środa, 23 grudnia 2015

wszystkie końce świata pod domem


Gigantyczny Enercon - oś obrotu chyba 115 m nad gruntem, średnica rotora ponad 60 m


Zorka i ja.


Kościół we wsi Brzezimierz



Trzęsło


Za końcem świata we wsi Bolechów.


Założyłem do Brudasa dzisiaj nowe kapcie i poszliśmy polatać po polach koło domu. Niby płasko, a są górki, niby nie daleko, a w razie problemów w ciągu godziny dojdę do domu. Lubię to. W domu mam widok na małą farmę wiatrową, na której stały sobie cztery średniej wielkości wiatraki Enercon, ale chyba dobrze idzie im produkcja prądu tu, bo dostawili dwa monstrualne, przy których cztery pozostałe wyglądają na ledwo kiełkujące. Kiedy dojeżdżałem do DW 395, to zauważył mnie mój dobry kolega i się zatrzymał, żeby mi hasselem strzelić portret w kwadracie. Paweł jest nie do zajebania, więc wciąż jeździ Mercedesem 124, wciąż fotografuje na filmie, nie ma konta na fb, nie ma konta na insta, w bagażniku wozi mieszankę wilka z owczarkiem (w sumie owczarki raczej broniły owiec przed wilkami, a nie się z nimi... no wiesz...). To zawsze jakaś zmiana, bo wcześniej, gdy go poznałem, to woził briarda. Potem wpadłem do wsi Kuny i tam doznałem olśnienia, co robić nowego w temacie moich autorskich działań, bo od dwóch lat bez ciśnienia poszukuję. Miałem już kilka przymiarek, jednak jakoś mnie nie porwały. A dzisiaj proszę - nie dość, że nowe kapcie w Brudasie, nie dość, że 15°C (na plusie), że koniec pracy na kilka dni, to jeszcze wpadła do głowy idea. Coś jak incepcja w Incepcji, jednak wolę te incepcje, kiedy jadę rowerem, niż te, kiedy śnię, bo jak śnię, to tylko budzę się zaaferowany, a potem zapominam, co mnie tak zaaferowało.

No i będzie o końcach świata trochę. I tu, i w innych miejscach. 

Żeby nie było, że tonąc w hipokryzji składam życzenia, to życzę Wam (jeśli ktoś bierze udział) zaliczonego Festive 500.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

wmordewind niewiernymu bardziej


Puszka Coli, dwa paski czekolady, kotlet, buraki, ziemniaki, ciasto razy dwa, kawa, herbata, sałatka z surowych pieczarek (bardzo dużo) jeszcze ciasto, potem jeszcze sałatka, ciasto, butelka różowego wina i pół butelki białego. Potem jeszcze awokado na żytnim chlebie, obrane słodkie kaki i to chyba tyle.

Mniej więcej, przecież nie chodzi o jakieś precyzyjne dane. Wyjechaliśmy z Oławy w kierunku Wzgórz Strzelińskich przed południem, pod wiatr. Nie jakiś zwykły. Pod taki, który zatyka, kiedy wieje prosto w twarz. Pogoda była cudowna, dwanaście stopni w mikołajki to jednak jest prezent od losu, więc trudno narzekać na wiatr. Choć wiatr to eufemizm. 

Nie miałem siły robić zdjęć. Po godzinie byliśmy dwadzieścia kilometrów do miejsca startu. Jeszcze Łukasz nawet nie złapał gumy. Czterech dość silnych facetów - prędkości beskidzkich zjazdów wycisnęły mi z oczu tylu "wietrznych łez", co jazda w tej masie pędzącego na oślep koktajlu azotu i tlenu. 

Pojechaliśmy sobie ścianką w Krzywinie na Gromnik i potem dalej pozwiedzać, popatrzeć jak Łukasz łapie kolejne gumy (trzy) i cieszyć się nową nawierzchnią na drodze z Jasienicy do Henrykowa. 


