piątek, 29 listopada 2013

Zabawa z nagrodą. Część 1.


Wyświetl większą mapę

Konkurs jest bardzo prostu w swojej istocie. Ale o zasadach - później. Żeby wygrać, a jest o co grać (o tym w następnym wpisie o konkursie) nie musisz umieć robić zdjęć, nie musisz mieć GoPro, nie musisz robić zdjęć telefonem i nawet nie musisz mieć super pogody. Żeby wygrać musisz znaleźć sobie na Google Street View takie najfajniejsze w Polsce miejsce do jazdy szosą. Jak już je znajdziesz, to przemyśl sobie, czy faktycznie to takie piękne miejsce i nikomu nie pokazuj. Na umówiony znak-sygnał, pod koniec przyszłego tygodnia szukaj na moim profilu na Facebooku informacji, co zrobić z tym miejscem, które znajdziesz (lub może już je znasz).

Podsumowując, plan jest taki:
1. Wbijasz na Google Maps i szukasz swojego miejsca z Nadszosą - liczy się wszystko - jakość asfaltu, anturaż, horyzont - wszystko! :)
2. Około 5 grudnia na moim profilu na Facebooku pojawi się hasło do wrzucania linków. NIE WRZUCAJ LINKÓW WCZEŚNIEJ - TERAZ TYLKO SZUKAJ :)
3. Wygrywa ten link, który zdobędzie więcej "lajków". 

Czekaj na dalsze informacje na blogu i na profilu na Facebooku. :)

wtorek, 26 listopada 2013

Canyon Roadlite AL6.0. Recenzja na jesień sezonu. Choć właściwie to już zima.


Ten test miał się chyba nie odbyć. Tyle rzeczy działo się "przeciw", że mógłbym spokojnie wymyślić jakąś teorię spiskową o "układzie" w świecie rowerowej dystrybucji.

Gdy rower dotarł do mnie, gdy go poskładałem i byłem w końcu zdrowy - z dnia na dzień piękna i ciepła jesień zamieniła się w szaroburą zimną jesień. Kiedy na internetach znajomi już wrzucali fotki jak się pocą na trenażerach, ja jeszcze marzyłem o zdobywaniu przełęczy. Bycie blogerem ma swoje obowiązki - rower trzeba dobrze objeździć, poczuć, a nie przejechać dwie ścianki i pisać recenzję. Najlepiej hurtem. Dlatego wytłukłem ten sprzęt na każdej możliwej nawierzchni, jaką znam, w ciężkich warunkach robiłem długie dystanse i chyba tylko nie wpiąłem go na trenażer. Co się urodziło z tej znajomości? Ano trochę się urodziło.


Z czym to się je?
Canyon Roadlite wygląda trochę zaskakująco. Zanim klikniesz w fotkę, żeby zobaczyć jak udało mi się wyretuszować rękę mojej żony podtrzymującej rower za siodło, zobacz, jak klasycznie on wygląda. Rury nie mają gigantycznych przekrojów, sztyca taka wąska (27,2 mm) i cały taki niespecjalnie zwalisty jest. Specyfikację macie w linku, ale wymaga ona tu zaznaczenia, że to pełna stopiątka bez wyjątków, a to nie jest standardem w tek klasie. Ale jak już klikniesz to zobaczysz, że coś tu nie gra. Opony jakieś szersze, kaseta ma tyle zębów niczym zdjęta z roweru MTB. Tylna przerzutka z długim wózkiem. Do tego ja nie jestem typem wycieniowanego sportowca, a podkładek pod mostkiem nie ma. No i dziwnie poustawiane siodło, ale rower w tym rozmiarze był dla mnie ciut za mały.

