poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Góry Sowie tak czy siak - to jeszcze nie pętla ******

*sowieso (niemiecki) - tak czy owak

Obłęd Gór Sowich trwa u mnie od lat. Moja mama zawsze o nich mówiła z rozmarzeniem, o kilku latach spędzonych właśnie tam, gdy zaraz po studiach uczyła w szkole podstawowej w Bielawie. Marzycielka wyrwała się spod terroryzmu swojego ojca do mieszkania na poddaszu z oknem wyjącym podczas wiatru, by potem o tym opowiadać (przy byle okazji) swojemu młodszemu synowi, który bardziej żył w marzeniach, niż w realnym świecie. 

Życie w marzeniach ma swoje plusy, kiedy mieszka się na Dolnym Śląsku, który taki jest piastowski, jak ja ugandyjski. A więc żeby trochę ten region zrozumieć, przyda się wyobraźnia, żeby sobie zdać sprawę, jak tu się żyło i dlaczego budowane przez Górali z Podhala podhalańskie domy z bali niekoniecznie wpisują się w sudecki krajobraz. Ale na myślenie o tym zepsułem już gigawaty energii moich szarych komórek, więc może trochę afirmacji na początek będzie lepszą rzeczą.


To nie jest jeszcze pętla, bo Góry Sowie nie są miejscem kojarzącym się z kolarskim rajem. Raczej z piekłem (dzięki Klasykowi Kłodzkiemu, który czasem katował ludzi na tutejszych asfaltach). Ponieważ jakiś czas minął od kiedy dokładniej penetrowałem te góry czołgiem (Toytota Carina E), bo tylko czołgi dawały radę jeździć po tutejszych asfaltach, które doskonale odzwierciedlały powierzchnię Księżyca zdziesiątkowaną kraterami. Co chwila docierały do mnie sygnały, że jest poprawa - nie pozostało więc nic innego jak sprawdzić to na własnej skórze (i stawach).


Kiedy już dojechaliśmy autami do Dzierżoniowa i wypiliśmy kawę na stacji benzynowej, kiedy już ustaliliśmy, że ten śnieg co właśnie sypie i tak jest lepszy niż deszcz, bo skoro jest zero stopni to łatwiej go strzepnąć z odzieży, kiedy już nikt nie mówił wprost, żeby zjeść po pstrągu w Lasocinie i wracać do domu na Liège - Bastogne - Liège przy rosole w Eurosporcie, zadecydowaliśmy, że planowne 100 km skracamy o dwie przełęcze, tak żeby wyszło ponad 50 km i półtora w pionie. Żeby wstydu na Stravie nie było. 

Przeparkowaliśmy się do Pieszyc (i to miejsce jest mega na start) i klnąc, że:
a) ja zapomniałem ochraniaczy na buty,
b) Darek zapomniał długich rękawiczek,
c) Paweł ma dwa bezużyteczne w mrozie bidony, ale nie ma ochraniaczy na buty,
d) Jacek, że duszno nie jest,
e) Tomek nie przeklinał, bo Tomek nie wie, czym są złe emocje,

...pojechaliśmy na Przełęcz Walimską i to jest super podjazd, bo nie męczy strasznie, a pozwala się zagrzać bez zagotowania. Te czterysta metrów w górę pozwoliło nam przejechać przez dwie strefy klimatyczne. 





Jechaliśmy w deszczu, śniegu, mrozie, słońcu, chmurach, mgle, bo błocie, po piachu... po wszystkim, z wyjątkiem ciepła. Widoki były kapitalne, szczególnie w dół, kiedy już udało się zatrzymać rower na tej mokrej, śliskiej jak teflon granitowej kostce. O Górach Sowich trzeba wiedzieć coś bardzo ważnego - mają bogatą sieć dróg, a same skały uformowały się zaraz w początkach historii naszej planety, czyniąc je jednymi z najstarszych gór na Ziemi. Te pancerne skały były super łakome dla III Rzeszy, która tutaj czyniła cuda na kiju, żeby zbudować obiekty przemysłowe i militarne ukryte wewnątrz gór. W górach fedrowali więźniowie z obozów podległych Gross - Rosen, pracowali w fatalnych warunkach, a niewielka część tych sztolni jest udostępniona dla zwiedzających. dalej o tym wspomnę. I linki wrzucę. Zatem nawet w trakcie jazdy można spotkać liczne wejścia do sztolni, liczne fundamenty po stacjach pomp, zapadliska i masę niezidentyfikowanych obiektów. Są też i głupie odnośniki, gdzie ktoś reklamuje super muzeum tajnych technologii III Rzeszy za pomocą domniemanego stanowiska startowego "latających spodków", które w istocie jest podstawą chłodni kominowej dawnej elektrowni w Ludwikowicach Kłodzkich (identyczny obiekt znajduje się na terenie elektrowni Czechnica w Siechnicach pod Wrocławiem). Nic dziwnego, bo jedną z osób, które takie kretynizmy szerzyła, był redaktor z poważnego czasopisma o technice wojskowej i autor książek o historii oręża.





