poniedziałek, 13 czerwca 2016

Góry Sowie - pierwsza pętla z Przełęczy Tąpadła. ******


Są pewne standardy robienia fajnych rzeczy. Kosztują nic (prawie), a mogą zrobić coś z niczego. Na przykład Instagram - robi podobające się foty z telefonu, bo je psuje (bo to proces zawsze destrukcyjny). Kiedyś był w sieci przepis na dużo lajków wrzuconych w socjalmedia - weź obojętnie jaką fotografię, zmniejsz nasycenie kolorów, napisz coś Helveticą w kontrze (albo Arialem, jak nie masz Helvetici, bo to niemal to samo i mało kto się skapnie), wrzuć w sieć i pacz na słupki statystyk. Natomiast Góry Sowie nie potrzebują ani Helvetici, ani Instagrama. Potrzebują Ciebie.

Przy pierwszym w tym roku podejściu do tych gór trochę wymarzliśmy, trochę zmokliśmy, co w marcową pogodę końca kwietnia nie zdziesiątkowało nas żadnym zapaleniem czegokolwiek. Tym razem, w połowie czerwca wybraliśmy się tam ponownie już z gotowym pomysłem na pętlę wytyczoną przez Jacka. I na wszelki wypadek ja jechałem z lekkim bóle gardła wyznając zasadę, że albo mi się zdecydowanie polepszy, albo umrę przez niewydolność oddechową.

Góry Sowie są mocno zalesione, są niezbyt wysokie (nieco ponad 1000 m n.p.m., przełęcze nieco ponad 700 m n.p.m.), dlatego chyba Jacek wymyślił trasę z Tąpadeł. Po pierwsze na drodze z Sulistrowiczek do Tąpadeł jest kilka dużych parkingów, na których można zrobić na spokojnie swoją bazę, o ile przyjedzie się przed tabunami turystów. Po drugie - jeśli jedziesz z daleka, to w Górach Sowich możesz pobłądzić, a do Sulistrowic trafisz nawet z wyciętym błędnikiem i bez nawigacji. Nawigacja przyda się już na miejscu, żeby ruszyć śladem, który będzie można pobrać z zapisanego tracka na Stravie (na dole samym). I po trzecie - jadąc dobre 30 km po pofalowanym terenie możno się spokojnie przygotować na blisko 2000 metrów wspinaczki przez trzy przełęcze, a także podziwiać całe pasmo jadąc u jego podnóża.


Wcześniej mija się Dzierżoniów, który kojarzy się (tym koło i po trzydziestce) z wieżami Diora. Milion lat temu przyjechałem tam z moim kuzynem i jego tatą do sklepu firmowego Diory. Po Diorze w Dzierżoniowie pozostała tylko ulica Diorowska. Obok, w Bielawie z kolei produkowano tkaniny bawełniane. Bielawa - kiedyś odrapana i zaniedbana - zaczyna kwitnąć.





Zaraz za Bielawą rozpoczęliśmy pierwszy z większych podjazdów na przełęcz Woliborską. Jest pokryty dobrej jakości asfaltem i nie ma szatańskich nachyleń. Nie ma też spektakularnych widoków, choć mnie momentami przytykało - ale walczyłem dzielnie. Słońce przebijające się przez korony drzew, gładki asfalt, super powietrze i fajny podjazd. Droga nie była ruchliwa, ale trzeba mieć na uwadze, że to dojazd do Nowej Rudy i w dni powszednie może być gęsto.



Na samej Przełęczy Woliborskiej zaczęło się robić jeszcze fajniej, bo było już całkiem wysoko, a przez dziury w drzewostanie przebijały się ładne widoki na południowo-zachodnią część gór. Na przełęczy jest też parking i punkt dostępowy do Strefy MTB Sudety. Kibicowałem temu projektowi od początku jego pojawienia się w sieci i jestem pod ogromnym wrażeniem, co osiągnęli ludzie kierowani pasją i wspólnym celem. Mam nadzieję, że podobnie uda się wypromować ścieżki na Masywie Gromnika, ale właśnie nie udało mi się znaleźć dedykowanego fanpage'a chociaż... W każdym razie w Górach Sowich i przyległościach wytyczono kilkaset kilometrów tras MTB, są opisane i oznakowane, więc nie tylko szosa.


