środa, 25 listopada 2015

bezgranicznie do źródła.*********


Mógłbym zacząć tradycyjnie, wrzucić trochę patosu, żeby było górnolotnie. Jednak to i tak będzie mało, żeby w jakikolwiek sposób wprowadzić Cię w mały kawałek przestrzeni, pełnej widoków, pagórków, wiatraków, błota, błota, błota, psów, kotów, saren, kruków, błota, lasów, kamieni i błota, a po nim bagna.

W głowie tlił mi się pomysł na rejon między wałem Sudetów a Wzgórzami Strzelińskimi. Widziałem go wiecznie z daleka, przynajmniej raz w tygodniu oglądałem mapy, kopałem po linkach i zawsze moją uwagę zwracały dwie rzeczy. Pierwsza to zabytek sprzed 700 lat - Granica Św. Jana. Nie będę się rozpisywać i przeklepywać już milion razy napisanej treści, proszę, kliknij w link i zobacz, jeśli to Cię interesuje. Mnie bardzo, bo to kolejny ślad poświadczający skomplikowaną historię Dolnego Śląska, którą nie bardzo rozumieją idioci palący kukłę symbolizujące Żyda w Mieście "Psotkań". Sprawa wyglądała tak, że nyski biskup spierał się z wrocławskim księciem o to, kto dokąd ma kosić hajs. No i żeby sprawa była jasna, zadecydowali o postawieniu słupów granicznych. Zostało ich sześć sztuk, są bardzo piękne i warte zobaczenia. I przeczytania o nich.

Jacek tak super zaplanował trasę, że mieliśmy szybki dojazd z Oławy do Skoroszyc (DW 401), skąd pierwszym celem naszej wyprawy miały być źródła rzeki Oławy. Od lat myślałem o dojechaniu do źródła wzdłuż samej rzeki, jednak w dobrych warunkach pogodowych taka wycieczka zajęłaby dzień, a tu - jest minus pięć stopni, dzień kończy się szybciej, niż się zaczyna. Uzbrojeni w tysiąc warstw odzieży, rowery off-szosowe (ja na przełaju, Jacek i Łukasz na mtb) rzuciliśmy się w pola, nie bardzo wiedząc, co nas czeka. To chyba najlepsze, co może się trafić. Mamy tylko zarys, punkty na drodze. Nikt tu wcześniej nie był, warunki są trudne, a na twarzach uśmiechy od ucha do ucha. Troje dzieciaków w Legolandzie (tyle, że w wieku 46-29 lat i gdzieś 10 km na północ od Nysy, a nie w Danii).


Zdjęcie tytułowe to taka zapowiedź fajności - zaczynały się widoki, bo wal Sudetów był już dobrze widoczny (zresztą są jakieś 20 km od nas, więc niedaleko). A ja jestem chory, kiedy mam góry w zasięgu wzroku. Wiesz jak jest pewnie. Teren zaczyna powoli falować i nikt z nas nie przypuszcza, że na tych zmarszczkach wyrobimy 800 metrów w górę na tym w sumie krótkim dystansie. Asfalty miały być tylko dojazdami między polnymi ścieżkami, więc starałem się nie przyzwyczajać do komfortu. Tym bardziej, że kilka dni wcześniej sporo padało i na polach było dramatycznie.


Niestety brałem najgorsze rękawiczki w kosmosie, wrzynały się między palce, nie współpracowały z ekranem telefonu, więc pierwsze foty wykonywałem... nosem. Siłą rzeczy było ciężko. Bo tu zachwyt, a tu ręce jeszcze się nie rozgrzały i ciężko operować jeszcze aparatem. A więc na zdjęciu powyżej chciałem Ci pokazać dom z wbudowanym trafo. Żartowaliśmy, że jego mieszkańcy wynaleźli ładowanie bezprzewodowe telefonów. Nawet bakelitowych.


Na pięknie wijących się (czasami) asfaltach, niewiele szerszych od jednego osobowego auta, cieszyłem się dalszymi widokami na przelewające się masy chmur ponad grzbietem Jesioników. Tutaj wsie są cudne, nieco inne niż w mojej okolicy, i nagle, w miejscowości Biechów...