Z Walimia mieliśmy pojechać nad Jezioro Lubachowskie, ale jakoś zakręciło nas w nosach, że koło kościoła taki nowy, pnący się pod górę asfalt będzie lepszym dojazdem. I lepszym podjazdem. Do tego jak jest nowy asfalt na takiej wąskiej nitce, to musimy go przejechać. Nie wiem, jak stromo było momentami - było ponad 14% i to spokojnie. Samo Glinno, do którego dojazd prowadził, jest pięknym miejscem, które kiedyś było zapomniane przez turystów, a teraz co drugi budynek jest agroturyzmem. Całe szczęście nie ma domów z bali i charakter bocznej wsi nie zniknął. Poprawił się asfalt, czyniąc zjazd do Michałkowej i nad sam zalew wyjątkowo szybkim, bezpiecznym i pięknym. Tu jest mega przytulnie i ładnie.




Z Jeziora Lubachowskiego spuszczono wodę, a zdjęć kamiennej zapory nie robiłem. Raz, że jest tam szybki zjazd, który chciałem szybko przejechać, a dwa, ze wiało i było strasznie zimno, co nie czyniło bezpiecznym fotografowania jednocześnie jadąc z prędkościami około 50km/h.



Z Lubachowa główną drogą udaliśmy się do Walimia, przy rzece i miejscami pod nieczynna linią Kolei Sowiogórskiej. Trochę z Jackiem poprzeklinaliśmy "zaniedbania" tutejszych arcydzieł techniki... to takie eufemistyczne do bólu nazwanie naszej wymiany zdań na ten temat.





I już na granicy Walimia i Rzeczki, przy ruinach zakładów chemicznych widać reklamy podziemnej trasy turystycznej w Rzeczce. Są jeszcze udostępnione inne fragmenty spośród całego znanego Kompleksu Riese (Olbrzym).



A samo wejście do kompleksu Rzeczka kiedyś łatwo było ominąć, a teraz - dzięki makiecie V2 - stało się bardziej widoczne. Prowadzi tam długi podjazd, po którym zaczyna się kolejny - dłuższy i "stromszy".



Takie około majowe widoki, domy z bali i pejzaże z bajki są tu normą. Na Przełęcz Jugowską najlepiej wjeżdżać właśnie od Jugowa - droga jest fatalna i to tak naprawdę jedyne miejsce, w którym była ona zła...



...tak bardzo, że nie mam ani jednego ostrego zdjęcia z niej, a szkoda. Podjazd nie jest trudny, lecz wymaga ostrożności właśnie przez wertepy. Miejscami nie ma asfaltu w ogóle.


Na samej Przełęczy Jugowskiej spotkałem (pierwszy raz w życiu) dzikie muflony. Kiedy już podzieliłem się z pozostałymi kolegami tym znaleziskiem, pojechaliśmy jednym z najpiękniejszych zjazdów w życiu do samych Pieszyc. Nie mam ani pół zdjęcia - było za ładnie i za szybko. Blisko siedem kilometrów radości, serpentyn, kosmicznych widoków fundowanych przez oszalałe dzisiaj chmury i słońce. Zimno, ale bajecznie.

Już na dole, w Pieszycach pijąc mocno rozwodnioną kawę do "sernika na murzynku" pomyślałem, że to będzie rok Gór Sowich. Niebawem pewnie uda się wygrzebać jakąś trasę "hajlajtsów" regionu. Tymczasem - co jest chyba najistotniejsze - można już śmiało polecać to pasmo do jeżdżenia szosą właśnie dlatego, że pojawiły się nowe asfalty. Podobno nawet w Srebrnej Górze - ale to muszę zobaczyć na własne oczy. Póki co łatwiej uwierzę w naddźwiękowe latające spodki Luftwaffe.