Po szybkim zjeździe do Woliborza Paweł załapał gumę, więc mieliśmy chwilę na...


...zrobienie zdjęcia dwóch kobiet idących do kościoła mijanych przez volkswagena...


...oraz podziwianie dość urokliwego miejsca, w jakim dane nam było mieć ten przymusowy postój, a także zrobienie tego zdjęcia, które super pokazuje co zrobić z pojemnikami na odpady komunalne (do recyklingu), kiedy już dana gmina skończy się onanizować nad własną zajebistością, że 40 lat po całym świecie wprowadziła sortowanie odpadów....


...zapoznanie się z trójnogim husky. Znany fotograf - Edward Steichen - miał psa bez jednej nogi o imieniu Tripod (ang. statyw).


Od tego postoju, kiedy Paweł uporał się z dwiema dziurami w jednej dętce, jechaliśmy najbardziej sudeckim krajobrazem, jaki można sobie wyobrazić pod względem poniemieckiej architektury, widoków i czegoś, co jest trudne do wyrażenia - ale pewnie Genius Loci (metaforycznie).






Rozpoczęliśmy podjazd na drugą tego dnia przełęcz - Jugowską. Miał być wyremontowany w najgorszej części.


Ale zanim wjechałem do lasu to podziwiałem widoki. Nawet lepiej, że tu było pod górę i po kiepskim asfalcie.


Jednak potem asfalt zniknął...


...i pojawił się kilkaset metrów przed szczytem przełęczy. Dalej Przełęcz Jugowska nie nadaje się do zjazdu w kierunku Jugowa. To znaczy da się zjechać, jednak nie będzie to tak miły i przyjemny zjazd, jak w kierunku na Pieszyce. Nie mam ani jednego zdjęcia z tego długiego i pięknego, bardzo widokowego zjazdu. W kilku miejscach nie ma oznaczeń ostrych zakrętów, więc trzeba uważać, bo leci się ponad 60 km/h cały czas.


Z Pieszyc ruszyliśmy do Rościszowa podbić tam karty na jednej ścianie, a potem na samą Przełęcz Walimską. Dużo z niej zdjęć mam na poprzednim wpisie w regionu (o tu), co prawda w innej aurze.



W Walimu byliśmy przez chwilę, bo odbiliśmy na Glinno. Jeszcze na dole musiałem zrobić to zdjęcie tabliczki, której ideologi sięga czasów, gdy tuż po II Wojnie sprowadzono tu Polaków i kazano im wierzyć, że to prastare piastowskie ziemie, więc gdzie się tylko dało, wrzucano dowody na to, że tu Piast Kołodziej... i takie tam.




W drodze nad Jezioro Lubachowskie mieliśmy ostatnie podjazdy z tych grubszych i długi, szybki zjazd przez Michałkową (który trzeba koniecznie przyszłym razem odwrócić, żeby tę ściankę podjechać). Choć podjazd od strony Walimia też słaby nie jest.



Za Jeziorem Lubachowskim z jego gigantyczną zaporą i górującym nad nim Zamkiem Grodno (których to obiektów nie sfotografowałem kolejny raz) dość szybko opuścilismy Góry Sowie i wpadliśmy do Świdnicy gubiąc przy okazji drogę. Za to udając się w kierunku na Ślężę można było już myśleć tylko o ostatnim podjeździe - na Przełęcz Tąpadła. Wyjątkowo dobrze mi poszedł, bo (mam nadzieję, że nie z litości) nie wjechałem go jako ostatni :) Oczywiście też nie jako pierwszy, ale jak się jeździ z Pawłem na wycieczki to można być ewentualnie drugim.


Trasy wokół Ślęży to chyba największa i najgęstsza sieć szosowych ustawek w regionie. W niedzielne popołudnie więcej tu szos, niż aut. A aut jest całkiem sporo. W jednym Scenicu nawet chyba zepsuł się klakson, bo panu się zaciął (bo przecież na pewno nie trąbił na nas z braku miłości bliźniego, o nie - co to to nie).