Otóż sprawa jest bardzo prosta - to jest szosa, która teoretycznie ma być Twoją pierwszą szosą. Ładne, co? Zobacz, jak to robią inni - dają najtańsze szpeje pokroju Sory i pozagrupowe hamulce i korby, ale kasety już o wąskim rozstrzale. Dają cienkie i delikatne opony, dają sztyce z dużym offsetem i niską główkę ramy, co potem kończy się tym, że widać na szosach gości z sześcioma centymetrami podkładek pod mostkiem. Albo nie widać nikogo, bo ich super szoski stoją w piwnicach, bo nie wygodne, bo łapią gumy i bolą ich plecy. A Canyon zrobił coś rozsądnego i tak zachowawczego, jak Golf Variant - ma być ładny (ale bez przesady) i ma być praktyczny (i to do bólu). Tę wielką kasetę potraktujemy tu jak silnik TDI - taka tam roztropność.

Co daje takie rozwiązanie? Jak zaczynasz przygodę z szosą, to w większości przypadków nie wiesz, co to kadencja, że zmiany biegów przydają się nie tylko do pokonywania podjazdów. Mały offset pozwoli już na jazdę z wyższą kadencją, bo cyklista/cyklistka będzie już bliżej przodu. Wielka kaseta nie pozwoli przetrwać ciężki podjazd. A opony 25 mm uratują nieco tyłek pozwalając wozić się na niższym ciśnieniu. Do tego nawet owijka w górnym chwycie jest tak grubo nawinięta, żebyś jadąc na polskich drogach nie mógł narzekać na ból nadgarstków. Węglowa sztyca i widelec też niewątpliwie dbają o nasz komfort. I teraz tak - pojeździsz trochę, zrozumiesz to i owo, poczytasz tu i tam i już będziesz mieć świadomość, że może następna kaseta to już będzie 11-23, bo w sumie jeździsz po płaskim, albo masz już tyle pary w nodze, że Przełęcz Karkonoską zrobisz z blatu. Jak będziesz się bać hejterów - to sprawisz sobie tylną przerzutkę wtedy z krótkim wózkiem. Jak chcesz się ścigać - oponki cieńsze. To jest po prostu konfiguracja roweru, który ma pozostać ze swoim właścicielem od początku do wyraźnego już ukierunkowania. Oczywiście można w nim nic nie zmieniać i będzie dalej fajnym rowerem do turystyki, który zachęca do mocniejszego depnięcia w pedały. Ale pokażcie mi kogoś, kto jak już połknął bakcyla, to nic nie chciał zmienić w swojej maszynie :)

Cały rower dobrze wygląda. Nawet niespodziewanie dobrze i jak już znudzi Ci się najtańszy model, to gdy kupisz najdroższy frame set - nikt z Twojej rodziny tego nie wyłapie i nie będziesz musiał ściszać głosu przy referowaniu, jak mało kosztowała ta rama i jaka to była promocja. Tymczasem na kilka rzeczy warto zwrócić uwagę.

Detale - są minimalistyczne i ładne. 

Malowanie jest świetnej jakości - nie ma dziur w powłoce lakierniczej, która jest jednorodna.

Spawy są tylko lekko wygładzone i bardzo delikatne, choć widoczne. To lubię - nie za mocno, nie za słabo.

Niesymetryczna rura podsiodłowa, która rozszerza się w miarę zbliżania do węzła suportu i przez swój skomplikowany kształt wymusza stosowanie przedniej przerzutki na hak. Sprytnie, choć zamiast koszyka na bidon można tam ukryć na kij do baseballa i jechać na grube zadymy. Przecież kto uderzy szosowca. Warto się przyjrzeć temu detalowi, bo patrząc z boku, w ogóle nie widać jej finezyjnego kształtu, przez co rower nie jest zwalisty, o czym pisałem wcześniej - a węzeł suportu jest dość mocno obudowany. Takie sprytne to.

Mavic Aksium, Continental Grand Prix 4000s, pełna stopiątka...