...zobaczyłem takie cudo, maleństwo. Niektórzy mówią, że dom musi mieć duszę. Ten ma twarz. I chyba taką rześką, jak na barokowe pochodzenie i kolczyk z anteny satelitarnej. Tak mnie urzekł, że stojący za nim pałac...


...zwrócił moją uwagę dopiero na dole, kiedy chłopaki mi go pokazali. Piękny, okazały budynek, zbliżony do pałacu Sulisław, pewnie też czeka na swojego wybawiciela. Kiedyś na wybawiciela czekało się w pałacu/zamku.


Jeszcze bez Spiny, ale za kilka metrów już tak. Drogi tutaj są zagadką. Raz asfalt powala jakością, innym razem gładka nawierzchnia urywa się i jest błoto lub szuter. Praktycznie nie ma chwili odpoczynku - non stop góra i dół, góra i dół... ale góra znacznie częściej.



I takie "pola golfowe" z widokami. Z pięknym horyzontem, albo zaorane uprawy, jak niżej. Z tymi górami to mam lekką obsesję. Lubię znać nazwy poszczególnych szczytów, choć to głupie, bo w sumie co mi to da. Jednak mam wrażenie, że znając je (nazwy) jestem bardziej "tu". Nie chodzi o jakieś zawłaszczenie (a przecież o to też chodzi w nadawaniu nazw), ale o poczucie związania, emocjonalnego. To już nie jest jakaś góra, tylko ta konkretna...


A Pradziad i Szerak to konkretne góry, mające ponad 1400 metrów wysokości. Ech... momentami, w słońcu, widać na nich już śnieg. Ciągnie w góry, ciągnie jak cholera. Ale te pagórki są równie śliczne, postaram się to zdjęciowo udowodnić dalej.


Tymczasem zmierzamy do źródła Oławy, zbliżamy do do wielkiej farmy wiatraków, co chwila mijając przydrożne kapliczki. Różnej maści - nie znam się na nich jakoś wybitnie, jednak jest tu spora różnorodność. Są typowe, słupowe jak w mojej okolicy, są małe domki, są takie ceglane, okazałe słupy jak w okolicach Opola i takie, jak w Kotlinie Kłodzkiej. No i bardzo dużo Nepomucenów.





Są też święte prawdy na murach #1 


Są też święte prawdy na murach #2 


Generalnie trasy były takie. Jadąc wśród saren, które przecinały nad drogę skacząc jak antylopy uciekające przed drapieżnikami. Niektóre kapliczki były bardzo bogato zdobione i w ramach turystycznej rozrywki próbowaliśmy odgadnąć napisy na nich, co czasem się udawało. Po prostu zatrzymywaliśmy się, bo wszędzie tu jest pięknie i każda chwila, kiedy oczy mogą spokojnie podziwiać widoki była na wagę złota.



Momentami nie dało się już jechać. Opony zapadały się w glebę pod ciężarem samego roweru. Jakoś kilometr na wschód od wsi Lipniki dotarliśmy między pagórkami do pierwszego celu. Wśród szumu turbin wiatraków, między łagodnymi pagórkami widać było charakterystyczną, pociemniałą od chaszczy smugę - to tu. W dole, przy rodzącej się rzece, było już super mokro i przedostanie się do samego źródła było ciężkie, ale kuszące i...


...magiczne. Tu, między pagórkami, 300 m n.p.m. wypływa rzeka, której wody pije pół Wrocławia. Rzeka, która nadała imię mojemu miastu, koło której mieszkam i jak teraz patrzę za okno, to widzę jej wał przeciwpowodziowy, po którym właśnie ktoś biegnie z dwoma dużymi psami.


O, to tak właśnie. Śmiałem się, że w sumie każda rzeka zaczyna się podobnie, więc możemy się czuć, jak zdobywcy, odkrywcy, dajmy na to Amazonki. Wcale nie mieliśmy łatwiej - błoto, niesprzyjające warunki, sarny zamiast tapirów, ale reszta się zgadza.