Pierwszy poważny postój. W ruinach górującego nad Krzywiną kościoła znajduje się epitafium jednego z ostatnich Czirnów - taka rodzina, o której jest pełno legend, że na przykład jak się upili, to w kilku jechali do Wrocławia i go podpalali. Siedem wieków temu. I nie byli Piastami.



Przełaj to najlepszy rower na trasy Wzgórz Strzelińskich. To akurat dobry asfalt, ale wszędzie indziej - jeśli nie liczyć kilku promili nowego, to jest raczej dramat. Wszystko jednak mięknie pod wpływem widoków, bliższych i tych wklejonych w cudny, południowy horyzont, wypełniony Sudetami.


Ile razy jestem w tej miejscowości, tyle razy próbuję odwiedzić ten konkretny kościół. Nie jestem osoba wierzącą, ale lubię kościoły. Takie najbardziej. Jego położenie, architektura, wnętrze i detale powodują, że autentycznie czuję się w nim dobrze. Ambona rodem z animacji Terry'ego Gilliama nie tyle budzi uśmiech (no dobra, trochę też), co zachwyt swoją symboliką.



Zjazd do Nowiny to jedyny względnie bezpieczny zjazd asfaltowy z Gromnika. Na szosie jeździłem tędy spokojnie, na przełaju - znacznie szybciej. W Nowinie jest agroturyzm i warto - jeśli już myślisz o majowym długim weekendzie - pomyśleć o tym miejscu. Powoli baza noclegowa w regionie się rozszerza, jest spokojnie i pięknie. Naj.


Powrót, niecałe 30 km miał być zabawą w pchanie przez wiatr. Każdy to przecież lubi. Śmialiśmy się, że kolejne KOMy będą padać na Stravie jak muchy. Niestety ja umierałem. Ponad 60 km pod wiatr wydoiły mnie definitywnie. Nie czułem się tak źle kończąc 200 km Tour de Warsaw. Lepiej - kończąc TdW czułem się bardziej rześko niż tu, zanim zaczęliśmy jechać z wiatrem.

Dałem kilka zmian, ale były słabe i w ogóle bez sensu - chyba tylko wiedziony dobrym taktem. Jacek całe szczęście miał najwięcej pary jeszcze, więc dociągnął nas do domu ze średnią jakąś z kosmosu, choć ja wpatrywałem się w długie cienie i myślałem tylko o jedzeniu. Zabrałem za mało jedzenia. Banan i pół litra izotonika - jesteś idiotą - powtarzałem sobie w myślach.

Wpadłem do domum trzęsąc się na kolanach z gąbki. Wlazłem do wanny, puściłem wodę tak gorącą, żeby skóra spokojnie odeszła od kości i piłem colę. A potem resztę, i więcej i więcej i więcej.

Dzisiaj rano ważyłem kilogram mniej, niż wczoraj.

środa, 25 listopada 2015

bezgranicznie do źródła.*********


Mógłbym zacząć tradycyjnie, wrzucić trochę patosu, żeby było górnolotnie. Jednak to i tak będzie mało, żeby w jakikolwiek sposób wprowadzić Cię w mały kawałek przestrzeni, pełnej widoków, pagórków, wiatraków, błota, błota, błota, psów, kotów, saren, kruków, błota, lasów, kamieni i błota, a po nim bagna.

W głowie tlił mi się pomysł na rejon między wałem Sudetów a Wzgórzami Strzelińskimi. Widziałem go wiecznie z daleka, przynajmniej raz w tygodniu oglądałem mapy, kopałem po linkach i zawsze moją uwagę zwracały dwie rzeczy. Pierwsza to zabytek sprzed 700 lat - Granica Św. Jana. Nie będę się rozpisywać i przeklepywać już milion razy napisanej treści, proszę, kliknij w link i zobacz, jeśli to Cię interesuje. Mnie bardzo, bo to kolejny ślad poświadczający skomplikowaną historię Dolnego Śląska, którą nie bardzo rozumieją idioci palący kukłę symbolizujące Żyda w Mieście "Psotkań". Sprawa wyglądała tak, że nyski biskup spierał się z wrocławskim księciem o to, kto dokąd ma kosić hajs. No i żeby sprawa była jasna, zadecydowali o postawieniu słupów granicznych. Zostało ich sześć sztuk, są bardzo piękne i warte zobaczenia. I przeczytania o nich.