Dla mnie ten rower jest taki bardzo blisko idei tego bloga. Tu nie będzie o MCippolini, o Colnago C59 ani o Parlee czy Time. Tu jeśli już piszę o rowerach, to o takich, które pomogą Ci wystartować w trasę. Ja wiem, że te pieniądze (pewnie już masz to sprawdzone w sieci, a jeśli nie to jakoś około 4300 pln) nie są jakieś bardzo małe, ale ten rower, z tym wyposażeniem jest tak pi-razy-drzwi o jedną trzecią tańszy, niż oferta konkurencji. Lepiej - jak macie w ręce aktualny numer Bikeboardu i zobaczycie, z jakimi rowerami Redakcja zestawiła Roalite'a - to można się pokusić o stwierdzenie, że ten rower nie ma konkurencji. Oczywiście dystrybucja Canyona ma swoją wadę - tradycjonaliści wolą kupować rower po przymiarce, tu jest kupno zdalne, ale oparte o wiele pomocy (np na stronie Canyona przechodzi się przez dokłądny konfigurator na bazie naszych dokładnych wymiarów). Mnie zakupy przez sieć - nawet tak delikatnej sprawy jak roweru - nie przeszkadzają.


Jak jeździ?
Kiedy wspinałem się nim na szatańskim podjeździe w przejmującym zimnie Pogórza Kaczawskiego w poszukiwaniu idealnej trasy przez Krainę Wygasłych Wulkanów - dawał radę. Korby były sztywne, kokpit się nie wyginał. W czasie szybkiego zjazdu trochę źle się czułem z przesuniętym środkiem ciężkości do tyłu, ale - jak wspominałem - o punkt większa rama i było by idealnie. Wertepy i kostka - jest dobrze, w czym wielka zasługa opon i niższego niż zwykle ciśnienia w nich (7 barów). Duże kratery staram się omijać, ale w czasie ostatniej w tym sezonie setki jadąc we mgle kilka zaliczyłem i nie urwało mi rąk. Wsiadając na Roadlite'a, i to tego lekko-za-małego mogłem swobodnie przyjąć zrelaksowaną pozycję (oczywiście "zrelaksowaną" jak na rowery szosowe, nie "zrelaksowaną" jak na trekingu). Lekki dyskomfort odczuwały cztery litery, ale to, że siodełko jest mega indywidualną sprawą - to wszyscy wiemy.

Po trudnych chwilach jesiennego jeżdżenia między grypą, a kolejnym załamaniem pogody, przekonał mnie on do swojej idei. Gdybym na początku mojej przygody z szosą miał możliwość zakupu takiej konfiguracji/filozofii jako pierwszej szosówki - to bym ją kupił bez wahania. Do teraz zmieniłbym kilka rzeczy. Po pierwsze kasetę na 12-25, bo w górnym zakresie obecnej kasety różnice między obciążeniem korb przy kolejnych biegach są dla mnie zbyt duże. To nie problem, bo kaseta zużywa się, więc i tak kiedyś będzie trzeba kupić. Zerkniesz na stan koronek i w mig będziesz wiedzieć, których biegów nie używasz, a które koronki wyglądają jak łódki. Po drugie siodło - ja (dokładniej - moje cztery litery) i Selle Italia X1 nie dogadujemy się. Poza tym ona tak tanio wygląda przy kokpicie Ritcheya WCS ;) I to chyba tyle. Może w przypływie pieniędzy pokusiłbym się o lżejsze koła. Ale z tymi Aksiumami nie ma źle - są pancerne, gładko się toczą - jadą i dobrze wyglądają. To co spędza pewnie wielu osobom sen z powiek to rama - amelinium czy karbon? Serce mówi o karbonie, a oszczędny rozum o aluminium. Oszczędny i analityczny rozum zaraz szuka po sieci i czyta te wszystkie wypociny o kastrującej sztywności aluminiowych ram. Już pisałem o tym, że alu ramy nie są straszne. A ta jest nawet świetna. Jest nieco sztywniejsza niż opisywany wcześniej Kellys ARC 30, ale robotę tu robią szersze i znacznie lepsze opony w przypadku Canyona oraz cienka karbonowa sztyca i karbonowy widelec z rurą sterową również z tego samego materiału. To wszystko razem tworzy zestaw praktycznie nieosiągalny w innych seryjnych produktach tej klasy. Nie wspominając o cenie.