Kiedy udało nam się wyjść z pól, minąć wieś Lipniki, w której - nie wiem skąd - jest jakieś zagłębie agroturystyki, pojechaliśmy już linią granicy województwa Opolskiego i Dolnośląskiego, ponieważ "leniwy kartograf" wykorzystał starą granicę, co nam było na rękę. Zdjęcia słupów w pełnej okazałości i o większym detalu są w powyższym linku, więc ja postarałem się, żeby dodać im ludzki wymiar - jak na zdjęciu jest człowiek, to już nie jest to jakiś tam widoczek...


Do tego słupa nie dojechaliśmy. Utwardzona droga była ledwo przejezdna. Przejście przez pole jakby w ogóle nie wchodziło w grę, a rolnik zorał ścieżkę, która jeszcze chwilę temu była na zdjęciu satelitarnym.


Czasem było tak ciężko, że przychodził moment wrzucenia najgorszego przełożenia - z buta. Nie jakoś bardzo stromo. Ślisko.


Lecz akurat powolne poruszanie się...


...było mi na rękę.








To widok na wieś Szklary, znajdziesz na mapie. Cudny, długi, śliski zjazd, z widokiem na wioskę ukrytą wśród pagórków, między domami płynie potok Krynka, który też rodzi się gdzieś niedaleko.



Dalej przez lasy jest najciężej. Jeszcze było czuć w powietrzu zapach spalin po pracy leśnych maszyn, transporterów i pił łańcuchowych. Zwykle po ścince drzew ciężko się jedzie nawet w suchych warunkach, a tu było momentami wody po osie. W tej szarej brei luźne kamienie wydłubane z samego piekła oponami leśnych traktorów. albo ślizgi, albo gleby. Non stop.



Piąty słup, znowu w lesie, schowany, bez drogi o ciut większej twardości, niż rozmoknięte pole. Nie, to nie jest tak, że się poddaliśmy. Po prostu mamy powód, żeby tu wrócić, gdy będzie ciepło i sucho. Wiedzieliśmy też, ze ostatni słup jest przy drodze i że statystyki nie będą złe - zaliczymy połowę, a to już coś.

 

Po drodze jeszcze jedna kapliczka, ze śladami kul. Pisałem o tym, ale nie pamiętam w którym wpisie. Pas, którym przejechaliśmy, był dość specyficzny, właśnie przez te pagórki. W zimie 1945 roku Armia Czerwona szła sobie spokojnie na północ, mniej więcej 600 km w dwa tygodnie. Aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd, na pagórkach, po przejściu Sudetów Wschodnich, z okopów i ziemianek ładują do nich niedobitki niemieckiej armii. Robią to na tyle skutecznie, że zatrzymują marsz czerwonoarmistów na dobre dwa miesiące. Stąd w tutejszych wsiach, co jest ewenementem, jest pełno domów poszatkowanych kulami z automatów. W lasach jest pełno kości w zachowanych okopach - nie muszę pisać, co czerwonoarmiści robili z prowadzącymi ogień przeciwnikami. Tu nie było brania jeńców. Stąd w środku pola można trafić na las, który rośnie tam tylko po to, żeby rolin bronami nie wydłubał kolejnej piszczeli. Bo to tylko kłopot potem.


Przepraszam za kiepski kadr, ale przy ostatnim słupie chciałem zrobić zdjęcie z całą trójką, a z braku statywu oparłem telefon o - uwaga - burak pastewny.


No dobra, chociaż jeden musiałem wrzucić :)

To bez wątpienia jedna z najciekawszych tras, jakie można tu w okolicy przejechać. I to bardzo ważne - praktycznie rower jest jedyną opcją na to, by to wszystko zobaczyć. Już obojętnie jaki, byle nie szosowy. Na zdjęciach widać trochę asfaltów, niektóre nawet bardzo kuszące, ale to są tylko Syreny - na szosę opracuję tam trasę alternatywną. Widokowo to wspaniałe miejsce. Rozległe panoramy, przytulne doliny i solidna dawka wszelkiej maści zabytków. Jak będziesz w okolicy, to nie zapomnij tu być.