środa, 20 kwietnia 2016

Runda doskonała - Javornik - Lądek Zdrój - Stare Mesto - Branna - Lipova Lazne - Bernartice - Javornik ******


Na początku października 2013 roku obudziłem się wcześnie rano w niedzielę, z trudem przełknąłem ślinę przez obolałe gardło i zakląłem nie tak po cichu, jak wymagałaby tego domowa etykieta w przypadku, kiedy jeszcze wszyscy w domu śpią. Byłem absolutnie chory i na strasznym wkurwieniu pisałem do Tomka wiadomość, że nie pojadę planowanej pętli. Tomek pojechał, a dzień później wrzucił foty na swój blog, a ja to też opublikowałem tutaj (o tu). Potem Tomek usunął bloga, co zaowocowało rozwaleniem zdjęć, a ja głupi czekałem dwa i pół roku, żeby przejechać jedną z najpiękniejszych pętli, jakie znam.

Ten tekst to w zasadzie tylko uzupełnienie słów, które napisał wtedy Tomek (zachęcam do przeczytania), no i postaram się zdjęciowo trochę nadrobić.

W końcu nadszedł ten moment w roku, kiedy można się umawiać na wyjazd z domu o szóstej rano, co spowodowało, że na dwie fabie tuż po siódmej byliśmy już w Javorniku, gdzie pod urzędem miejskim zostawiliśmy auta.


Javornik to takie super miejsce, o którym pisałem już nie raz, jednak za każdym razem tutaj nie mogę się nadziwić ilości restauracji i generalnie "miłego" klimatu miasteczka ze spoglądającym nań z góry zamkiem Jansky Vrch. Czekając na Karola i Tomka (ale innego Tomka) aż się pozbierają, zrobiłem sobie rozgrzewkę... dupa, po prostu chciałem się przejechać tutejszymi uroczymi uliczkami. A że rozgrzewka - z Javornika trasa wiedzie na Przełęcz Lądecką, więc rozgrzewka jak najbardziej przyda się do tych kilku kilometrów podjazdu (chyba z osiem).


Tym razem lepiej wyszło zdjęcie, niż w kwietniu przed rokiem, kiedy chciałem je powtórzyć na zjeździe z Przełęczy. Niestety wtedy lunął deszcz, a przy kapliczce skończyły mi się klocki hamulcowe, więc musiało poczekać.




Podjazd nie jest trudny, można w całości wjechać z blatu. Uważać trzeba najbardziej na kierowców, którzy skracają sobie drogę z Kotliny na Opolszczyznę - nie ma ich wielu, ale co drugi myśli, ze jest Bublewiczem.



Po polskiej stronie zjechaliśmy na parking, z którego jest mega widok na Kotlinę Kłodzką, na Czarną Górę (Masyw Śnieżnika) - tylko najlepiej podjeść kawałek dalej.


Taki dowcip.



Minęliśmy Stronie Śląskie - światło, pogoda, temperatura, nawet wiatr - wszystko idealnie się poukładało. Nawet asfalt - zawsze trochę się bałem jego jakości tutaj, na wschodniej ścianie Kotliny, ale był lepiej, niż dobry.


Choć w Bolesławowie go nie było, ale był oczopląs od tych ślicznych miniaturowych budynków i kostki brukowej na podjeździe.





Podjazd na Przełęcz Płoszczyna miał być hardkorem. Nie ze względu na jakieś chore stromizny - jest całkiem łagodny, nie wiem, czy miejscami osiąga około chociaż 8%. Na oko ma 6%. Zapomniałem, że Tomek (tamten, nie ten na zdjęciach) pisał mi, że droga jest zrobiona. Cud! Bo do tej pory każdy cieszył się zjazdem na stronę czeską, gdzie asfalt przypominał alabaster. Niestety jest tuż po roztopach, więc po polskiej stronie (jak i po czeskiej, ale to za chwilę) droga jest pokryta grubą warstwą piachu. Podjeżdżając to nie przeszkadza, ale w dół...