Na koniec...
...coś, co mnie rozczuliło. Ponieważ Canyon przychodzi do swojego nowego właściciela w kartonie, wyregulowany i działający, tylko lekko rozczłonkowany, więc trzeba go poskładać. Wpiąć koła, przykręcić fajerę do mostka i siodło do rury podsiodłowej. To wszystko. Ale jak ktoś jest amatorem, jak ja, i nie wie ile pary w rękach ma, żeby nie pozrywać gwintów, to Canyon w paczce z dokumentacją (wyglądającej identycznie jak ta samochodowa, w etui) dorzuca to:
Prymitywny, ale działający klucz dynamometryczny z podstawowymi wartościami potrzebnymi do zafiksowania połączeń. I jak tu się nie zakochać?

Podziękowania dla Canyon Polska

poniedziałek, 18 listopada 2013

Życie we mgle

Słoneczny poranek nie jest gwarancją idealnej pogody. Ale jakbym chciał mieć idealną pogodę, to bym się wyprowadził na Fuerteventurę. I jeździł w kółko wysepki. Wpisy na takim blogu skończyły by się pewnie 10 postów temu. Mieszkam za to na peryferiach peryferiów i skoro tak jest, to cóż - trzeba przekuć wady na zalety. A dzisiaj było co przekuwać. Jednak tyle czekałem na chwilę wolnego, że mała setka musiała pęknąć. Trasa podobna do tej, ale na zdjęciach i tak niewiele widać. Generalnie przez cały czas podziwialiśmy mgłę. We wsiach odbywały się mecze widmo. Gdy jechaliśmy przy boisku, to z jego jednej strony nie było widać drugiej. A czasem słyszeliśmy tylko odgłosy meczu, ale nie widać było nawet boiska. Wszystko tonęło we mgle.

Mgła między Niemilem, a Oleśnicą Małą.

Mgła w Owczarach.

Mgła na DW 401 przy zjeździe na A4.

Budynek biblioteki w Jankowicach Wielkich we mgle. 

Jeden z dwóch pięknych kościołów, jakie można zobaczyć w Michałowie. We mgle.

A ja dalej ujeżdżam Canyona Roadlite AL. Tym razem we mgle.

Nawet asfalt pod kołami był we mgle.

A to taka piękna trasa - dwie proste o asfalcie gładkim niczym przesadzony retusz z okładki trzecioligowej gazety z programem telewizyjnym. Tak wyglądała jak nie było mgły. Cóż począć. Do tego na tym odcinku dopadł nas kryzys albo jakieś obniżenie temperatury. Masakra. I do tego zgubiłem batonik. We mgle.

Mgła ściekała z naszych rowerów, kasków, rękawic. Nawet okulary zachodziły mgłą we mgle.

Jaki dzień - taka przerwa na kawę i suplementację kolą. Jak widać - we mgle.


Tymczasem wieczorem w łapy wpadł mi aktualny numer BikeBoard. W środku test aktualnie jeżdżonego przeze mnie Canyona. Widać, że Redakcja bB to raczej nastawiona na mtb, bo ta szosa miała błoto pod siodłem, więc pewnie to zdjęcie dla picu zrobili na szosie - żeby nie było ;) Żart. W każdym razie test nie wytknął żadnych wad swojemu bohaterowi, a podsumowanie samego roweru w obliczu już przejechanych nim kilometrów pozwala mi się zgodzić z werdyktem Redakcji. Canyon miażdży konkurencję dosłownie. Widać to w zestawieniu - Focus, Giant i Specialized nie mają homogenicznych osprzętów, nie mają markowych kół, nie mają markowych - topowych opon, jak widzicie na zdjęciu z rosą na główce ramy - nawet mostek i kiera to Ritchey WCS. Oczywiście jeśli chcesz kupić pierwszą szosę to możesz nie wiedzieć, że to ma znaczenie, ale jeśli już ktoś ma jakiekolwiek pojęcie - to nie będzie grymasić nawet wtedy, gdy uzna, że Canyonowi na tle konkurencji brakuje polotu w malowaniu. Chociaż ja tak nie uważam. Ja lubię rowery stealth ;). 

