piątek, 30 grudnia 2016

Idealny dzień na długi cień


Całe szczęście, że są na świecie rzeczy, które można by robić codziennie i nie mieć przy tym poczucia, że popada się w rutynę lub znudzenie. Mój starszy syn umie oglądać jeden film dwa razy dziennie non stop przez tydzień lub dwa. Ja umiem jeździć wokół domu kilka ulubionych tras i wciąż czerpać z tego radość, choć nie jest to jakaś ideologia - czasem nie mam czasu. Albo raczej czasem go mam. A gdy mam go mało, ale jednak mogę pozwolić sobie na coś więcej - lecę na opisywane tu wielokrotnie Wzgórza Strzelińskie i sąsiednie - Niemczańskie.

Tekst: Wojtek. Foty: Wojtek i Jacek

Do tego kończy się rok, kończy się Festive 500 i pewnie przyjechałbym tu tak czy siak, niezależnie czy chciałbym brać udział w tym challenge'u, czy nie. Jazda zimą ma jedną najważniejszą super cechę - nie ma liści, a w ciągu tego (niezbyt długiego) dnia słońce jest nisko nad horyzontem dając światło, jakie jest latem w tym czasie, kiedy nawet nie myślisz o tym, że za chwilę zadzwoni budzik, kiedy idziesz do łazienki na przedwczesne siku.







Pomimo tego, że przez ostatnie miesiące jeździłem tam dość sporo, to wciąż w pamięci gdzieś miałem kilka rozjazdów, które kusiły niknącym za górką lub zakrętem szarym, zerodowanym asfaltem. Zawsze potem obiecywałem sobie, że następnym razem przejadę, skręcę i... nic. Zapominałem. Do przedwczoraj. Po samotnej, niezbyt czystej walce Wojtek vs Orkan-o-jakimś-tam-imieniu wróciłęm do domu i napisałem do Jacka, że koniec żartów. Do skończenia festive 500 zostało mi niewiele, bo jakieś 60 km, że jedziemy autami do Białego Kościoła i dalej - szosami. Choć wolałbym na szerszych oponach, ale pieprzyć to. Mogę na Wigry-3. Mogę, bo wjechaliśmy w najpiękniejszy region, jaki widziałem w tym roku. I nie jest to z mojej strony kokieteryjne zagranie. Autentycznie - spokojnie może to konkurować z dowolnymi czeskimi miejscówkami, jakie znam. Może na wyrost by było porównanie "fajności" z trasami, jakimi jeździłem we Włoszech czy na Teneryfie, ale takich na przykład Belgów to by to zmasakrowało.


Zdecydowanie najlepszym odcinkiem, nawet pętlą roku 2016, którą można katować jak towarzyszący mi przez cały wyjazd (odtwarzany w głowie) utwór Forma - 237A, jest trasa Henryków- Muszkowice - Piotrowice Polskie - Baldwinowice - Sieroszów - Czerńczyce - Krzelków - Henryków. Bardzo łatwo na nią trafić, wystarczy w Henrykowie zostawić auto i jechać. Raz, piąty, dziesiaty czy setny - poziom nachwytu powinien stale rosnąć. Szczególnie w lesie między Muszkowicami, a Piotrowicami Polskimi, gdzie droga wije się w lewo i prawo jednocześnie gęsto wspinając i opadając. Nie są to wielkie wartości, ale w całości, w zimowym anturażu, bez liści, z widokiem na pokręcony potok płynący w głębokim wąwozie wyciętym fantazyjnie w leśnym runie.. masakra. Absolutnie brakuje mi słów. To jest nie do opisania, natomiast jest do przejechania. Tylko niezbyt szybko, bo asfalt jest prze-zły. Natomiast od Sieroszowa do samego Henrykowa (z przerwą na bruk w Krzelkowie) - droga jest gładka i prowadzi praktycznie non stop w dół, ale to trudny zjazd, bo widoki nie pozwalają na długo schować telefonu. Trudno cieszyć się prędkością i tymi sadystycznie cudownymi widokami. To nie są wielkie góry, choć te widać na bliskim tu horyzoncie.



Viva la revolución!