Mapa - proponowana przez Google nie jest dokładna. Wybierz w opcji widoku (prawy górny róg) OSM - dokładnie będzie widać źródło Oławy i kamienie też powinny być widoczne.



No i tło muzyczne. Nie ma przecież opcji, żeby w głowie nie grało, kiedy w koło widoki, które przerosły wyobrażenie o tym miejscu. Ilość gwiazdek nie wynika ze skurczu palca. Poza skalą.

poniedziałek, 9 listopada 2015

"o, tam jest droga!", czyli tam, gdzie nie ma dróg.


Jutro nowy numer (piąty) Szosy zawita na sklepowe półki. Kiedy opuszki Twoich palców będą zachwycać się papierem, na który nadrukowano kunsztownie wypociny Redakcji, my już kończymy pisać (w założeniu) artykuły do kolejnego numeru. Przynajmniej większość z nas, bo ja się tak zblokowałem, że muszę w ramach rozpędu napisać coś tu, żeby dać siłę myślom. Teoretycznie dzieje się nic - dalsze trasy były pisane pod publikację w Szosie, a tu - lokalnie, trochę się pozmieniało. 

Na początku września dostałem z redakcji Ridleya X-Bow i tak mi się porobiło w głowie, że chęć posiadania takiego roweru stała się obsesją. Już kij z modą, czy trendem, żeby "robić przełaj". Mi się to podoba, a na mody jestem dość oporny, lub nawet broniący się, stąd dwa razy w tygodniu pedantycznie golę twarz, nie zostawiając nawet pół atomu zarostu, który mógłby zasugerować rozpoczęcie hodowli brody. 

Sprzedałem swój ulubiony mtb, kupiłem przełaj - latam po lesie i polach jak dzik. Najbardziej pierwotna radość - "ciekawe co jest za tym zakrętem" - wróciła na dobre. Rzecz jasna, mogłem to samo (i robiłem) na mtb - jednak przełaj daje mi więcej zabawy. Gór tu nie ma, a jest trylion kilometrów polnych ścieżek, atlas nowego świata w promieniu 20 km od domu. Dosłownie. No i to uczucie, że naprawdę się strasznie tym zapieprza. Górski rower mnie hamował, przełaj - nie. Nie pytaj o jakieś inne, mniej absurdalne argumenty. To tak samo, jak z zakupem Alfy - Romeo. Nikt nie kupi jej dla jej bezawaryjności. Rozsądek zostawiłem w szafie na inne okazje. 

Czas się zmienił, popołudniowe wypady na szosy stały się trudne, dzienne - z racji dużego natężenia ruchu - mało przyjemne. Wymyślamy sobie zatem najgłupsze tematy do objechania i - umawiamy się na wycieczkę (tak właśnie, wycieczkę). Tydzień temu to był pewien potok, właściwie kanał łączący Nysę Kłodzką z rzeka Oławą, tuż przy moim domu. Pomimo fatalnego stanu umysłu, w kilka mtb i przełajów, poczuliśmy zew, jak David Livingstone. Trasę wyznaczyłem polnymi drogami - jak najbliżej potoku.

Ruszyliśmy sobie wałami nad rzeką, potem chwilę polami, wzdłuż kanału, potem dojechaliśmy do miejscowości Psary (między Oławą, a Brzegiem) i od tej pory skończyło się lekko. Zostaliśmy upokorzeni milion razy, przez krzaki, nasypy kolejowe, krzaki, błoto, nasypy kolejowe, chaszcze, krzaki, błędy nawigacji, krzaki, nasypy kolejowe...


Wieża widokowa w parku w Psarach.


Krzyż pokutny w parku w Psarach - na nim symbol włóczni, czyli narzędzia zbrodni. Park jest masakryczny. Dziesiątki kanałów, grobli, stawów. 6 km od domu, a w życiu tam nie byłem. 


Most nad Psarskim Potokiem, nieczynna linia kolejowa między Brzegiem, a Wiązowem. 



A tak to mgła, pola i jeszcze trochę mgły. Prędkości żadne, spalone kalorie - kosmiczne. Teraz chyba modnie by było nazwać to jako epickie, albo że "natura nas zmasakrowała". Natura - tak, ale ludzka. Bo gdyby to wszystko było zadbane, gdyby rolnicy za każdym razem nie zaorywali miedzy... a zresztą, im gorzej, tym lepiej. Było bardziej dziecinnie przez to, może nawet radośnie.