W każdym razie w przyszłym tygodniu pełna recenzja.

Jak ruszaliśmy to trochę się bałem, czy nas ktoś nie zabije dzisiaj. Wiecie - ludzie jeżdżą jak idioci nawet podczas idealnej pogody. Obwiesiliśmy zatem rowery lampkami jak choinki (sezon przecież już w pełni) i powiem Wam, że nigdy do tej pory po tej stronie Odry i Nysy Łużyckiej tak ostrożnie i z takim zapasem nie byłem wyprzedzany/omijany przez auta. 

środa, 13 listopada 2013

Złotoryja - Dziwiszów. Jeśli Cię nie zabije, to Cię wyziębi. Góry Kaczawskie i Kraina Wygasłych Wulkanów. DW 328 i DW 365 ***


Wyświetl większą mapę

Źródło: Endomondo

Sprawa wydawała się prosta: mała pętla, około 75 km, lekkie podjazdy, jeszcze lżejsze zjazdy. Jednak w temperaturze nieco ponad 0°C jest to dość trudne. Niemniej plan został wykonany, bo najważniejszy odcinek został "przepracowany". Reszta to dopełnienie, na które przyjdzie czas w cieplejsze dni. Przyznam, że boli mnie myśl, że na jakiś czas trzeba spowolnić, ale ten wyjazd udowodnił mi, że to nieuniknione. 

Co jest najważniejsze - odcinek ze Złotoryi do Dziwiszowa (właściwie to już niemal Jelenia Góra) jest super elementem do rozpoczęcia szosowej włóczęgi po regionie. Masz jeden dzień? Jesteś w pobliżu? Przyjedź do Złotoryi, zostaw tam samochód i jedź. Ale! Ale najlepiej w dzień świąteczny i to wcześnie rano. Droga jest kręta ruchliwa. Do tego w dni powszednie pełna tirów.

Kraina Wygasłych Wulkanów
Z okolicą Jeleniej Góry jestem silnie emocjonalnie związany. Od początku mojej edukacji twórczej w tym rejonie przyjeżdżaliśmy na plenery, jako miłośnik (kiedyś) mtb tu jeździłem rowerem, jako miłośnik łażenia po górach - tu łaziłem po górach. Nigdy wcześniej nie wybrałem się na Pogórze Kaczawskie, a wiecznie intrygował mnie brązowy znak - Kraina Wygasłych Wulkanów. Jejku, bo trochę to takie spełnienie marzenia o Kamczatce, tylko takiej nie dymiącej. I bliżej od domu i nie ma niedźwiedzi. Niestety, aby było bliżej marzenia - wybraliśmy się z kolegą Adamem na wycieczkę w temperaturę, która ociera się o średnią podczas kamczackiej zimy :) Oczywiście to był mój pomysł, bo Adam - jak się okazało całkiem słusznie - był za objechaniem Doliny Odry. Ale i tak było ładnie. Faktycznie dawne wulkany są widoczne już z autostrady A4, po wyjeździe ze Złotoryi mija się pierwszy i nawet na powyższej mapie wychwyci je niemal każdy. W internetach znajdziecie komplet informacji o ich pochodzeniu. Piękne jest to, że te góry nie są wysokie - wznoszą się tak 200-300 m ponad teren, wokół wiele dolin, na dnie których wiją się potoki poprzecinane drogami lub liniami kolejowymi. Masa pięknej zabudowy, manufaktury, fabryki, kościoły. Tutaj wojna nie zrobiła wielkiego spustoszenia w trakcie przejścia frontu, więc jest duuużo dobrego dla każdego.

Trip
Plan tripu obejmował przejazd do Świerzawy, poprowadzony doliną rzeki Kaczawy, by za Świerzawą odbić w kierunku Jeleniej Góry. Najważniejszym punktem miał być mega podjazd, by z jego szczytu mieć chyba najpiękniejszą panoramę na Kotlinę Jeleniogórską i Karkonosze. Dupa.

Miało być tak:


Wyświetl większą mapę

A było tak:

No dobra, było pięknie, ale nie jak w Naszynal Dżeografik.