Miłość do Wzgórz Niemczańskich jest trudna. Było tak pięknie, że musieliśmy z Jackiem co chwila porozmawiać o polityce, żeby nie zacząć mówić wierszem. Oczywisty tutaj ból sprawia widok zaniedbanych domów, pięknych pałaców, gospodarstw i pomników - w większości w opłakanym stanie. Już wiem, powiedziałem to sobie, że to takie jest i nie jestem tego w stanie zmienić, bo nie jestem synem indyjskiego potentata stali. Nie mogę nawet mieć do tych ludzi pretensji. To boli, ale co mi zostało? Nie obrażę się na to. Ale może chociaż ściągnę tu ludzi, żeby zobaczyli. Choć ponoć gdzieś tu w okolicy ktoś napisał pierwsze zdanie po polsku, to jednak tak niepolskość umie (mnie) zasmucić.


Dwa dni temu trafiłem na szatański podjazd w nieziemsko pięknej wsi - Krzelków. Jest tam segment, jest o co powalczyć, bo to podjazd dla dzików. Można go sobie wjechać chodnikiem, ale to jak robić festive 500 na rolkach w domu. Tymczasem ja czaiłem się na dobry czas, ale jedyne co mi się udało, to wjechać tu przed Jackiem, któremu zaczyna się jakieś przeziębienie, ale Festive skończyć musiał. Najpierw obowiązki.



Cień szosy na mapie Wzgórz Strzelińsko-Niemczańskich. Niech się mapa przyzwyczaja. W ten sposób, 30 grudnia 2016 roku zakończyłem sezon. Do końca roku nie wsiadam na rower.

piątek, 16 grudnia 2016

Droga daje!

Jazda na rowerze to wielka sprawa. Rower jest wspaniały. Niesie niczym nie skrępowaną radość. Pomaga, kiedy na horyzoncie pojawiają się problemy. Rower leczy! Skołatane myśli i zszargane nerwy. Skraca dystans, ten dosłowny i ten mniej oczywisty. Pozwala dotrzeć dalej, zobaczyć więcej. Jest niczym róg obfitości. Wyświechtane frazesy? Zgadza się. Nic mnie jednak nie powstrzyma od ich wygłaszania. Uważam, że to niezbyt wygórowana cena za wiarygodność, którą winien jestem gospodarzowi i czytelnikom tego bloga. Płacę z prawdziwą przyjemnością. Tak! Rower jest dla mnie ważny.


Nie jeżdżę od zawsze, jeżdżę od dwóch lat. Trochę tu, trochę tam. Stare robotnicze dzielnice, zapomniane podwórka, drogi kończące się gdzieś na szczycie hałdy. Tak lubię najbardziej. Więcej z tego zdjęć na Instagramie niż nabitych kilometrów.  Nie znaczy to wcale, że unikam wypadów za miasto, tam gdzie słowiczy trel, gdzie szemrzący potok wśród drzew. Oklepane? Nic na to nie poradzę. Rowerowa eskapada bywa i taka. Na szczęście bywa też wzruszającym, pełnym uniesień doświadczeniem. Wtedy nie bójmy się łez!
Jedź! Droga daje! Tak to się zwykle zaczyna. Słyszę głos. Klupnij sie w łeb odpowiadam, zaraz potem zasiadam do mapy. Ulga jest natychmiastowa. Tym razem przyglądam się Kuźni Raciborskiej. W tamte strony wysyła mnie syn zafascynowany historią wielkiego pożaru. Następnym razem młody! Obiecuję i wybieram Płużnicę Wielką. Przekroczę zachodnią granicę województwa. Powód, jak każdy inny. Ani lepszy, ani gorszy. Trasa na mapie wygląda dobrze. Z obliczeń wynika, że powinienem zamknąć się w 120 - 130 kilometrach. Będzie jak znalazł na ten krótki, listopadowy dzień.
Początek nie jest łatwy. Wybieram rower szosowy, a to oznacza, że nie mogę skorzystać ze wszystkich znanych mi w aglomeracji skrótów. Ładuję się więc na DK 94 i wjeżdżam do Bytomia od wschodu, razem z kawalkadą tirów. W samym mieście śmigam pomiędzy familokami na pamięć. Spotykam starych znajomych, stawiam śniadanie i pędzę dalej w kierunku Strzelców Bytomskich. Na rondzie, tym przy A1, odbijam w lewo. Po chwili jestem już na ulicy Dąbrowa Miejska. To pierwszy, naprawdę przyjemny odcinek. Nawierzchnia jest ok, choć na poboczu zalegają liście oraz modrzewiowe igliwie. Ruch samochodowy umiarkowany, jest szansa spokojnie przycisnąć. Nie tracę okazji. Bez problemu przebijam się przez Stolarzowice. Nadal pozostaję w administracyjnych granicach Bytomia, mimo to krajobraz zmienia się jak cięty nożem. Jednorodzinna zabudowa, czerwona cegła, której nigdy nie potrafię się oprzeć, w polu robota jakby to były żniwa.  Przez moment wyobrażam sobie rodzinne agro-wczasy w okolicy.