Jacek tak super zaplanował trasę, że mieliśmy szybki dojazd z Oławy do Skoroszyc (DW 401), skąd pierwszym celem naszej wyprawy miały być źródła rzeki Oławy. Od lat myślałem o dojechaniu do źródła wzdłuż samej rzeki, jednak w dobrych warunkach pogodowych taka wycieczka zajęłaby dzień, a tu - jest minus pięć stopni, dzień kończy się szybciej, niż się zaczyna. Uzbrojeni w tysiąc warstw odzieży, rowery off-szosowe (ja na przełaju, Jacek i Łukasz na mtb) rzuciliśmy się w pola, nie bardzo wiedząc, co nas czeka. To chyba najlepsze, co może się trafić. Mamy tylko zarys, punkty na drodze. Nikt tu wcześniej nie był, warunki są trudne, a na twarzach uśmiechy od ucha do ucha. Troje dzieciaków w Legolandzie (tyle, że w wieku 46-29 lat i gdzieś 10 km na północ od Nysy, a nie w Danii).


Zdjęcie tytułowe to taka zapowiedź fajności - zaczynały się widoki, bo wal Sudetów był już dobrze widoczny (zresztą są jakieś 20 km od nas, więc niedaleko). A ja jestem chory, kiedy mam góry w zasięgu wzroku. Wiesz jak jest pewnie. Teren zaczyna powoli falować i nikt z nas nie przypuszcza, że na tych zmarszczkach wyrobimy 800 metrów w górę na tym w sumie krótkim dystansie. Asfalty miały być tylko dojazdami między polnymi ścieżkami, więc starałem się nie przyzwyczajać do komfortu. Tym bardziej, że kilka dni wcześniej sporo padało i na polach było dramatycznie.


Niestety brałem najgorsze rękawiczki w kosmosie, wrzynały się między palce, nie współpracowały z ekranem telefonu, więc pierwsze foty wykonywałem... nosem. Siłą rzeczy było ciężko. Bo tu zachwyt, a tu ręce jeszcze się nie rozgrzały i ciężko operować jeszcze aparatem. A więc na zdjęciu powyżej chciałem Ci pokazać dom z wbudowanym trafo. Żartowaliśmy, że jego mieszkańcy wynaleźli ładowanie bezprzewodowe telefonów. Nawet bakelitowych.


Na pięknie wijących się (czasami) asfaltach, niewiele szerszych od jednego osobowego auta, cieszyłem się dalszymi widokami na przelewające się masy chmur ponad grzbietem Jesioników. Tutaj wsie są cudne, nieco inne niż w mojej okolicy, i nagle, w miejscowości Biechów...


...zobaczyłem takie cudo, maleństwo. Niektórzy mówią, że dom musi mieć duszę. Ten ma twarz. I chyba taką rześką, jak na barokowe pochodzenie i kolczyk z anteny satelitarnej. Tak mnie urzekł, że stojący za nim pałac...


...zwrócił moją uwagę dopiero na dole, kiedy chłopaki mi go pokazali. Piękny, okazały budynek, zbliżony do pałacu Sulisław, pewnie też czeka na swojego wybawiciela. Kiedyś na wybawiciela czekało się w pałacu/zamku.


Jeszcze bez Spiny, ale za kilka metrów już tak. Drogi tutaj są zagadką. Raz asfalt powala jakością, innym razem gładka nawierzchnia urywa się i jest błoto lub szuter. Praktycznie nie ma chwili odpoczynku - non stop góra i dół, góra i dół... ale góra znacznie częściej.