Potem mieliśmy odbić w Dziwiszowie na Zachód, dojechać do Pilchowic i tamtejszej zapory. Mieliśmy odwiedzić piękne, uśpione miasteczko Wleń, a potem wracać do Zotoryi. No i cały czas mieć widok albo na wulkany, albo na Karkonosze. Ja i tak byłem przeszczęśliwy, bo jazda tą trasą, zanim ruch stał się poważnym problemem, była mega fajna. Jest klimat - od razy przy wyjeździe ze Złotoryi - wąska, gładka szosa, szum Kaczawy, tory, zabudowa i wokół góry. Wrócimy tam niebawem. 




Tu właściwie byliśmy zaraz za Złotoryją, asfalt świetny, widoki już bardzo ładne i delikatne falowania drogi w górę i w dół jakoś nie męczę, ale szybko rozgrzewają, więc wycieczka zaczyna nabierać powoli cech "dobrego pomysłu". Architektura jest typowa dla terenów poniemieckich - jeśli jest dolina i potok, to znajdzie się miejsce dla tartaków, młynów i innych fabryk, oraz koniecznie dla gasthausów. Miłośnicy reportażu "Miedzianka" Filipa Springera powinni być zachwyceni, bo tu mniej więcej każde miejsce to bardzo podobna historia. 

Wielisławka (369 m n.p.m.) i czapla. 


Ta jasna plama w lewej części zdjęcia to zastygnięta w fantazyjnym kształcie lawa - Organy Wielisławskie. Są blisko drogi, można do nich dojechać szosą i warto to zrobić. Nie są one może tak spektakularne, jak kolumny bazaltowe na Wyspie Króla Jerzego, ale i tak są niezwykłe, jeśli spróbujesz sobie wyobrazić, że jakiś czas temu tu było pełno dymu, oddychanie było by niemożliwe, a żar rozwarstwił by karbon ramy ;)


Świerzawa - tu aż ciśnie się na klawiaturę słowa, które były bardzo często używane w obecnym numerze RowerTouru - Tu czas jakby się zatrzymał. Świerzawa nie oberwała frontem od wojny, więc zachowała unikalne zabudowania i zabytki. Wszystko znajdziecie na wiki w linku powyżej, ale układ, charakter i klimat tej miejscowości jest niezwykły. Za Świerzawą kończą się lekkie podjazdy i zaczyna terror. Asfalt już jest raz lepszy, raz gorszy, ale nie tragiczny.



Ten znak nie jest optymistyczny, ale po dwóch kilometrach postawili taki sam, ale z podpisem "2,5 km". Ale nie ma się co bać - te 11% to jest tylko przez chwilę, a cały podjazd to około 6%, cokolwiek ta skomplikowana nomenklatura odwołująca się do tangensów i innych matbredni znaczy. Za tymi podjazdami miał być na zjeździe punkt widokowy warty grzechu. Mając tego świadomość oszczędzałem się trzymając puls w ryzach max 160 uderzeń. Bardzo pomogła mi w tym szatańska kaseta założona do szosy, zapożyczona chyba z mtb ;) ale to nie przytyk. O wszystkim napisze później. 


Fot: Adam Pietryk

No i tu mi się dostało. Tu poznałem aurę jak na Kamczatce - widoki fantastyczne, ale wichura - kamczacka, temperatura - kamczacka, wyziewy spalin - kamczackie. Adam się wkurzył jak napity Czukcza, bo zimno, bo to głupi pomysł i te de i te pe. Pomysł nie był głupi, tylko aura nie ta ;)


Ja widokami cieszyłem oko. Może powietrze nie było przejrzyste jak nad fiordami, może nie było błękitu nieba jak na Fuerteventurze, ale było zajedobrze. Pomijając fakt, że faktycznie w czasie zjazdu dokonał się absurd - nagle było koszmarnie zimno, dreszcze nie dawały rady rozgrzać rąk ani nóg, a prędkość robiła swoje. Zaciskać hamulców nie sposób, do mięśnie odmawiają posłuszeństwa, a nogami nie można przestać kręcić, bo odpadną. Ale - przeżyliśmy. 

