poniedziałek, 22 września 2014

mokry koniec świata


Z planowaniem to nigdy nie wiadomo. Na ostatnią letnią niedzielę plan był niemal doskonały - oblecieć same fajne miejscówki, ale między nimi pędzić ile noga może. Jednak koniec lata i początek jesieni ma swoje prawa i nie do końca są one zgodne z założeniami. 

Umówmy się, że z drobnymi wyjątkami, to większość z nas nie lubi połączenia roweru i deszczu. A już pewnie mało kto widząc za oknem ścianę wody aż tupie w miejscu z chęci wyjścia na rower. Ale czasem, kiedy już dokładnie przeanalizuje się mapy pogody, wszelkie słupki i aktualne burze, to serce się cieszy. Do tego rodzina zadowolona, ktoś pojechał, ktoś wrócił, obiad ogarnięty - cały Kosmos musiał się ustawić w tej jednej kombinacji - tak jak kiedyś szamanom, by mogli sobie zapodać swoje grzyby i odbębnić rytuały, tak mnie mój świat wydawał się tego dnia kochać. Pstryk - wszystkie zapadki w miejscu, można jechać.


Przez ponad 30 km udawało nam się uniknąć deszczu prześlizgując się pomiędzy końcem jednej, a początkiem kolejnej chmury. Wiatr nie był nam sprzymierzeńcem, jednak przyzwoicie cisnęliśmy sobie do pierwszego celu około 36 km/h, przez co po niecałej godzinie zjechaliśmy do wsi Jeszkotle, o której pisałem w czerwcu (tutaj). Chcieliśmy ją objechać jakoś dokładniej niż podczas poprzedniej wizyty. Do tego to po prostu piękne, klimatyczne miejsce. Ze wsi o trudnej nazwie (Gnojna) musisz zjechać w bok drogą, która nie zachęca, a po stu metrach wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gładki, szary asfalt wijąc się przez las wyprowadza nad na rozległą polanę, trochę jak na drugą stronę lustra. Wszystko wydaje się być kompletnie inne, jakby przeszło się przez wrota to innego czasu lub chociaż kraju. 


We wsi własnie trwa renowacja kościoła, więc można wpaść i zobaczyć, jak powstaje to poszycie. Betonowe schody przemilczę... to taki kubeł zimnej wody, gdyby ktoś miał odnieść wrażenie, że się teleportował do innego kraju.


Wieś jest otoczona drogą, więc nie trzeba zawracać - można ją objechać ładnie pętlą około 3 km. Asfalt jest super, wąska droga wśród pól i pięknych widoków. Będzie jeszcze piękniej jak skoszą kukurydzę. 


Trochę nie chciało nam się stąd wyjeżdżać, jednak ten asfalt kusił i ponowny przejazd przez las. No i widmo kawy na rynku w Grodkowie. Już jechaliśmy do Pałacu Sulisław, gdy niebo stało się czarne i trzeb było się chować.


Pod przewiewną wiatę przystanku w Gałążczycach wpadł jeszcze jeden cyklista, pogadał i ze słowami "ja spierdalam" wylazł na deszcz, a my rozważaliśmy, w którą stronę idą te cholerne chmury i z rezygnacją na temat grodkowskiej kawy myśleliśmy tylko o powrocie do domów. Byle nie zmoknąć. Wyczekaliśmy z pół godziny, niby przestało padać i przerwa w chmurach była na wyciągnięcie ręki...



...ale jednak nie była. Była za jakieś 10 km, ale przez tę "dychę" zlało nas wściekle. To oczywiste, że teraz nie ma mowy o zatrzymywaniu się czy coś - trzeba jechać. Ciuchy zrobiły się suche dość szybko, lecz buty puszczały bańki z każdym naciśnięciem korb. I tak trip z wielkimi planami skończył się mokrymi butami. Cały dzień był taki mokry, bo wieczorem jeszcze czekał mnie koncert Gus Gus, a było tak przeokropnie gorąco i duszno, że zastanawiałem się, w którym momencie tej niedzieli byłem bardziej mokry i nie mogłem się zdecydować na konkretną odpowiedź.

niedziela, 14 września 2014

kiedy się człowiek nudzi, to kto za to zapłaci?


