czwartek, 6 listopada 2014

Dziady



Taki dzień wieloznaczności. Mieliśmy wolne, mieliśmy pogodę, jesteśmy po trzydziestce (a jeden z nas nawet więcej), do tego "zaduszki", czyli pogańskie święto "dziady". A skoro pogaństwo, to opcja jest jedna: Ślęża. 

Zdjęcia: Szosowaszosa i kolega Przemek.

Trochę byliśmy przejęci - plan na około 120 km, ale przez boczne drogi, na których zwykle w czasie świąt królują ci, którzy dzień wcześniej trochę popili, a rano jeszcze szybko na cmentarz wypalić resztkę zniczy. No nic - trzeba było spiąć poślady i jechać. Tym bardziej, że z okazji ów święta pojawiła się możliwość pojechania w większej grupie.


Na przykład z Przemkiem kiedyś pracowałem i to chyba rekordowo długo, bo prawie 5 lat w jednej agencji. Mając nic doświadczenia i nic dzieci robiliśmy reklamy najpopularniejszych pieluch i odżywek dla dzieci. Teraz sami z siebie pękamy ze śmiechu, jako ojcowie :) ale tacy zaangażowani, bo obaj jesteśmy freelancerami, a to oznacza, że w ciągu dnia pracy dość dużo czasu poświęcamy dzieciom. W sensie każdy swojemu - nie mieszkamy razem ;)


Łukasz skończył sezon. Miało być wolno, a polecieliśmy prawie 40 km/h, przez co Łukasza rozbolały kolana, więc zwolniliśmy do 36 km/h. Robert był po nocce, a ma taką pracę, że jak się pomyli to przylatują helikoptery, tefałen24 i dużo ludzi w czarnych autach z krzyżykami na szybach i z workami, więc był pewnie dość padnięty. A Tomek ma w nosie, bo się wyrwał z domu. 



Ślęża to super ważne miejsce w sensie historycznym. Nie będę się rozpisywać, bo w sieci jest już o tym chyba wszystko, włącznie z teoriami o UFO i że to niby był wulkan (a nie był).



Momentami było dość ślisko.


Niestety - albo stety - wszystkie obczajone do tej pory kawowe pit-stopy w Sobótce były nieczynne. To dziwne, bo kolarzy było trylion. Ale dzięki temu pozwiedzaliśmy odnowioną starówkę.



Część umierała, część czekała na sernik, a część się po prostu jarała fajnym dniem.


Nie zabrakło jednorożców...


...bram dla wróżek (albo Czarownic - znam jedną oswojoną (prawie oswojoną), i z pewnością tu by jej było dobrze, gdzie po przejściu czas się zatrzymuje i liście wiszą w powietrzu. Albo jak wejście do Tajemniczego Ogrodu z filmu Agnieszki Holland.


...bo od widoków łapczywy mózg pochłania te piękne sady (zresztą to okolice wsi Sady) i łąki.



Zasada była taka, że kto pierwszy wjedzie na przełęcz, ten wraca po ostatniego i mu pomaga. Ponieważ równocześnie dojechało dwóch i nie mogli sobie oddać zaszczytu wygranej, więc ostatni dojechał sam.


Suplementacja.


Powrót do domu był trochę ciężki. Zostało nas trzech, bo jeden odpadł na Przełęczy Tąpadła (sam bym tam został, bo było tak ciepło i fajnie), dwóch poleciało do Wrocławia, a my cisnęliśmy do domu. Łukasz całkowicie stracił radochę, a my z Tomkiem jeszcze na koniec zrobiliśmy sprint na blachę.

Żaden kierowca nie chciał nas zabić tym razem. Zamachu dokonało kilka kotów, ale nikt nie ucierpiał. Fajne jest to, że pojechaliśmy absolutnie dla zabawy, hedoniści, choć kilku cierpiało :) - nie ma róży bez kolców. Planowałem w tym roku jeszcze kilka wycieczek po super szosach, ale jest już ciężko z pogodą i długością dnia. Jeśli się uda to jeszcze w planie jest Dolina Odry od Opola do Raciborza. Jeśli znasz tamte trasy (asfaltowe) to proszę daj znać - ja znam tylko DK 45, ale ona jest bardzo ruchliwa. Może być prawy lub lewy brzeg - nie mam preferencji. Mam za to potem pociąg z Rybnika do domu na koniec dnia.

