piątek, 5 czerwca 2015

trzech króli czech


Święta kościelne mają taki plus, że świat chwilę kręci się wolniej. Rano nikt nie pędzie do marketu na wyprzedaż, więc droga jest czasem pusta przez wiele kilometrów, szczególnie, gdy w trasę ruszasz o 5:15 z parkingu pod kałflandem. Jest czerwiec, jest ciepło, a ja jadę w nogawkach, bo mam zapalenie czegoś tam w kolanie i muszę teraz ich nie przeziębić. Niebawem czekają mnie wysokie góry, przez co nie chcę ich forsować. W sensie chcę, ale nie powinienem. 

Wybór jest prostu i strasznie pociągający. Wzgórza Strzelińskie (na dole będzie tag do kliknięcia i znalezienia pozostałych wpisów o tym miejscu) już znacznie chętniej odwiedzam na szosie. Tak, asfalt jest tam straszny, może nawet koszmarny, piszę wpis "dzień po", a ból nadgarstków i łokci utrzymuje się nadal. Ale co z tego. Tam jest pięknie, a wczoraj poranne światło i chmury zrobiły dla nas taki spektakl, że trudno było patrzeć pod koła. Nie będę już opisywać trasy, bo przejechaliśmy taką samą, jak w październiku, a jednak znowu czułem się, jakby tu był pierwszy raz i znowu chcę tu wrócić i mogę tak bez końca i bez końca będę czuć, że to nie jest ciągle to samo.


Generalnie jechaliśmy powoli, bo robiliśmy dużo przystanków. Jacek pierwszy raz w życiu przejechał ponad stówkę, do tego - jakby nie były te wzgórza niskie - to było trochę podjazdów. Z pierwszych razów pewnie jeszcze niebawem czeka go pierwsze golenie nóg (choć póki co zaprzecza, jednak każdy zaprzecza do momentu pierwszego ściągania plastrów).



Między Dobroszowem a Ostrężną. Tu stare, poniemieckie sady mają piękny widok na Gromnik, którego szczyt jest jakieś 2 km stąd. Oddziela nas mini przełęcz, z równo "uczesanymi" rzędami upraw, rozdzielonymi śladami opon traktora. Wszystko równiutko, jak od linijki tylko potęguje przestrzenne wrażenia.



A tu finał podjazdu. Aktualne święto (choć nie znam się na tym) bardzo lubię. Lubię jego przaśność i poruszenie i nie ma w tym nic z szyderstwa czy jakiegoś wojującego ateizmu. Lubię to, jak ludzie szykują się do procesji, często fotografuję przygotowane ołtarze. Ten - w Romanowie - stanowił akurat finał podjazdu.


O! Tego podjazdu, który z tej perspektywy jest zjazdem. Asfalty tutaj nadają się do... podjeżdżania. Do zjazdu też, ale na rowerach DH.



Przeworno. Taka duża wieś, albo małe miasteczko. Wyremontowali drogę, do tego zaraz wszystko utonie w płatkach maków sypanych na asfalt przed procesją. Chwilę dalej była typowa dla regionu rzecz - Kiegerdenkmal (pomnik upamiętniający poległych w Pierwszej Wojnie Światowej), przerobiony przez nowych mieszkańców na pomnik religijny (podczas, gdy oryginalnie pomniki te nie miały symboliki żadnego wyznania, ani katolickiego, ani ewangelickiego). A teraz, z ołtarzem, wyglądało to dla mnie już wyjątkowo dziwnie. Ale tak jest.



Ale zanim Przeworno, to był taki widok. W dole powinno być jezioro, jednak ostatnim razem jego brzegi wypełnione wodą widziałem chyba z osiem lat temu. Potem wiecznie było puste, a teraz jedyny po nim ślad to niewielka zapora wodna. Tak więc jeziora nie było, ale słońce postarało się wypełnić to miejsce pięknymi plamami światła i chyba też jest ok.

A na koniec dobry podkład do pięknego anturażu, który kilka dni temu wwiercił mi się w ciało migdałowe i karmi mojego Pasażera za powiekami.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

góra górze górą

W zeszłym tygodniu byłem na pierwszej z kilku planowanych wycieczek w Beskid Mały. Trochę sobie tym dałem w kość, a dokładniej w kolana. Ktoś, kto nie jeździ, może skomentować, że to fest głupie, żeby tak jeździć, żeby się zajeździć. Pewnie tak, ale jak już jeździsz, to wiesz, że jak nie jeździsz, to można umrzeć z niejeżdżenia.

