czwartek, 30 lipca 2015

Czasem znikam z radarów, choć nie słychać strzałów. ******


Nie będzie trasy jako trasy. Dojazd jest fenomenalny z Wrocławia i skupię się na tym, że jest mały obszar, który ma poważny problem - jest ekstremalnie piękny. Może nawet tak bardzo, że sam jest zbyt nieśmiały, żeby to zauważyć, więc na wszelki wypadek nie robi z tym nic.

Z jednej strony to może i dobrze, bo zachowuje się trochę jak rezerwat, może nawet skansen, tylko co komu po tym, jeśli tego nikt nie widzi. Kręciłem się tu przez dwie godziny i nie spotkałem nikogo na rowerze. Albo chociaż z plecakiem. To dość dziwne, bo pewnie rzut beretem na zachód, u podnóża Ślęży, poranek rozpoczęło wielu rowerzystów, od mtb po trekingi i szosy. 

Ja też bym ten region ominął. W niedzielny poranek brutalny budzik przerwał mi trudny sen około piątej rano. Z lekkim niedowierzaniem, że dzisiaj zrobię planowane 150 km Oława - Javornik - Oława, ugotowałem pełnoziarnisty makaron, dodałem oliwek, oleju lnianego i trochę świeżych ziół. Wypiłem kawę na balkonie czując lekki chłód na nogach. Nie pada, trochę wieje, ale kierunek wiatru będzie przychylny w drodze powrotnej. 


Ani kawa, ani syte śniadanie (po odpowiedniej przerwie) nie pozwala mi na szybką jazdę. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Serce nie chce wskoczyć powyżej 130 uderzeń i zaczynam źle się czuć. Rozgrzewkowym tempem, po dwudziestu kilometrach z hakiem, mijam Strzelin i wciąż w głowie dywaguję o zasadności dzisiejszej jazdy, mniej więcej wtedy, kiedy mijam strzelińskie krematorium. Odpowiedni moment na gruntowne przemyślenia w niedzielny poranek. "Do dupy, a nie do Jawornika" - pomyślałem. Na wysokości Białego Kościoła, za przejazdem kolejowym skręciłem w prawo na Ząbkowice Śląskie. Skoro nie mam ani siły, ani motywacji, ani nawet celu, żeby pojechać do Czech, pojadę sobie na trasy, które zawsze wydawały mi się ciekawe, tylko nawet na zdjęciach satelitarnych widać było na nich fatalne dziury). Nie było zaskoczenia - asfalty złe, jak cholera, jednak przejezdne i - co też jest pewną nowością - dzięki nabytemu doświadczeniu i zrzuconej wadze okazały się całkiem znośne. Znośne, o ile nie jedziesz tu na trening.

Sama droga z Ząbkowic do Strzelina była częścią ubiegłorocznej wycieczki Oława - Ziębice - Ząbkowice - Oława i wtedy już każda boczna droga wydawała się wrotami do innego świata. Zresztą od dziecka, kiedy obserwowałem te tereny zza szyby auta, bardzo chciałem tam jakoś być. Potem trochę się bałem, że moje wyobrażenie o tym miejscu nie przeżyje zderzenia z rzeczywistością. A jednak nie. To, co tam zastałem, przebiło wszelkie fantazje. Stukrotnie.

Ze wsi Wąwolnica, za pałacem odbiłem w prawo, podjazdem wyjechałem za wieś i zobaczyłem to, co jest na powyższym zdjęciu. Malowniczo, prawda? Rzecz jasna, że fotka z telefonu spłaszcza ten krajobraz, a oczy śledzą cały widok od ogółu do szczegółu. Zjawa namalowana na zabytkowym słupie granicznym (który - słupów - jest tu masa) tylko dodaje pikanterii. Pierwsze rozdroże, a ja stoję jak wryty, włączam mapę i patrzę, gdzie jechać. Chciałbym tu, ale też i tu, a jak tędy, to mi się nie zapętli droga. Obiecałem wrócić do domu przed 10, a ja chcę tu być rok, bo sieć dróg tu bogata, ale chaotyczna jak sieć pająka cierpiącego na parkinsona. 