Nie wiadomo kiedy poprzedni wpis na blogu był setnym, mniej więcej po roku działania - to bardzo dużo tak na oko. Do tego blisko 600 fanów na profilu - może nie ma szału w liczbach na tle innych działań, ale za to sprawy wydają mieć się dobrze.

Od tygodnia, czyli od poprzedniego wypadu w okolice Jeseników, nie jeżdżę. Tak się wkurzyłem na bolącą stopę, że we wtorek oddałem ją do chirurga na serwis. Nigdy w życiu nic tak mnie nie bolało jak znieczulenie stopy, ale pozbyłem się jakiegoś wirusowego parcha wielkości ziarna cieciorki (tak z centymetr) i dziura w stopie ładnie zarasta. Za tydzień będzie jak nowa.

Jednak takie przestoje są też potrzebne. W tydzień niemal wykończyłem makietę dla syna. zostały pierdoły i w sumie same przyjemne rzeczy, a ja w niej odrobiłem zaległe z dzieciństwa zadanie z kategorii "na później". Na focie powyżej odwzorowany wiadukt kolejowy we wsi Barucice, który bardzo lubię i czasem jest celem moich masochistycznych wycieczek, bo prowadzi do niego asfalt tak zły, że gorzej się nie da. Ale samo miejsce jest słodkie - leniwa linia kolejowa, leniwy las, leniwa wieś w leniwym krajobrazie. Nawet dzisiaj byłem tam z synami (bo obaj są maniakami kolejowymi, ja po prostu lubię leniwe miejsca) i po drodze widziałem kilku szosowców, choć tam nie ma szos :) Jednak urok Stobrawskiego Parku Krajobrazowego taki właśnie jest. treningu tam się nie zrobi, ale symulację "Piekło Pół-Nocy" - raczej tak.

Nie jeżdżenie i przykaz siedzenia kilku dni w nogą lekko uniesioną to niezły drenaż dla kieszeni. Mam 35 lat i powoli zaczynam oswajać się z myślą, że niebawem czterdziecha i coś trzeba zrobić, żeby zagłuszyć kryzys wieku średniego, a super sposobem na to jest kupno nowego roweru. Podniecałem się niebawem piękną robotą od Chrisa Kinga - Cielo Sportif Racer. Nawet cena za frameset jest jakaś taka przystępna, choć po imporcie staje się jakaś już kosmiczna, jednak wciąż odległa od Colnago Master. Ale to mnie zainspirowało, bo delikatna stalowa rama w połączeniu z kołami na obręczach węglowych Enve zrobiła na mnie wrażenie. Takie przedmiot nie z potrzeby, którą można racjonalnie wytłumaczyć, lecz typowa "chcę, bo chcę". W sumie potem doszła do mnie myśl i cena Ritchey Road Logic, gdzie za około połowę ceny Cielo można mieć frameset od innej, amerykańskiej legendy współczesnych cyklistów. Bardzo mi się podoba, ale ten marketingowy bełkot trochę mnie przygniótł. "Tom wybrał stal, Tom skomponował stop, Tom wybrał spawaczy"... Nie. To nie tak, jak lubię. Tym bardziej, że z zawodu sam czasem muszę poskładać podobne teksty o makaronie lub jakimś innym produkcie. Do tego w cenie przystępnego cenowo Ritcheya (który szczerze mi się podoba, ale nikt w sieci nie napisał, co to za stal, jaki to stop) można sobie zbudować u Rychtarskiego lub Orłowskiego takie rzeczy, że klękajcie narody.

U mnie sprawa jest prosta, bo ja bardzo się cieszę z geometrii, jaką mam w Ryśku, więc przy ewentualnym zamówieniu skopiuję ją niemal idealnie (ale pod opcję na opony do 28 mm).

