietrze, przez co jest przewiewnie. Opuszczam centrum Kędzierzyna dalej krajową 40-stką na Blachownię, Ujazd i jeszcze tylko drobiazg – decyzja, czy skracam trasę za Ujazdem w prawo, kierując się na Sośnicowice i Gliwice spokojnymi wiejskimi asfaltami, czy mknąć dalej 40-stką do Pyskowic. Rano – wyjeżdżając - czułem, że noga będzie dobrze podawała, więc polecę na Pyskowice. Zawsze na tym odcinku trasy, o tych mniej więcej godzinach spotykam wielu szosowców, tak jest i dzisiaj… W Pyskowicach wskakuję na DK 94 i teraz już prosto (choć odcinek mocno pod górę) na Bytom. To już właściwie wszystko, jestem już „u siebie”, minę tego Lenina na elewacji starego bytomskiego osiedla, a potem z zamkniętymi oczami Maciejkowice, Siemianowice, Szopienice… na koniec przejeżdżam przez kurtynę wodną ustawioną w rynku katowickiego Nikiszowca.



Może jeszcze dodam jak to wygląda kilometrowo, przy różnych wariantach zawsze wyjdzie minimum 200, opisywana pętla to 256 km, można jeszcze poszerzyć o Prudnik, albo lecieć przez Rybnik i Rydułtowy, to dojdzie +/- 30 km. Ogólnie, to staram się nie dobijać na siłę. Trasa ma tyle ile się w niej zaplanuje, dobijanie na siłę kilometrów może mieć skutek niedobry, gdy zdrowy rozsądek schodzi na dalszy plan kosztem bardziej zajebistego wyniku na Endomondo! :)

piątek, 7 lipca 2017

kolej rzeczy


Lubię wstawać super wcześnie rano na rower i mieć takie rozterki - tuż po uciszeniu budzika (czy tam telefonu): wstawać, czy nie wstawać. I zwykle rozterki muszę szybko rozchodzić - szybka oblucja, szybki strzał budesonidem w płuco - i już robi się zwykły poranek, tylko wcześniejszy. Za łazienkowym oknem zwykle budzi się już dzień. Zwykle. A tym razem jest niezwykle - miało być w dzień ojca, ale nie dało się, więc wyszło "w okolicy dnia ojca", lub "dna ojca". 

Nie zjadłem śniadania, bo najpierw musimy dostać się z Oławy do Jelcza na tamtejszy dworzec kolejowy, z którego o 4:49 ma odjechać pociąg do Opola linią kolejową, którą każdy lokalny Wołoszański chciał się przejechać, ale nie każdy ma odwagę wstać tak wcześnie, że jednocześnie bardzo późno. No więc śniadanie - jego substytut - powędrował do kieszonki. W pociągu zjem. Ale najpierw 18 km sprintu, żeby nie spóźnić się, jak przed rokiem. Choć przed rokiem, pociąg się zepsuł i nie odjechał w ogóle.


Miasto o 4 rano jest księżycowe. Jedni idą uliczkami próbując stać się niewidzialnymi - trą o mury starając się zgłębić tajniki mimikry. Zapach ich zdradza. Rano nie ma aut, nie ma wyziewów z pierogarni - zapach niesie się po sformatowanym, rześkim powietrzu. Kolory są zgaszone, a ptaki rozwrzeszczane. Jest jednocześnie i głośno, i cicho. Co chwila ktoś - przeciwnie do udających mątwy - stara się być bardzo widocznym i czeka na kolegów/kierowców jadących do pracy. Dym z papierosa unosi się nad takim delikwentem zaznaczając jego obecność.

Droga do Jelcza leci szybko jak resztki zapasów energii z krwi. 18 km na czczo wyjaławia krew, która pewnie ma konsystencję tonera do drukarki. Jest! Pociąg stoi. Wsiadamy z rowerami, we dwóch podwajamy na jakiś czas liczbę ludzi w popularnym "kiblu" (EN-57).




Żaden ze mnie fan kolei - lubię po prostu jazdę pociągiem. Takim szczególnie - na malowniczej linii, która przecina moje ulubione lokalizacje Stobrawskiego Parku Krajobrazowego. Z asfaltu (no, to ciężko nazywać asfaltem w tej części, którą zwykle się poruszam) nie widać wszystkiego tak, jak z nasypu, z perspektywy wciąż pustego niemal składu. Wjazd na groblę między stawami hodowlanymi spowitymi mgłą rozświetloną przez wschodzące Słońce rozwala nam oczy.







Im bliżej Opola, tym pojawia się więcej ludzi. Pociąg pokonuje te 60 km w prawie półtorej godziny. Miejscami jedzie wolniej, niż idąca pieszo pszczoła zmęczona całodniowym targaniem pyłku w imię etosu chwały za pracę. Wysiadamy na Głównym - a tuż po szóstej rano w Opolu na drogach młyn. Na Dolnym Śląsku boimy się aut z rejestracjami zaczynającymi się na "O", a tu jesteśmy w ich "gnieździe". Niemniej bezpiecznie i wydostajemy się za miasto, bez zwiedzania. No prawie bez.