Spadam w dół, na aleję pełną topoli odpuszczę (widać je na zdjęciu), ale barokowa bryła pałacu w dolinie ciągnie jak magnes. I tu mógłbym zacząć pisać po kolei co i jak. Gdzie pojechać, na co patrzeć. Nic z tego. Przyjedź (autem, pociągiem, rowerem), wjedź tu (na mapie powyżej zaznaczyłem granice obszaru) i ciesz się. W każdej wsi znajdziesz coś pięknego, między wsiami - zakochasz się w widokach, pocierpisz na podjazdach (ale nie ma strasznych, więc nawet mając nadwagę i przeciętną kondycję pojedziesz je jak dzik). Weź tylko coś do jedzenia i picia, bo sklepów tu niewiele.

Poniżej trochę chaotycznych obrazków. 


Takich dróg jest tu masa. "Aleja prywatna" - taki napis na tabliczce wrośniętej w korę przydrożnych czereśni. Asfalt ma szerokość na dwa rowery, z lewej szparagi, a prawej złocące się ścierniska. Zapach! Tak, w końcu łapię zapachy po ostatniej dysfunkcji zatok. To dobrze, bo zbliża się sierpień, a to jedyny miesiąc, który pachnie.


Taki dom, na takim zakręcie z podjazdem, z takimi schodkami i takim gankiem, na którym mógłby stać mały stolik, przy którym mógłbym siedzieć w wiklinowym fotelu i pić kawę patrząc na samego siebie, jak z bułkami w koszyku wracam ze sklepu. Kij z tym, że pszenne. Tu można.


Rozdroże na końcu innego podjazdu. Mało się nie wywracam, bo cholera wie, gdzie jechać. Czas czas czas. Kurwa, ciągle ten czas, którego ciągle jest mało. Wybieram lewo. Za cmentarzem widok powoduje rozedmę płuc. Wzgórza Strzelińskie z jednej strony, na wprost widok na elektrownię wiatrową w okolicach Paczkowa/Otmuchowa i widać połyskującą taflę jeziora. W tle... W tle Góry Złote, Masyw Śnieżnika, Jesioniki... Serce puchnie.


Cały region od lat był miejscem licznych działalności wydobywczych, do teraz działają tu kamieniołomy granitu i bazaltu. Wiele z nich jest już nieczynne, wiele razy przekraczałem zarośnięte linie kolejowe, albo mijałem otwarte, nieużywane od lat szlabany i tablice ostrzegawcze o możliwych odłamkach skalnych, schrony itp. Kosmos. Takie konstrukcje z żelbetu też są tu dość liczne, podobnie jak charakterystyczne domki osiedli górniczych (oczywiście poniemieckie).


Rozjazd #374. Kusi. Wrócę tu niebawem.


Mijając wsie wetknięte w doliny, ze stawami, z nieczynnymi młynami wodnymi, za każdym razem przekraczam granicę, jak przejście na drugą stronę lustra, a potem kolejnego i następnego. Dojechałem do wsi Zarzyca. Nazwa zniechęcająca jakoś (odmień sobie przez przypadki, po prostu brzydkie słowo). We wsi staw, kamienna, niska zapora, kościół, plebania. Ale tak pięknie! Robię przerwę nad stawem, słucham budzących się mieszkańców i wyobrażam, co się dzieje w domach. Z koscioła wydobywają się dźwięki porannej mszy, z domów krzątanina, szczekają małe wiejskie Burki i Azorki, w stawie głośno pluskają się pstrągi zaczynające dzień od pożarcia jakiejś jętki czy czegoś tam, co nieroztropnie zbliżyło się do lustra wody kończąc swoje i tak krótkie życie w paszczy ryby, metr pod powierzchnią.



A to ten barokowy pałac z Lipowej, z początku trasy, ale dałem go tu, żeby zmylić wroga ;)



Jadę tu sam, 60 km/h, asfalt "w miarę", banan z twarzy znika po zderzeniu z zębami jakiegoś sporego chrząszcza. Ja tu sam, a tam dalej, między Radunią a Ślężą szwadrony rowerzystów piłują pod Tąpadła. 