poniedziałek, 27 października 2014

Ostatni kilometr. W górę.*****


W sobotę (tak! nie w niedzielę) wybraliśmy się z Tomkiem na fajną imprezę. Posledni kilometr to taka miła sprawa - od dwóch lat się wybieram, pomijam fakt, że jestem czechofilem, że te rejony (Jeseniki - Jesionki) to moje ulubione lokalizacje. Jedziemy sobie do Nysy gadając o różnych sprawach, o życiu,
o dorosłości (choć ja wciąż bardziej czuję się dzieckiem, niż dorosłym) o ludziach głupich i tych nieco mniej. Generalnie filozofia na empatycznym poziomie, na jaki może się wzbić dwóch facetów w wiośnie wieku średniego. W Nysie pytam - Tomek, a my musimy jechać na tę imprezę? Bo wiesz co - nie chce mi się tam jechać i zrobić w tłumie niecałych 30 km. Ma być pogoda, trzaśnijmy 100, ale w ładnym anturażu. Tomek nie miał nic przeciw, więc zamiast na Głuchołazy - z ronda zjechałem na Kałków - Vidnavę. Czyli to, co zwykle, ale jeszcze lepiej. 



Lepiej, bo trasa będzie fajna, Tomek nie jeździł do tej pory w górach, a tu trochę będzie mieć okazji do wspinania, trochę do zjazdu i generalnie do jazdy w warunkach bardziej komfortowych, niż u nas. Chociaż mam wrażenie, że jednak czescy kierowcy są tak samo beznadziejni, jak nasi. W sensie nie że wszyscy, ale jest podobna proporcja tych dobrych wobec tych złych. Plus niebywały jest taki, że Czesi to hedoniści, a to znaczy, że od 13.00 mniej więcej w Czechach jest już niedziela - dzieje się nic. Drogi z zatłoczonych - stają się puste, a gospody zapełniają ludźmi.


Trasa wiodła z Vidnavy, przez Mikulovice, najdłuższy, ale i najbardziej łatwy podjazd na Rejviz, potem Jesenik, Jaskinia na Pomezi, Żulova, boczne ścieżki i Bernatrice, by na finalnej "zmarszczce wspiąć się ostatni raz i runąć w dół szatańskim zjazdem na krechę, gdzie 70 km/h robi się w mig bez wysiłku.


Mglisty poranek ustępował powoli przejściowemu zachmurzeniu, ale zrobiło się zimno i na Rejvizie wiało mocno. Jadę w rytmie, Tomek nieco z tyłu, ale jedzie dzielnie. Ja tłukę zdjęcia aparatem (telefonicznym) i "do mózgu". No i na Instagrama. Jest cudnie, choć nie ma szały z kolorami, ale nic to - jest ekstremalnie zajebiście. 


Pod "grzybkiem" spotykamy państwa z Puław, zamieniamy kilka zdań i lecimy wyżej...



...gdzie warunki pogodowe zrobiły się złe. Zimno, wieje, my dość zgrzani - zarzucamy plan stołowania się tu, i mijamy ten cudowny kawałek świata w zwolnionym tempie.



Tu, zanim zaczął się zjazd, Tomek pozdrowił fanów. W połowie było okno w drzewach. Zrobiło się jeszcze zimniej przy dużej prędkości. Musieliśmy się na chwilę zatrzymać, ale minąłem chyba ze dwa słupki przydrożne, zanim udało się wyhamować do zera. Widok - ot taki jesienny.


Na dole, już w Jeseniku, byliśmy zmarznięci do bólu. Nie byłem w stanie jechać. Zatrzymałem się koło jakiegoś domu, z mocno nasłonecznioną ścianą i stanęliśmy tam łapiąc energię ze Słońca skumulowaną pod murem. Było super krytycznie. Pulsometr pokazywał odczyty z zombie, a przecież ja żyję i to jak nigdy. Decydujemy się na to, że jedziemy coś zjeść. I żadnym zjazdów już (co oczywiście nam nie wyjdzie, bo jeszcze podjazd do Jaskini, potem długi zjazd o Vapennej. Narodziła nam się pewna myśl (dla dorosłych):


Wiesz czemu robimy pussy ride?
Bo lepiej być zdrową cipą, niż chorym chujem.


Takie tam mieliśmy przejawy słownej kreacji. Przebłyski. Ale to pewnie z hipotermii, chociaż Tomek jest trochę dziwny, bo nie jest hipochondrykiem ;) Niemniej i tak mamy o czym gadać.