I takie "pola golfowe" z widokami. Z pięknym horyzontem, albo zaorane uprawy, jak niżej. Z tymi górami to mam lekką obsesję. Lubię znać nazwy poszczególnych szczytów, choć to głupie, bo w sumie co mi to da. Jednak mam wrażenie, że znając je (nazwy) jestem bardziej "tu". Nie chodzi o jakieś zawłaszczenie (a przecież o to też chodzi w nadawaniu nazw), ale o poczucie związania, emocjonalnego. To już nie jest jakaś góra, tylko ta konkretna...


A Pradziad i Szerak to konkretne góry, mające ponad 1400 metrów wysokości. Ech... momentami, w słońcu, widać na nich już śnieg. Ciągnie w góry, ciągnie jak cholera. Ale te pagórki są równie śliczne, postaram się to zdjęciowo udowodnić dalej.


Tymczasem zmierzamy do źródła Oławy, zbliżamy do do wielkiej farmy wiatraków, co chwila mijając przydrożne kapliczki. Różnej maści - nie znam się na nich jakoś wybitnie, jednak jest tu spora różnorodność. Są typowe, słupowe jak w mojej okolicy, są małe domki, są takie ceglane, okazałe słupy jak w okolicach Opola i takie, jak w Kotlinie Kłodzkiej. No i bardzo dużo Nepomucenów.





Są też święte prawdy na murach #1 


Są też święte prawdy na murach #2 


Generalnie trasy były takie. Jadąc wśród saren, które przecinały nad drogę skacząc jak antylopy uciekające przed drapieżnikami. Niektóre kapliczki były bardzo bogato zdobione i w ramach turystycznej rozrywki próbowaliśmy odgadnąć napisy na nich, co czasem się udawało. Po prostu zatrzymywaliśmy się, bo wszędzie tu jest pięknie i każda chwila, kiedy oczy mogą spokojnie podziwiać widoki była na wagę złota.



Momentami nie dało się już jechać. Opony zapadały się w glebę pod ciężarem samego roweru. Jakoś kilometr na wschód od wsi Lipniki dotarliśmy między pagórkami do pierwszego celu. Wśród szumu turbin wiatraków, między łagodnymi pagórkami widać było charakterystyczną, pociemniałą od chaszczy smugę - to tu. W dole, przy rodzącej się rzece, było już super mokro i przedostanie się do samego źródła było ciężkie, ale kuszące i...


...magiczne. Tu, między pagórkami, 300 m n.p.m. wypływa rzeka, której wody pije pół Wrocławia. Rzeka, która nadała imię mojemu miastu, koło której mieszkam i jak teraz patrzę za okno, to widzę jej wał przeciwpowodziowy, po którym właśnie ktoś biegnie z dwoma dużymi psami.


O, to tak właśnie. Śmiałem się, że w sumie każda rzeka zaczyna się podobnie, więc możemy się czuć, jak zdobywcy, odkrywcy, dajmy na to Amazonki. Wcale nie mieliśmy łatwiej - błoto, niesprzyjające warunki, sarny zamiast tapirów, ale reszta się zgadza.


Kiedy udało nam się wyjść z pól, minąć wieś Lipniki, w której - nie wiem skąd - jest jakieś zagłębie agroturystyki, pojechaliśmy już linią granicy województwa Opolskiego i Dolnośląskiego, ponieważ "leniwy kartograf" wykorzystał starą granicę, co nam było na rękę. Zdjęcia słupów w pełnej okazałości i o większym detalu są w powyższym linku, więc ja postarałem się, żeby dodać im ludzki wymiar - jak na zdjęciu jest człowiek, to już nie jest to jakiś tam widoczek...