Jak zwykle trasy/wycieczki mają swój podkład muzyczny. Nie jest to intencjonalne, nie jest to w jakiś sposób wymuszane (bo w aucie u Jacka słuchaliśmy czegoś innego). Po prostu wsiadam na rower i umysł sam sobie wrzuca coś już wcześniej usłyszanego, z własnej playlisty. I było to:



Przyjedź tu, bo to jest miejsce, na które się czeka i które czeka. Po drodze będzie kilka punktów z jedzeniem (pomijam sklepy, bo były w większości pozamykane). Gdzieś za połową rundy, w Rościszowie (tam, gdzie widać na tracku ślepą kiszkę) jest duży agroturyzm z pstrągami, kawą i ciastami, gdzie jeżdżę od 11 lat. Dalej, nad jeziorem jest duża restauracja i sądząc po ilości gości jest tam dobrze.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

elektryczna pielgrzymka na grób Halupczoka. *****


Miało być tak, ale jest tak - moja ulubiona "była" formułka - wytrych. Od kiedy zminimalizowałem planowanie, od tego momentu łatwiej umiem się sam zaskoczyć, przy czym i tak z tego nic by nie było, gdyby nie to, że ja lubię dać się zaskakiwać światu - to nie jest kwestia oczekiwania zaskoczenia, ani bycia nań przygotowanym. Po prostu przyjąłem do wiadomości, że trzeba mieć otwartą głowę, bo nagle coś mnie może zaskoczyć - zadziwić. Jak gapienie się w pomarszczoną, połyskującą taflę jeziora - wiem, że nie ma Potwora z Loch Ness, nie wytężam oczu, żeby zobaczyć jego garbatą szyję. Ale na wszelki wypadek jestem gotów przyjąć zaskoczenie, że jednak on jest.


Zaskoczenie nr 1
Ruszyłem spod domu kilka minut przed w pół do szóstej rano, w całkiem rześkim powietrzu i takim samym nastroju, kompletnie nie zdając sobie sprawy z absurdu sytuacji, jaka zdarzy mi się za drugim zakrętem (czyli 250 metrów od domu). Na drodze leży coś - trochę białe, trochę nie białe. Pomyślałem, że pewnie śmieć. Im bliżej, tym trudniej było to rozpoznać. Tuż przed widzę, że płasko na dupie siedzi facet w białym polo. Żyje, bo się uśmiecha, więc ja boję się bardziej. Bo kto siedzi plackiem na jezdni po sobotniej nocy i się uśmiecha? Na bank ktoś z marginesu statystyk. No i mówi do mnie "maszpanognia?"
Wracał pewnie do domu, pewnie impreza skończyła się zanim do końca się zresetował. Pewnie koledzy opuścili, pewnie to ostatni papieros, jaki przetrwał. Pewnie liczył, że wypali go sobie w spokoju, ale nie miał ognia. I pewnie nikt by się mu nie zatrzymał, więc pewnie usiadł licząc, że kogoś spotka. I wtem jedyna osoba, którą może zapytać to kolarz - sportowiec amator, który czasem lubi zapalić. Ale nie dzisiaj.



Zaskoczenie nr 2
Mnie już to nie zaskakuje, jednak strasznie lubię most na Nysie Kłodzkiej tuż przed jej ujściem do Odry, w Skorogoszczy. Rano DK 94 jest niemal pusta, więc wybraliśmy ją, żeby jak najszybciej dojechać jak najbliżej punktu docelowego, którym dzisiaj jest grób Joachima Halupczoka. Zwyła niedziela, żadna super data. Jedziemy szybko, gdyż musze być w domu wcześniej, niż zwykle.



Zaskoczenie nr 3
Już raz tu gościł ten pomnik w Mikolinie nad Odrą - jeśli chodzi o przestrzelenie własnej chwały, to to arcydzieło socrealizmu pochłonęło pewnie tyle betonu i piaskowca, co Pałac Kultury w relacji wspomnianej ilości ofiar przejścia przez Odrę (40 tyś żołnierzy) do faktycznej (około 350). Zniknął napis "mordercy" z przedniej ściany. Szkoda, że jest zaniedbany, tym bardziej w tym miejscu. Ja rozumiem, że jest to i wstydliwe, i dla lokalnych mieszkańców (autochtonów) tragiczne, jednak to kawałek historii i ślad po istotnych wydarzeniach. Nawet jeśli przekłamany, to wydaje mi się, że warto dodać tam tablicę z eksplikacją problemu i o to zadbać. Tym bardziej, w świetle tego, co dalej.