Plan jest taki, żeby co roku do tego "roweru na czterdziechę" dokupić jakąś istotną grupę szpejów. Najpierw rama (36 lat), potem dajmy na to koła oparte na alu obręczy HED i piastach DT 240 (37 lat), potem kompletna grupa osprzętu i pewnie będzie to Sram Red (38) i na koniec drobiazgi, jak kiera, mostek i sztyca od Thomsona, pedałki jakieś ładne, kable Nokona i mamy (39 lat). Na rok czterdziesty sprzęt będzie gotowy. Jak się uda to fajnie, a jak nie, to nie ma dramatu, złożę kiedy indziej, bo radość z jazdy tak naprawdę mam już teraz i nie sądzę, żebym doznał olśnienia. Po prostu "chciałbym mieć takie coś". Nie chodzi o wagę, o ściganie, tylko o efekt biżuterii, o samą radość z posiadania i używania czegoś ładnego, dobrze i porządnie zbudowanego. Pisałem kiedyś o tym przy okazji recenzji książki Robba Penna. Zobaczymy. 

poniedziałek, 8 września 2014

OKOLO VÁPENNÉ - klasyk i silny polski akcent


Żaden ze mnie ścigant, mam swoją potrzebę "wyścigową" ograniczoną w sumie do dwóch imprez i jedną z nich jest Wokół Wapiennej. Tym razem pojechaliśmy tam bardziej zorganizowaną grupą znajomych i skończyło się ciekawie.

Tekst i zdjęcia: Szosowaszosa


Niedziela rano. Powieki ciężkie jeszcze od rytmów weselnej kapeli, a ciało od kotletów i sałatek. Zataczając się trafiłem do kuchni, zalałem płatki żytnie, zrobiłem kawę i tak gdzieś mi wzrok utknął za oknem na mieniącym się od rosy trawniku. Teraz mi się nie chcę, nigdy rano mi się nie chce wstawać, ale wiem, że za chwilę o tym zapomnę i będę sam sobie dziękował, że się udało. Tym bardziej teraz, kiedy poranne słońce jest bardziej senne, niż pobudzające. Ale za to dzisiaj jest wyścig, na który czekałem tyle miesięcy, na którym chciałem poprawić mój czas sprzed roku. No i przerzuciłem ciężar ciała w lewej stopy na prawą i sobie w myślach zakląłem. Stopa boli dalej. Trudno, zobaczymy jak będzie. 


Wszystko mija gdy mijasz Kałków i wpadasz na drogę do Vidnavy. To już nie chodzi o moje bycie czechofilem, ale o ten asfalt, widok i świadomość, że zaraz będę po tym jechać i wspinać się i zjeżdżać i lewo, prawo... wszystko moje, choć na chwilę.


Auta zostawiliśmy w Vidnavie, z której dojechaliśmy do Vapennej w ramach rozgrzewki i moim zdaniem to dobra opcja. Ja jechałem z kuzynem, w Vidnavie czekał na nas Tomek, a w Vapennej kolega Michał. Niestety na tym odcinku dotarło do mnie, że jestem w dyspozycji, która nie da mi możliwości poprawienia czasu. Noga boli, czuję się źle, bo spływa ze mnie stres po obroni dyplomu i jakieś generalne zmęczenie. Pokibicowałem chłopakom do startu i postanowiłem pojechać do Lipova-Lazne, obadać kilka rzeczy, które zawsze chciałem zobaczyć, a które jakoś mi umykały.




Pierwsza rzecz to jeszcze w Vapennej taka mała, ślepa dróżka wspinająca się przy potoku. Pięknie - z jednej strony pastwiska dla koni, z drugiej ładne domki i cudny asfalt szerokości ręcznika papierowego. Na końcu drogi przywitały mnie dwa jamniki. Posiedziałem chwilę z nimi, pogadałem z młodym wędkarzem i poleciałem w dół. Na głównej drodze (57) w kierunku na jaskinię/Jesenik/Lipova Lazne jest spokojnie, non stop pod górę, a między jaskinią, a fabryką robi się ciut bardziej stromo. Wjechałem podjazd na metę wyścigu trochę wywołując konsternację obsługi, ale potem było dużo śmiechu, bo przecież najszybszy zawodnik powinien tu być najszybciej za 50 minut :)


Pod fabryką jest są tory, a za nimi jeden z piękniejszych widoków tego dnia. Na trzecim planie widać Pradziada (na prawo od słupa). Napatrzyłem się chwilę i z fantazją poleciałem w dół. 