Sklep z Żulovej to zjawisko dla fanów klimatu. Kawa (turek), parówka w rohliku. Super dobrze. Przed nami już nie ma żadnych długich wspinaczek, tylko kiepski asfalt. Parek się uklepie gdzieś w trzewiach, a łapy będą się trząść od kofeiny, więc może wpadną w odpowiednią interferencję z nierównościami podłoża i da się to przeżyć. 




No i finalnie było super duper czad. Bez ciśnienia, na lekkim ogniu, w pięknych miejscach. Tomek już policzył, że woli 3h jeździć tam, niż 5 u nas (bo od Oławy do Czech mamy niecałą godzinkę autem). Trudno się z takim poglądem nie zgodzić. Ponoć niezbyt wiele razy udało się na zdjęciu uchwycić mój uśmiech. Jaram się jak pochodnia, zaślepiając smutek kokieteryjnie starzejącego się typa. Ludzie nas nie zaczepiali, bo nigdy nie wiadomo - albo ratownicy medyczni, albo dilerzy szwajcarskich nożyków. Taki to pewnie i w mordę dać może dać.


No i okłamało nas Endomondo podając wartości wycieczki nieco kosmiczne 2000 metrów vs. 1200 obliczone wg RideWithGPS, do którego link poniżej.

Nie siedź w domu. Jedź do Czech. Ja niebawem odwieszam rower. Muszę oddać nogi do chirurga i ponoć 6 tygodni będę mieć z czapy. Ale po tym... będą jak nowe :)


I słuchaj dobrej muzyki ;) Ja w głowie miałem to:

środa, 22 października 2014

Filozoficzne przyjemności na skraju Saksonii i Brandenburgii.


Miało być tak pięknie, a wyszło jeszcze lepiej. W weekend zabrałem familię za zachodnią granicę do Drezna. Piątek dojazd, sobota ze starszym synem na wszelkiej maści pojazdach szynowych, a niedzielny poranek dla mnie. Miała być trasa 140 km, 3 km w pionie, ale żona się uparła, że musimy wyjechać wcześniej, więc co robić? Przejechać taki klasyk sprzed roku. O ten. Ale jest znacznie później, jest jesień, jest ciepło, widoki mogą być obłędne. Do tego głowa gdzieś zupełnie w innym świecie, serce wbija się na egzotyczne rejestry - ciało w rozsypce. Nie, to nie choroba. To kipienie pięknem. Nie że ja jestem jakiś piękny. Po prostu ostatnimi dniami łapię zadyszkę. Taka natura uśpionego nerwicowca.

Zjadłem śniadanie (1001 niezdrowych gotowych produktów) wśród rysunków pociągów (byłem z synem na fabryce w Sebnitz, gdzie produkują jego kolejki TT i gdzie znalazłem taką ścianę, że nie dało się wyjść z auta, a potem jeździliśmy kolejką parkową w Dreźnie - polecam, nawet jak ktoś nie jara się koleją - czyli takiego kogoś jak ja). Wbiłem się w lajkry, wklepałem w nawigację ścieżkę i ruszyłem. Mokro i ślisko. Czasu nie ma - dobrze, że nie jadę na te szykany w Szwajcarii Saksońskiej, bo pewnie bym do domu wrócił z plastikowym worku. Albo słoiku. 


Spokojnie minąłem A4 i jadę sobie wśród czystego anturażu i myślę. Po pierwsze myślę o tym, że mam w głowie pasażera. Raz to jest konkretna osoba, a raz cała gromada. Myślę o tym, ile i co widzę i że jak tego nie opiszę to wybuchnie mi mózg i będzie po jabłkach. Myślę o tym jak opiszę to, co właśnie widzę, co przeżywam i jak to opowiedzieć Tobie, bo jak nie opowiem to jaki jest sens jechać? Przyczepić gołpro na fajerę i trzaskać samojebki - nie, to mogą robić inni, ja jestem fotografem, mam na to kwity dobrej uczelni, milion lat doświadczenia i... nie mam aparatu. Mam bloga, telefon i Photoshopa. I głowę pełną emocji, pełną tekstów ułożonych w locie, a jak już siadam do pisania to wszystkie robią "puff". Gdzie one są? Takie ładne sformułowania - nie jakieś grafomańskie popisy pełne patosu, nie porady czy złote myśli. 

Dupa. Trzeba kombinować od nowa i łapać strzępy. Dobrze, że w głowie siedzi oswojony copywriter.