Niestety jezdnia powoli traci na jakości. Na samym zjeździe do Zbrosławic, tuż przed niewielkim mostkiem, pojawia się kilka głębokich dziur. Kontynuuję podróż doliną Dramy i zygzakiem docieram do pobliskiego Kamieńca.


Po kilku zdjęciach i małej przekąsce odbijam w prawo, na Księży Las, który okazuje się bardzo miłym miejscem. Tu jest po prostu ładnie. Pytam mieszkańców o drogę do Toszka i tym sposobem trafiam na absolutnie fantastyczny odcinek, który wiedzie mnie do miejscowości Łubie.


Widoki są wspaniałe, rozległa przestrzeń i falujący teren przede mną. Przystaję zachwycony, gmeram coś w aparacie, mija mnie samochód. Obserwuję, jak się oddala, a wygląda to mniej więcej tak; znika za wzniesieniem, nieco mniejszy wyłania się na następnym, po chwili znów znika, jeszcze mniejszy pojawia się na kolejnym wzniesieniu. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już to gdzieś widziałem. Główkuję chwilę. Mam! To kreskówka z dzieciństwa. Czuję się jak w bajce. Głos z akapitu powyżej przechodzi w ryk. Jedź! Czekałem na ten moment! Ruszam mocno nabuzowany, bardzo pozytywnie oceniam również formę, idę na całość. Efekt jest taki, że do Toszka wpadam w zupełnej euforii.




Na rynku zaopatruję się w płyny, a lekki posiłek zjadam na wzgórzu zamkowym. Tyle razy przejeżdżałem tędy samochodem i jakoś nigdy nie znalazłem okazji by się zatrzymać.  Nareszcie się udaje. Kręcę się na luzie w ciasnych uliczkach. Chyba jeszcze nie wspominałem, ale za to też bardzo cienię rower, za możliwość jednoczesnego przemieszczania się „przez” i bycia „w”. Dla mnie egzystencjalny majstersztyk. Nabieram ochoty na kawę. Nie zamierzam, w tak ważnej kwestii zadawać się na ślepy los. Zagajam więc do pani na rowerze. Sympatyczny ten Toszek. Udaję się do cukierni "Grzybek”, gdzie pewna sekwencja zdarzeń karze mi wierzyć w drugiego człowieka. Najpierw przemiły pan Piotr, bez najmniejszego kręcenia nosem pozwala mi wprowadzić rower do środka. Następnie bierze sprawy w swoje ręce i targa koło na zaplecze, kończy zaś aktem bezinteresownej miłości bliźniego. W mieście awaria! Centralny wodociąg szlag trafił, o czym przekonuję się w toalecie utytłany mydłem. Z odsieczą i butelką mineralnej rusza pan Piotr. Ta sama mineralna, parzona z fusami i bezowy torcik smakują wyśmienicie. Opuszczam lokal w doskonałym humorze.


Konsekwentnie omijam drogę krajową, obieram kierunek na Grabinę i Płużniczkę. Po drodze mijam rowerzystę i znów nie mogę sobie odmówić. Stosuję najprostszy z możliwych trików – pytam o drogę, którą dobrze znam. Pan Piotr nr 2 okazuję się być jeszcze jednym fajnym Piotrem. Natychmiast skraca dystans tłumacząc mi co i jak. Pogawędka rozwija się bardzo dynamicznie, już po minucie nadajemy na cholerną komunę. Padają ciężkie, smoliste przekleństwa. To nas zbliża. Ostatnie bariery pękają kiedy okazuje się, że Piotr nr 2 doskonale kojarzy Stary Chorzów – moją dzielnicę. Po dwóch minutach schodzimy na Ruch Chorzów, a ja zastanawiam się czy nie kontynuować jazdy w towarzystwie fanatycznego kibica niebieskich. Na odchodnym poznaję jeszcze zdrowotne problemy pana Piotra. Jeździ, bo tak mu zalecił lekarz. Jeśli nie weźmie się za siebie, może szykować się na tamten świat. Nie głupia rada. Też czuję, że żyję jadąc przed siebie.