A na dole, w Lipovej, taki pomnik. Pewnie kontekst jest znajomy. Co mnie zaciekawiło to tabliczki na tym - w obecnych czasach - wydawało by się wstydliwym pomniku. Ale nie. Czesi traktują to jako pamiątkę swoich wstydliwych czasów i bardzo dobrze. Dobrze, że ktoś o tym myśli, a nie pozwala na pełne odcięcie. Moim zdaniem polityka "grubej kreski" jest spoko na krótką metę, ale w długim czasie może się okazać bardzo szkodliwa. U mnie większość ludzi we wsi jest przekonana, że tu (w sensie na Dolnym Śląsku) przed II Wojną Światową była Polska. 


Jak już dojechałem na południe do rozwidlenia na Ramzovą, to akurat pojawiła się taka knajpka, uroczy bałagan i pani krojąca jabłka do "moucznika" nie pozostawiły złudzeń, że teraz właśnie jest pora na "presso". Niestety Czesi od niedawna pokazują gdzie należy postawić rower i miły pan pokazał mi "wyrwikółko". Ale potem pogadał, pożartowaliśmy i generalnie to było fajne dziesięć minut - Ja gadałem po czesku, on po polsku, to gwarancja śmiechu :)




Wróciłem do drogi 57 i ponownie wjechałem pod fabrykę czekając na "swoich". Zaskoczył mnie Tomek, że przyjechał bardzo szybko i tak wyszło, że poprawił swój i tak dobry czas o 10 minut wobec tego sprzed roku. Chwilę za nim był Łukasz, który jak na regularne treningi od 4 miesięcy i "śmierć kliniczną" na majowych Vidnawskich Okruhach zrobił wielki postęp. 


A ponieważ po nich długo nic się nie działo, więc przełączyłem się w tryb fotografa ery "new topographics" i porobiłem trochę szkiców, bo niebawem - może jesienią - chcę tu wrócić z poważniejszą kamerą.


Czekając na wygłoszenie wyników ucinaliśmy sobie głupie rozmowy o przewadze imprez tu i w tam. Wcinając kiełbasę z chrzanem żartowaliśmy, że w takim anturażu to można oglądać potyczki piłkarzy. Mógłbym tu siedzieć jeszcze 4h po meczu i się gapić. 


Michał miał dobry humor, bo na drugim w życiu wyścigu zrobił 1 miejsce w kategorii z czasem 1:27, Tomek na drugim miejscu 1:28, a Łukasz był czwarty 1:33. 


Tłumy wiwatują.


Czasu było jeszcze trochę, więc pojechaliśmy na zakończenie okrężną drogą do Vidnavy przez piękne ścieżki, które już tu nie raz opisywałem. Chmury i słońca zafundowały niezwykłe widowisko, a do tego temperatura rozpieszczała. 


Także tak - sukcesy są, otoczenie jest. Mnie czeka jakaś chirurgiczna interwencja w stopie, która na kilkanaście dni teoretycznie uniemożliwi jeżdżenie w szosowym bucie (bo przecież nie chodzi o ból - ból jest wyborem :)) Zatem przed taką przerwą fajnie było zrobić sobie wycieczkę tej klasy i z takim towarzystwem. 

Z Tomkiem planujemy jeszcze w tym roku zrobić szosową masakrę na Rejviz ścieżką polecaną przez Mateusza Bireckiego - na Rejviz z Pisecznej. Boję się patrzeć na profil tego podjazdu, bo ma być cięższy niż ten skrótami od Mikulovic (który kończył się przy źródle). Do tego od Nowego Gierałtowa do czeskiej granicy została poprowadzona piękna szosa, więc chcemy zobaczyć, czy Czesi to zauważyli i czy powstała alternatywna przeprawa dla przeł. Lądeckiej i Płoszczyny.