Co dalej?
Dalej warto zrobić sobie przerwę na kawkę w Jeleniej Górze, do której wpadamy z impetem i kierować się na Jeżów Sudecki - Pilchowice, objechać jezioro przez Maciejowiec z pięknym założeniem parkowym i pałacowym (oczywiście to wycieczka na wyobraźnię, bo i park, i pałac to ruina). Dalej wzdłuż Bobru dojechać do Wlenia, który jest tak jakoś mile skromny, że aż by się go chciało przytulić. A z Wlenia prosto do Złotoryi. W większości są tam dobre asfalty, po drodze jeszcze jeden podjazd. Mapka założenia tej trasy jest tu [link]. Za Bełczyną czeka nas jeden z widok na pobliską Ostrzycę Proboszczowicką (501 m n.p.m.), czyli Śląską Fudżi. 

Komunikacja
Pogórze Kaczawskie jest "przyklejone" północną częścią do Autostrady A4, niecałe 70 km na zachód od Wrocławia. W Złotoryi można się zaparkować i zwiedzić niemal całe góry w jeden dzień. Warto to zrobić w ciągu lata - nie tylko ze względu na temperaturę, ale też przez to, żeby przyjechać tu o świcie, np w niedzielę i jechać pustą drogą. Pozostałe szosy nie są tak obciążone ruchem, więc można kontynuować przejazd już spokojniej. 

Subtelny product placement niczym w programach kulinarnych z Panią Magdą ;)


Na kilka tygodni dostałem do recenzji rower od Canyona, który to Canyon pomógł w tej dość ekstremalnej wyprawie i któremu bardzo dziękuję. W kartonie przyjechał model Roadlite AL w najniższej, ale dobrze wyposażonej opcji 6.0. O wszystkim napiszę, jak natłukę nim kilka setek. Na teraz mogę napisać, że to bardzo ciekawy zestaw, skomponowany trochę na typowo niemiecką modłę - jest zachowawczy, wyważony, dobrze wyposażony. Nie krzyczy na mnie, ale i nie pozostawia bez interakcji. Coś jak VW Golf, ale chciałbym, żeby VW Golf miał taki stosunek jakości do ceny. W ciągu dwóch tygodni pojawi się recenzja ze zdjęciami. 

środa, 6 listopada 2013

Błyskotki


To moja przednia lampa na czas nocnych jazd. Kupiłem ją ze dwa lata temu, bo wydawało mi się, że będę nocami jeździć po polach na błotnym rowerze i że to fajna zabawa. Oczywiście jest to fajna zabawa. Jeszcze fajniejsza jest na szosie, bo ta lampa jest ewidentnie na szosę - snop światła jest tak ukształtowany, żeby nie oślepiać kierowców i dobrze oświetlać drogę przed rowerem. I jest bardzo mocna. Przynajmniej tak mi się wydawało do przedwczoraj.

Dostałem do łap kuferek, z jakim handlowiec odwiedza sklepy i pokazuje, co w temacie ma. Na kuferku logo Lezyne, w środku trylion lampek o kształtach i ułożeniu takim, że gdyby znalazł się 17 lat temu na planie Men in Black, to bez zmrużenia oka chwycili by to jako kosmiczny gadżet. Cała masa.

Ponieważ nie jestem technikiem oświetlenia, zdjęcia nas okłamują, bo aparat kompletnie inaczej "widzą" rzeczywistość, niż interpretują ją nasze oczy w parze z mózgiem, więc jakoś musiałem opracować sposób, by Wam pokazać, jak te lampy świecą. Pierwszy pomysł był taki, żeby w nocy pojechać z nimi na ruchliwą drogę i:
1. jak będą trąbić na mnie ci, co mnie wyprzedzają - to znaczy, że tylne lampki za słabe
2. jak będą na mnie trąbić i migać ci z naprzeciwka - to znaczy, że lampka za mocna

Ale to bez sensu, bo u nas nie trąbią, tylko zajeżdżają drogę. 