Postanowiłem - choć żonie obiecałem, że będę cisnąć jak szatan - że pojadę na spokojnie, obadam te miasta, które zeszłym razem "przeleciałem" - bez miłości, namiętności, a potem patrzę na wikipedię, a ja minąłem się z jakąś totalną perłą. Zrobiłem zdjęcie skrzyżowania, a za rogiem było prawdziwe szaleństwo. Cholera, tam wszędzie jest prawdziwe szaleństwo, bo wszystko to jest dla mnie poczęści egzotyką. U mnie, na tzw. "ziemiach odzyskanych" to wszystko powoduje, że mam ochotę zagipsować oczy, a tu - wszystko jest idealnie w porządku. Wszystko (niemal) działa tak, jak ma działać. Architektura jest dalej piękna, nie zajechana kornikiem w kolorze łososiowym i nie ma bannerów. Ale jest pomnik pionierki w mieście Königsbrück.



I rynek, od którego płonie serce. Sam samiuśki na rynku. Otwiera się pierwsza restauracja, ale w kieszeni ani pół erło - a plastik się nie przyda. No trudno. Biorę bagaż, pasażera do głowy i podjazdem cisnę w las. Piękny las.




I przerwa na grobli za miejscowością Schepnitz. Tu jest tak pięknie, że czekam, aż mnie coś rozjedzie. Nie robi tego charcząca V8 z pierwszego modelu Lamborghini - Miura, która leci sobie tędy na imprezę oldtimerów do Drezna. Dzisiaj jeszcze kilka egzotyków mnie minie. Zdjęcia nie ma, bo przegrałem życie i pozbywałem się potówki, która parzyła, bo z 7°C zrobiło się milion, a słodkie Lambo zniknęło za zakrętem, zanim telefon zdążył się skapować, że próbuję go uruchomić. Piszę sam do siebie, że tu tak pięknie, że brakuje tylko jednorożców i tęczy. Niestety presja czasu każe mi jechać dalej. Wiecznie coś.


Nowa moda w Niemczech nie przypadła mi do gustu - ale cóż - takie życie.




Skończył się sielski klimat stawów hodowlanych i wjechałem do miasta Ortrand. Minąłem bulgoczące Audi RS6 i mijając wykwity intelektualistów zapewne z lokalnego kółka szachowego dotarłem do drugiego rynku dzisiaj.



Serce pękło mi sześćsetny raz. A jeszcze nie była to pora drugiego śniadania. Tu wszystko jest jak na kolejowej makiecie - cały plan miasta, całe miasto. Nawet jak już jest ruina, to nie wygląda jak ruina, tylko jak ładna ruina. Zrobiłem milion zdjęć, ale Ci nie pokażę - tylko będzie Ci gorzej. Przyjedź to sam/a.


Mając w niedalekiej odległości autostradę A13 lecę sobie na południe. Co chwilę podjazd i zjazd. Widoki i zapachy (właśnie jakiś wysyp orających pola traktorów) może nie spektakularne, ale karmią oczy. 



I osiągają punkt kulminacyjny na drodze do miejscowości o wymownej nazwie "Dobra". Przecież tu jest masakra. Pękają oczy, serce, mózg już dawno ewaporował po tej emocjonalnej trepanacji. Jak oni tu mogą żyć? Włączam transfer danych i wrzucam strzał na Instagrama - "jak żyć?" pytam. Dostaję odpowiedź "Ciężko jest". Tak - trafiony - zatopiony. Znowu mija mnie stare maserati i nie chce mnie zabić. Wyobrażacie sobie? Jadę na szosie w pięknym raju, kolejnym dzisiaj i nie zabija mnie charczące maserati (nie znam ich modeli, ale logo bardzo dobrze). Za to dwa dni później ledwo wpiąłem buty w pedała i chciał mnie zabić tir, potem honda CR-V i oczywiście suv Kii. Takie życie.


Teoretycznie spieprzyłem sprawę. Nie zobaczyłem nic nowego, pojechałem znaną mi trasą, mając pod bokiem jakieś szatańskie. "Z wiekiem umiemy się cieszyć tym, co mamy. To jedna z niewielu zalet starzenia się" - chyba dobrze zacytowałem Murakamiego (O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu). Mam to gdzieś. Mogę tę trasę jechać co dzień jak Bill Murray w Dniu świstaka. Mogę tak bez końca jak słuchać dobrego utworu. Na przykład tego:


Dlatego dobrze rozumiem na przykład Cyklistę w Warszawie jak mieli swoje Gassy enty raz. Kij ze zdobywaniem, kij z watami i treningiem. Liczy się to, że umiem czuć się dobrze ze sobą. A reszta to tylko opakowanie.