Zaskoczenie nr 4
Od Popielowa na wschód, cała gmina Dobrzeń Wielki jest obwieszona protestami. W skrócie - w gminie jest gigantyczna elektrownia, która się właśnie rozbudowuje i szykuje do eksportu prądu na Zachód. Więc miasto bardzo by chciało mieć z tego podatki. Ale gmina nie chce, bo gmina sobie sama radziła. Dodatkowo to spory strzał w mniejszość narodową, która tu egzystuje, a która nie ma dobrej prasy w aktualnym obozie władzy. 







Zaskoczenie nr 5
Poranek niby wilgotny, niby temperatura jeszcze niezbyt wysoka, więc nie spodziewałem się fajerwerków podczas przejazdu pod liniami wysokiego napięcia. Tymczasem tuż za elektrownią jest rozdzielna, z której odchodzi kilka linii bardzo blisko siebie na niedużej wysokości. Było super elektrycznie, a dźwięk prądu - elektryczność w atmosferze aż powoduje dziwny lęk. Z jednej strony to niesamowite, że taka ilość energii nad głowami powoduje wibracje powietrza, z drugiej to trochę niepokojące. 





Zaskoczenie nr 6
We wsi Czarnowąsy zaskoczyły nas kreatywne banery na każdym drzewie. Super akcja (co pewnie przyznają ci "za" i ci "przeciw")





Zaskoczenie nr 7
Wąskie, niemal puste asfalty między wsiami. Coś genialnego, kiedy te drogi wiją się pomiędzy budynkami i płaskimi jak stół budynkami, co jakiś czas pojawiał się most (chyba nad Małą Panwią, która niedaleko stąd wypływa z Jeziora Turawskiego, nad którym spędziłem połowę wakacji w życiu). Kilka lat temu wracałem pociągiem z Warszawy i jakoś właśnie w drodze przez województwo Opolskie widziałem z okna pociągu takie wąskie, strasznie miłe drogi, a na nich kolarzy. Ponieważ to było jakoś tuż przed Euro 2012, to pociąg jechał na tyle długo, że drugi raz kończyłem czytać aktualny numer BikeBoardu, będąc wtedy fanem turystyki na MTB omijałem rzeczy związane z szosą. I właśnie pod wpływem tych widoków w mniej więcej tej okolicy wpadłem na pomysł, że cholera, to musi być fajne. I tak już mi zostało.





Zaskoczenie nr 8
Nie słuchamy. Kompletnie. A powinniśmy.
Wchodzimy na cmentarz w Osowcu, kilka minut po ósmej rano. Nie jest to duży cmentarz, ale ilość nagrobków powoduje, że dość zmęczone oczy mają problem z rozpoznaniem właściwego epitafium. Starsza pani widząc nas mówi:
- Tam panowie, w lewo (lub w prawo) na końcu (na środku).
- Jak pani wpadła na to, że my tu przyjechaliśmy na grób Halupczoka (śmiech). 
Idziemy dalej i w jednym momencie pytamy się siebie na wzajem
- Gdzie? W lewo?
- Nie, w prawo.
- Ale na końcu?
- Chyba tu mówiła...
- Tam?
- Dobra, rozdzielmy się. Ja idę tam, a wy tam?
- Jak to "wy tam"? Co, uważasz, że taki jesteś bystry, że my we dwóch musimy szukać tego, co ty sam znajdziesz, hę? - oczywiście żartobliwie, bo tylko tak można wybrnąć ze skonfundowania, ze jednak trochę nie ogarniamy.
- Jest!

Karol znalazł.















Zaskoczenie nr 9
Wracając trochę milczymy, bo mamy ścisk z czasem. Szybka kawa na stacji - do tego hot-dog i pepsi. Pełen luz, choć ścisk. W nogach już 90 km, wiatr nie jest jakiś miły i zaczyna się wzmagać. Wracaliśmy fajną drogą po prawej stronie Odry, z Popielowa na Brzeg, a dalej przez Bystrzycę do Oławy. Szło całkiem dobrze, bo obiecałem, że w domu będę przed 11.00 i się nie spóźniłem, więc tym razem to ja jestem zaskoczeniem.