Zrobiłem więc porównanie świecenia - Aparat na statyw, lampki świecą za okno. Jak poklikacie na pełnym ekranie jedno po drugim, to zobaczycie, jak zmienia się snop i siła światła. Sigma jakoś na zdjęciu wrażenia nie robi, natomiast - pamiętając, że aparaty mają inny punkt odniesienia - jedzie się z nią bardzo dobrze w kompletnych ciemnościach. Więc jak coś świeci słabiej, to znaczy że komfort dla nas spada, a jak mocniej - to komfort rośnie. Opisy techniczne lampek - pod zdjęciami w linkach.

 To wzorzec wielkości (mądrzy ludzi użyli by tu słowa "referencyjny" ;))






Jak widzicie - nie są duże. Są nawet tak małe, że nie wierzyłem, że potrafią świecić. Co lepsze - te dwa ostatnie szatany są cięte alu, reszta też ma aluminiowe korpusy i jest pięknie wykonana. W porównaniu do Sigmy - nic w nich nie "rzęzi" podczas jazdy. Do tego Lezyne oferuje trylion fajnych zapinek do nich - oz gumek po klemy i zapięci na kask. O samym świetle - poniżej.

To jest wzorzec - nie jest może super seksowna, ale światło daje super. Nie traktujcie tej foty jako pokazu możliwości lampki. Ona jest tylko po to, żebyście mogli zobaczyć, po co są droższe i nowsze diody.

Ta lampa jest wystarczająca do miasta i da sobie radę jako podstawowa lampka. 

Micro Drive jest znacznie mocniejsza i bardzo dobrze oświetla drogę i trzeba uważać, żeby nie oślepiać kierowców. 

Mini Drive XL jakoś łatwiej było ustawić na kierze tak, by oświetlała ładnie drogę, ale nie oślepiała.  

Lezyne Deco Drive XL - PALNIK PLAZMOWY 02. Na drogi publiczne nadaje się chyba tylko w dwóch najsłabszych trybach świecenia. Choć nie jest ultralekka - najlepiej mieć ją na kasku. I nie wolno wtedy patrzeć komuś w oczy i zbyt długo na drzewa.


Lezyne Mega Drive - PALNIK PLAZMOWY 01 - po prostu o 50% mocniejsza od PALNIK PLAZMOWY 02. Jeśli pojedziesz z nią na Syberię, możesz rozmrozić wieczną zmarzlinę do 500 m w głąb gruntu i uwolnić zamrożone mikroby i tym samym wykończyć cywilizację. 

Co do obsługi lampek - to jest standardem, że obsługuje się je sekwencjami przyciśnięć jedynego przycisku. Kolor jego podświetlenia informuje nas o stanie naładowania akumulatora. Nie pokazuję ani nie opisuję tu wszystkiego, tylko i wyłącznie chcę pokazać, jaką rzeźnię robię te dwie ostatnie - bardzo ładne zresztą i nie tak strasznie drogie, jak sugeruje producent - lampki. Nie są to sprzęty do nocnej jazdy po mieście, ale ja mając je przypięte do kasku bawiłem się na szosie bardzo dobrze, czując się trochę jak kosmita. Natomiast mniejsze modele doskonale sprawdzą się na co dzień, ale nie użyłbym ich do szalonego zjazdu w lesie. Podobnie jak nie zrobiłbym tego z moja Sigmą, pomimo, że w zwykłych warunkach jest bardzo ok.

Na koniec coś, co mnie w ofercie zauroczyło:


O rany! nie ma przycisków, nie ma nic, tylko aluminium i szkiełko z logo :) Nazywają się Lezyne Femto Drive, jak większość produktów od Lezyne są pomysłowo zaprojektowane i włącza się je przyciskając soczewkę. Są małe, z klipsem, który jednocześnie służy za uchwyt do gumeczki. Z gumeczkę już niestety nie są tak finezyjne, ale do stalowej zimówki (np tej) pasują jak ulał. No, na Ryśku też dobrze wyglądała. Oczywiście należy je traktować jakoś światło pozycyjne.