...w dół wciąż lepiej było po czeskiej stronie, bo raz, że piachu mniej, to widok na Śnieżnik pojawiający się co jakiś czas był piękny. U nas nie ma możliwości, by zobaczyć tę górę w pełnym słońcu, a tu - tylko tak było.

Kiedy dojechaliśmy do Novej Seninki, droga pięknie wiła się w dolinie ze strumieniem, owcami i tym wszystkim, co tu jest pięknego. Aż do ścianki prowadzącej do rynku Starego Mesta. Segment na Stravie ma nazwę "Mur de Stare Mesto" i ta pionowa ściana faktycznie robiła wrażenie. Krótka, więc da się ją skończyć, zanim zaczną piec płuca.





Stare Mesto to cyrk dla oczu. Sentymentalnych oczu. Tu jest jak na planie zdjęciowym animowanej bajki "A je to" z Patem i Matem. Rynek, śliczny mikro ratusz, pod ratuszem mikro schody, mikro stacja benzynowa, mikro sklep, mikro szkoła, mikro bloki. Tylko widoki makro.


Wyjechaliśmy w kierunku miasteczka Branna - spacerowałem po nim dwa miesiące wcześniej w śniegu, a tu po śniegu już tylko piach w porach fatalnego asfaltu. To jedyny odciek o przeciętnej jakości, choć bez dramatu. Dało się szybko i bezpiecznie jechać.







I po 6 km dojechaliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy wypić kawę na mini rynku kolejnego mini miasta, zawieszonego na zboczu. Prawie jak w Ligurii ;) widok fenomenalny - Branna - wielki kościół katolicki, obok niego ewangelicki (z niższą wieżą), na lewo odrestaurowywany zamek, na prawo widać ratusz, a w dole budynki spięte z resztą miasta bardzo długimi schodami, które są tutaj jedną z atrakcji turystycznych.





Pierwszy raz w życiu miałem takie światło na zdjęciach. Niemal nie było co robić w Lightroomie - Instagram w wersji pre-rejestracyjnej.


Kawiarnia okazała się zamknięta, więc został nam mini browar, gdzie mini kelnerka podała nam kawę turka w szklankach tak wysokich, jak flakony. Minibrowar ma jednak maksi ceny, więc trzy kawy i trzy marlenki trochę zaskoczyły przy kasie fiskalnej. Ale za takie widoki przy stole spokojnie - stać nas było na tę rozrzutność.



No i głupim pomysłem było w tej Brannej się najadać marlenkami, napijać kawami (ja jeszcze "dałem sobie" małą jedenastkę), bo niby zjazd, ale z zimy pamiętam, że droga mocno idzie w górę, robiąc momentami 12% i to tak dość długo.



W dół było też 12%, były łzy w oczach pomimo okularów, był Keprnik po prawej...


...i Ramzova - super miejsce na narty, ale nie tego dnia.


Potem było strasznie szybko. Z Ramzovej do Lipova-Lazne lecieliśmy cały czas około 70 km/h, przez jakieś 12 km. I tu właściwie można by skończyć, bo z pięćsetny raz opisywałbym, jak strasznie dobrze jest na odcinku z Jaskini do Javornika przez Vapenną.


No więc nie napisałem :) Skręciliśmy tylko przed Javornikiem na Dziewiętlice. Już po płaskim, żeby dokręcić do 100 km, żeby wstydu nie było na Stravie. Po polskiej stronie pas przygraniczny jest też piękny, oferuje super widoki, a czasem (w okolicach Nysy) wrzuci pod koła jakieś "naście" procent. Generalnie strefy przygraniczne są ciekawe szczególnie. Nieczynne stacje końcowe (Pruskie), wpleciona na każdym kroku bogata historia Marianny Orańskiej... to czuć, choć z jednej strony jak zwykle przykro jest patrzeć na umierające linie kolejowe i zaniedbane wsie. Ale ma się ku lepszemu i to też widać.




W tygodniu w głowę dostałem od Youtuba najlepsze tło muzyczne. Po pierwszym przesłuchaniu (a dzisiaj już po setnym) wiedziałem, że to będzie TO tło do TEGO przejazdu. Uwielbiam. Tam jechałem z muzyką w głowie (bo nie na uszach), a teraz słuchając muzyki - mam widoki tuż za zamkniętymi powiekami.