W Płużnicy nie zabawiam długo. Wstępuję do sklepu, bo kusi mnie stara lamperia. Siedzę chwilę na przystanku, podjeżdża busik, odjeżdża busik. Nic tu się więcej nie wydarzy.
Wracam. Znów krótki odcinek pokonuję prowadząc rower, fragmentami droga wysypana jest świeżym tłuczniem. Nagle go dostrzegam. Scena przebija wszystko, co spotkało mnie do tej pory! Przepiękny trakt porośnięty starymi dębami wrzyna się w łagodne wzniesienie. Prowadzi na szczyt, gdzie niczym samotna wyspa na ocenie, ściele się równie piękny zagajnik. Wszystko tonie w brązach: drzewa, liście, ziemia.
Tamten perfekcyjnie balansuje ciałem. Co za technika! Sven albo sam diabeł! Idzie jak w transie, na zwykłym składaku. Rozmiękła gleba nie jest w stanie go zatrzymać. Na kole trzyma się pies. Nie! Został. Grzęźnie w błocie po uszy. Natychmiast podejmuje decyzję – muszę go poznać. Sven to pan Wojtek, przemiły człowiek. Czy to mnie dziwi? Nie, nie dzisiaj! Gawędzimy o starych dobrych czasach. Pojawia się wątek ojca, córki. Ponoć trakt pozbawiony pielęgnacji zarasta. Przytakuję myśląc o czymś innym. Wojtek! Gdybyś ty o rowerowych przeczytał tyle co ja, zwłaszcza na internetowych forach, w życiu byś się nie przedarł. Nawet byś się nie odważył. Człowieku! Świat nie stoi w miejscu, świat nie będzie na nas czekał. Musimy inwestować, albo zginiemy obaj. W ramę, opony, koła, kasety, kierę, pedały, korby, karbony, skarpety, dżerseje, kaski, latarki, batony, bidony, buty, plecaki, sztyce, łańcuchy i blaty.


Zamierzam wracać okrężną drogą. Jest już dobrze po południ, czym się oczywiście nie przejmuję. W domu powinienem znaleźć się zanim zapadnie zmrok. Kieruję się na Sarnów i Świbie. Koło godziny piętnastej chciałbym się zameldować w Tarnowskich Górach. Nie wszystko idzie jednak po mojej myśli. Zrywa się wiatr. Silne podmuchy spychają mnie do środka jezdni. Szybko orientuję się, że nie słyszę samochodów nadjeżdżających z tyłu. Staram się trzymać pobocza, co momentami bywa jeszcze gorszym rozwiązaniem. Dziury rosną w załzawionych oczach. Okulary znajdę na podjeździe przed domem. Moje tempo spada w sposób niekontrolowany. To nie ma sensu. Z trudem przepycham się do Wielowsi, tam koryguję plany. Skręcam na Kotków, Wojska i znajomy już Księży Las. Do Bytomia docieram wraz z ostatnimi promieniami słońca.


poniedziałek, 12 grudnia 2016

plusy zimy















Zimą dni są tak krótkie, że nawet ktoś, kto ekstremalnie nie ma czasu, może bez problemu spędzić cały dzień (lub pół) na rowerze. To ewidentny plus.

Tym postem odmeldowuję się na jakiś czas. Jest duża szansa, że bloga przejmie niezwykły człowiek, który własnie jest na takim etapie, na jakim ja byłem chwilę temu i że przeczytasz tu naprawdę fajne historie o zakochiwaniu się w rowerze. Ale spokojnie, nie umieram (mam nadzieję) - po trzech latach zacząłem realizację nowego cyklu dokumentalnego i wszystkie siły intelektualne, których nie przerabiam na chleb i raty, skoncentrowałem na tej aktywności i żeby nie karmić Cię gównolotnymi filozofiami o tym, że "w życiu najważniejsze jest, żeby wiedzieć, co naprawdę jest najważniejsze" przekazuję bloga w bardzo dobre ręce. To jak w bajkach (bike'ach) - zawsze cała historia prowadzi do "żyli długo i szczęśliwie", ale żadna bajka nie mówi, jak "to długo i szczęśliwie" wygląda.

I genialny soundtrack - ostatnie minuty to szczyt szczytów, idealne na zachód słońca pod Gromnikiem.