Do tego słupa nie dojechaliśmy. Utwardzona droga była ledwo przejezdna. Przejście przez pole jakby w ogóle nie wchodziło w grę, a rolnik zorał ścieżkę, która jeszcze chwilę temu była na zdjęciu satelitarnym.


Czasem było tak ciężko, że przychodził moment wrzucenia najgorszego przełożenia - z buta. Nie jakoś bardzo stromo. Ślisko.


Lecz akurat powolne poruszanie się...


...było mi na rękę.








To widok na wieś Szklary, znajdziesz na mapie. Cudny, długi, śliski zjazd, z widokiem na wioskę ukrytą wśród pagórków, między domami płynie potok Krynka, który też rodzi się gdzieś niedaleko.



Dalej przez lasy jest najciężej. Jeszcze było czuć w powietrzu zapach spalin po pracy leśnych maszyn, transporterów i pił łańcuchowych. Zwykle po ścince drzew ciężko się jedzie nawet w suchych warunkach, a tu było momentami wody po osie. W tej szarej brei luźne kamienie wydłubane z samego piekła oponami leśnych traktorów. albo ślizgi, albo gleby. Non stop.



Piąty słup, znowu w lesie, schowany, bez drogi o ciut większej twardości, niż rozmoknięte pole. Nie, to nie jest tak, że się poddaliśmy. Po prostu mamy powód, żeby tu wrócić, gdy będzie ciepło i sucho. Wiedzieliśmy też, ze ostatni słup jest przy drodze i że statystyki nie będą złe - zaliczymy połowę, a to już coś.

 

Po drodze jeszcze jedna kapliczka, ze śladami kul. Pisałem o tym, ale nie pamiętam w którym wpisie. Pas, którym przejechaliśmy, był dość specyficzny, właśnie przez te pagórki. W zimie 1945 roku Armia Czerwona szła sobie spokojnie na północ, mniej więcej 600 km w dwa tygodnie. Aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd, na pagórkach, po przejściu Sudetów Wschodnich, z okopów i ziemianek ładują do nich niedobitki niemieckiej armii. Robią to na tyle skutecznie, że zatrzymują marsz czerwonoarmistów na dobre dwa miesiące. Stąd w tutejszych wsiach, co jest ewenementem, jest pełno domów poszatkowanych kulami z automatów. W lasach jest pełno kości w zachowanych okopach - nie muszę pisać, co czerwonoarmiści robili z prowadzącymi ogień przeciwnikami. Tu nie było brania jeńców. Stąd w środku pola można trafić na las, który rośnie tam tylko po to, żeby rolin bronami nie wydłubał kolejnej piszczeli. Bo to tylko kłopot potem.


Przepraszam za kiepski kadr, ale przy ostatnim słupie chciałem zrobić zdjęcie z całą trójką, a z braku statywu oparłem telefon o - uwaga - burak pastewny.


No dobra, chociaż jeden musiałem wrzucić :)

To bez wątpienia jedna z najciekawszych tras, jakie można tu w okolicy przejechać. I to bardzo ważne - praktycznie rower jest jedyną opcją na to, by to wszystko zobaczyć. Już obojętnie jaki, byle nie szosowy. Na zdjęciach widać trochę asfaltów, niektóre nawet bardzo kuszące, ale to są tylko Syreny - na szosę opracuję tam trasę alternatywną. Widokowo to wspaniałe miejsce. Rozległe panoramy, przytulne doliny i solidna dawka wszelkiej maści zabytków. Jak będziesz w okolicy, to nie zapomnij tu być.


Mapa - proponowana przez Google nie jest dokładna. Wybierz w opcji widoku (prawy górny róg) OSM - dokładnie będzie widać źródło Oławy i kamienie też powinny być widoczne.



No i tło muzyczne. Nie ma przecież opcji, żeby w głowie nie grało, kiedy w koło widoki, które przerosły wyobrażenie o tym miejscu. Ilość gwiazdek nie wynika ze skurczu palca. Poza skalą.