Cel naszej wyprawy, po 35 km jazdy osiągnęliśmy po blisko trzech godzinach. Ten jaz jest widoczny z autostrady A4 gdzieś w okolicy 200 km drogi. Z niego wyprowadzono nitkę kanału, który zaopatruje w wodę pitną Brzeg, a dalej rzekę Oławę, która stanowi źródło wody dla Wrocławia. niby prosta sprawa. Marzą mi się podróże w jakieś dzikie regiony, nawet z braku czasu piszę tu czasem o dzikich penetracjach północnych Czech. A tu - proszę. 20 lat myślenia o takiej - w sumie - dziecinnej wycieczce. Dla samej ciekawości, żeby pojechać z kumplami, zgubić się w środku pola, na którym kilka wieków wcześniej Prusacy tłukli się z Habsburgami (pod Małujowicami). 

Minął tydzień, głowa weszła na inne rejestry i pojawił się plan numer dwa - przejechać nieczynną linią kolejową nr 262 z Oławy do Boreczka. Jakoś znowu blisko mojego domu, może ze 100 metrów od mojej wsi. Sto metrów od wsi nie przeszkodziło złomiarzom na początku lat 90. ubiegłego wieku, by w nocy z palnikami pociąć na kawałki dwa żelazne mosty nad rzeką Oławą. Nikt nie słyszał, nikt nie widział. Ponieważ plan na przejechanie się resztkami istniejącego nasypu tłukł się w głowach kilku osób, to i ekipa zebrała się w niedzielny poranek dość szybko. Nikt nie był zbyt przerażony orkanem czy czymś tam innym, co powodowało, że rowery dosłownie wywiewało spod zadków. 




Był pot, była krew. Rozmawiałem właśnie z kolegą o tym, że jak ktoś wyrzuca gruz na polną drogę, to czy moralnie odpowiada za śmiecenie, czy za jej utrzymanie w dobrym stanie technicznym. W tym momencie - trochę jak w kreskówce - kolega znika równie gwałtownie, jak potem wyrzuca z siebie salwę "kurwachujjapierdolęzajebię". Robimy szybki serwis i jedziemy dalej. Ofiary ofiarami, ale plan wycieczki trzyma na sztywno.

Cała linia jest doskonale widoczna na mapie, próbujemy odszyfrować miejsca, gdzie były rampy i stacje...  





...lub mosty, które podzieliły (lub zostały podzielone palnikami) los poprzednich mostów i szyn...


 ...a czasem, wąskimi przesmykami między posesjami trafialiśmy pod zadaszone rampy magazynów...


...a czasem jechaliśmy w miejscu, gdzie szerokie opony mtb ledwo jechały, a moje 32 mm w przełaju bardziej spełniały rolę skalpela, niż czegoś, co oferuje jakąś minimalną trakcję.


Finalnie dojechaliśmy. Było turbo ciężko, bo wiatr wiał dziko. Przy walce z krzakami, błotem i zaoranym polem, jakoś nie dał się odczuć. Do tego te plus szesnaście stopni i piękne słońce nie dawało podstaw do narzekań. 25 km, blisko 3 godziny, z czego ostatnie 3 km zajęło nam pół godziny. Powrót do domu za to był słodki. Ja na przełaju, reszta, która dojechała - na mtb. Średnio 42 km/h, w porywach do 60. Żyć, nie umierać. 

No i tak mam mniej więcej od ostatnich trzech tygodni. Nigdy nie będę (zapewne) ścigać się na torze na przełaju. Nie mam na to ani zdolności, ani - zapewne - umiejętności. Ale to też nie jest tak, jak kupić sobie Land Rovera Discovery, jeździć nim pod centrum handlowe i zaparkować go na krawężniku. Ten rower daje super frajdę. Na szosie jest trochę wolniejszy niż szosówka. Ale wystarczy zjechać do lasu, by poczuć... i nie chcieć przestawać jeździć.