Gładkimi drogami (naprawdę dużo ładnych asfaltów) kierujemy się pi-razy-drzwi na Nysę. Zaskakują nas lekkie hopki - cała masa. Długie proste, na końcu zakręt kilka stopni i kolejne proste. A czasami droga wije się wokół nie bardzo wiadomo czego, a czasami prowadzi na jakiejś starej grobli (no bo drzewa przy niej o około metrowej średnicy pnia). Fajnie przy tym wygląda linia kolejowa, która przecina naszą trasę raz po raz. Dużo rozmawiamy o miejscu, które zaraz miniemy. Teoretycznie miniemy...



...bo jedna się zatrzymaliśmy i trochę poczytaliśmy na tablicach i epitafiach egzotycznych nazwisk. To cmentarz, jeden z wielu jaki pozostał po obozie jenieckim urządzonym na były m poligonie w Łambinowicach.



(to głupie zdjęcie, ale jeden bocian na gnieździe, 
a drugi na szczycie dachu wymagały wyciągnięcia aparatu)


Gdzieś już pod Nysą odbiliśmy na północny zachód ostatni raz przecinając malowniczą linię kolejową Opole - Nysa z tymi pięknymi słupami (telegraficznymi?) i przekraczając Nysę Kłodzką. Krajobraz - zgodnie z oczekiwaniami stał się już mniej leśny, ale za to bardziej pagórkowaty. Majaczące na horyzoncie Sudety Wschodnie z Jesenikami i Biskupią Kopą były ledwie widoczne, ale mnie i tak - jak zwykle - cieszyła ich bliskość.



Sforsowalismy DK 46 - nie wiem, czy jest ruchliwsza droga na świecie. musieliśmy przejechać nią ze 20 metrów, a okazji do zejścia z tego świata było zylion. I to nie gdzieś w polu - normalnie w terenie zabudowanym. Miła pani w jakimś czarnym aucie ustąpiła nam pierwszeństwa. Mam nadzieję, że nie zginęła najechana przez jadącego za nią tira. Za Skoroszycami (taka wieś przy DW 401 z pomnikiem ku chwale dzielnych gierojów strzeżonym przed dwie armaty) zaczyna się taki ładny region o koszmarnych asfaltach. Mało tam jeździmy, ale dużo gadamy o tym, że trzeba ten region lepiej poznać. Nawet dużo lepiej, żeby nie lądować (przynajmniej na szosach) w szutrach i grząskim piachu. To nie jest złe, ja to lubię nawet, ale nie kiedy muchy końskie brzęczą jak wnętrze poloneza gdy tylko prędkość zejdzie poniżej 20 km/h (nasza prędkość, nie poloneza). Niemniej mój nawigacyjny fakap - pomijając muchy i kilka prób przelotu przez kierownicę - prowadzi w pięknym terenie.

We wsiach niespodziewanie głównie albo piękne asfalty, albo przynajmniej nie-najgorsze. I podjazdy, takie po 3-4%, ciągnące się przez dłuższe sekcje - to żadne tam kilery, ale parę razy nas zaskoczyły, bo wg mapy nie miały się tu wydarzać takie miłe niespodzianki. Miłą niespodzianką był sklep, chyba w Kłodoboku (nazwy miejscowości też są z kosmosu).


Kłodobok to wieś z rynkiem - na centralnym placu, przed niewielkim kościołem pomnik z tablicami upamiętniającymi zamordowanych przez UPA mieszkańców podtarnopolskiej wsi Głęboczek. Ci mieszkańcy, którzy przeżyli czystki etniczne i dalej samą wojnę, zostali tutaj przesiedleni. Prawdopodobnie wcześniej w tym miejscu stał pruski denkmal (tak mi podpowiada moja wołoszańskowata logika)



Jeszcze milsze niespodzianki kryły się w drodze na Sarby, przez Szklary. Totalnie znikąd piękna droga szeroka na pół auta, z asfaltem wygładzanym gęsim puchem. I do tego zjazd! trochę martwiłęm się tym, że w koło pełno saren, a ruch tu minimalny.


Po tym, jak minęliśmy Sarby (wieś na drodze z Ziębic do Grodkowa) prawie zabijając kompletnie naalkoholizowanego tubylca, wjechaliśmy na znane nam trasy wschodniej części Wzgórz Strzelińskich. Chyba wtedy już lekko mnie opuścił dobry nastrój, bo niewyspanie i te cholerne asfalty powodowały, że jazda nie była już przyjemnością. To nawet nie kwesta dystansu, ale jazda między dziurami (a jechaliśmy szybko, żeby wstydu na Stravie nie było, bo wcześniej tyle się zachwycaliśmy otoczeniem, że średnia spadła dramatycznie) wymaga takiego skupienia, że zasypiające oczy i ręce ze smoły nie chciały współpracować. Dojazd do DK 39 - nienaturalnie pełnej pędzących tirów - przywitałem jak błogosławieństwo. Bo jest gładka.

Generalnie południe Opolszczyzny jest świetnym regionem - im bliżej Nysy, Prudnika i Głuchołazów, tym większa szansa na świetne widoki, które da się podziwiać bez groźby zniszczenia kół. Po dolnośląskiej stronie jest gorzej. Zdarzają się piękne asfalty, naprawdę cuda, ale żeby do nich dojechać, trzeba przejść wszystkie levele najgorszych asfaltów, a czasem trzeba pokonać bossa - szutro-końskie-muchy-z-osrtymi-zjazdami.

W gruncie rzeczy mieliśmy się tylko przejechać pociągiem, który pewnie zaraz zostanie zdjęty z rozkładu ze względu na szatańską nierentowność, ale skoro już i tak wstaliśmy i wzięliśmy rowery...

:)