Ortopeda dokładnie oglądał kolana - "Będzie dobrze, staw jest w porządku, to zapalenie kaletki maziowej". Zapytałem "Ile mam nie jeździć"? Odpowiedział, że z tydzień. "Tydzień? I co ja mam w tym czasie robić? Biegać? Jak zwierzę?". W sumie nie jest źle, właśnie zrobiłem jakieś najbardziej hardkorowe podjazdy wg Bogusława Kramarczyka, z którym miałem przyjemność i zaszczyt kopnąć się na jego niedzielną rundę, o czym niebawem pewnie będzie można przeczytać w prasie (tak, zacząłem pisać do gazety, przez co tu - na blogu - trasy ograniczę do lokalnych, bo te dalsze będą szły na papier), a w tygodniu byłem w Rzeszowie na wernisażu. Kto tam by chciał gdzieś koło Rzeszowa jeździć na szosie... Za to mogłem bez stresu wypić dużo piw (dużo jak na mnie, czyli ze trzy) i spokojnie dałem się ugościć mojemu serdecznemu koledze. I zjadłem oryginalny, piastowski kebab o drugiej w nocy na rzeszowskiej starówce. Życie.

Droga Biały Kościół - Dębniki

Tymczasem niedziela - tydzień bez roweru (nie licząc wyjazdu po bułki czy wycieczek z moimi synami). Góry ciągną jak magnes. Ultra magnes. Najbliższe mam 20 km ode mnie, Wzgórza Strzelińskie. Nie ma tam jednego podjazdu, który by mnie mógł zniszczyć, wszystko na lekko. Nie zawsze tak było - kilka lat temu znaki ostrzegające przed ostrym kątem wzniosu drogi trochę mnie martwiły. Teraz to miód na moje oczy, gdy patrzę przed siebie i asfalt wydaje się być w tej samej odległości od oczu, jak wtedy, kiedy patrzę w dół pod koła.

Pasażer za powiekami musi jeść kolejne krajobrazy, nie tak spektakularne, jak w bardziej znanych górach, lecz i tu można znaleźć na tyle dużo, żeby się nasycić, a jednocześnie nie umrzeć z przejedzenia.

Dębniki



Gościęcice

Wołoszański na szosie. Mógłbym godzinami opowiadać o tym, jak wyznawcy Husa uciekali przed prześladowaniami ze strony państwa Habsburgów, i że tu trochę ich się osiedliło, że wieś Gęsiniec kiedyś nazywała się Hussinetz/Husinec. Lekkie hopki połykane na niskim tętnie, z wysoką kadencją. Czasem z lewej strony dochodzą trzaski - "kurwa, to nie korba, to kolano" - zły jak pies przykładam dłoń do kolana i czuję, że coś w nim strzyka. Uspokajam się, kręcę lżej. Niby hopki żadne, nawet nie ułamek tego, co przed tygodniem, jednak kolano narzeka. Ortopeda mówił o tygodniu wolnego (zrobione), i że pierwsze jazdy po 10 kilometrów. Co można zrobić w 10 km? Dobra, może to na jego miarę 10 km, więc na jego 10 to u mnie jakieś 70 km? Tak, na pewno o to mu chodziło. 70 brzmi rozsądnie. Powoli.

Wracam do domu z poczuciem niedosytu. Niedosyt to u mnie stan natywny. Zawsze stale i stale tęsknię i chcę więcej. Niedawno szarpnąłem się na długi dystans. Nawet po 200 km w drodze do domu myślę o tym, żeby jechać znowu. Nie dla słupków na endomondo, tylko przed Siebie, dla Siebie i do Siebie.

Gdzieś nad Jeziorem Międzybrodzkim. W deszczu.

Przełęcz Salmopol. We mgle.

Zapora Porąbka. W deszczu i mgle.

Także tak. Życie na biegunach. Kolano wraca do formy, chwila jeszcze po płaskim i za chwilę wracam w góry. Może za tydzień w Beskidy, bo ciągnie mnie tam, tylko niech już nie leje.

Aha - Bogdan właśnie wrzucił na fb info, że został w weekend Mistrzem Polski Masters w jeździe na czas. Gratuluję.