Folklor - tu nie istnieje, bo - co jest ewenementem w skali historii cywilizacji od czasów skolonizowania Australii, wymieniono tu wszystkich mieszkańców, ale rdzennych wysiedlono do Niemiec, zamiast - jak Aborygenów - zamknąć w rezerwatach. Nowi natomiast powołali do życia takie coś. Na trasie tegorocznych czasowych Mistrzostw Polski (Strzelin - Kondratowice) jest jeden z pierwszych takich przystanków. W całym regionie chyba wszystkie, jakie widziałem, są tak pomalowane. Nie wiem, czy jest to dzieło jednego, licencjonowanego malarza (jak w Nepalu, gdzie jest jeden człowiek na jakimś obszarze, który maluje wielkie penisy przy wejściu do domostw), czy to rodzaj konkurencji między wsiami. Mi się podoba. Ja chcę.

Jeśli więc nie masz ciśnienia na cyferki na pulsometrze, nie masz ochoty na trening, masz twardą dupę i miękkie serce - przyjedź, dupa będzie twardsza, serce rozpulchnione, mózg dokarmiony taką ilością "ładności", że wrócisz tu, pokażesz koledze, koledze kolegi i sąsiadowi brata. Weź obojętnie jaki rower, ale jeśli szosę - nie pompuj do 10 barów (no bo to teraz już niemodne). Zrób cokolwiek, tylko tu przyjedź, bo strasznie będzie głupio, jeśli w życiu zobaczysz Riwierę Olimpijską, Reichstag, Złotą Uliczkę, Ostrów Tumski, Krzywą Wieżę, a nie zobaczysz tego.

środa, 1 lipca 2015

6 metrów przed Górną Beczwą. Proste marzenia do spełnienia.*****


Stanąłem przed chwilą przed lustrem, po kąpieli, nie ogolony, w wieku lat 36 i pół. Zastanawiam się, czy natura jest ze mnie dumna. Ramiona wąskie takie, na czole trzy pryszcze i czterodniowy zarost, z którym dzisiejszego wieczoru nie chce mi się już walczyć. Statystyczna połowa życia, a w głowie wciąż nastolatek, tylko taki bardziej. 

Od 2005 roku studiowałem w szkole obrośniętej legendą jak fińskie brzozy chrobotkiem. Instytut Twórczej Fotografii to lep na muchy dla większości polskich młodych (duchem lub ciałem) fotografów. Udało mi się przeżyć dekadę życia przeplecioną tym zjawiskiem, poznałem najlepszych w życiu przyjaciół w niej samej lub w jakiś sposób dzięki niej. Ponieważ same zjazdy odbywały się w pięknym anturażu czeskich Beskidów, a każdemu wyjazdowi na zjazd szkoły towarzyszyła super ekscytacja i piękne widoki po drodze, więc od lat marzyłem o tym, żeby znaną mi trasę przejechać rowerem. Kiedyś, dawno, nie wiedziałem, że koniecznie szosą. Od trzech lat odgrażałem się, że przyjadę, a w tym roku, kiedy już skończyłem tam edukację, po prostu...


...wsiadłem w pociąg i dojechałem do najbardziej dogodnego miejsca i ruszyłem przed siebie. Garmin miał załadowaną trasę, w głowie techno, w oczach łzy, w bidonach isostar.


Pomijając ruchliwe drogi, malownicza część tej podróży zaczyna się we wsi Krzyżanowice, kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Raciborza. Czeska granica jest tuż tuż, a lokalne nazwy, jak Owsiszcze dodają pikanterii. Jeszcze Polska, a już dziwnie. Pogoda chciała mi ewidentnie pokrzyżować plany, ale wcześniej docieram do krzyżówki i - choć garmin mówi mi gdzie jechać - zatrzymuję się na chwilę. Takie miejsce, że można stanąć i cieszyć się niemożnością podjęcia decyzji - lewo, prawo czy na wprost. Wszędzie ciągnie, jednak propozycja z garmina wygrywa. Pogoda lekko naciska.


Jeszcze u nas, a na kapliczkach już Czechy, choć chwilę temu jeszcze Niemcy. To chyba strasznie skomplikowany region. Falujący krajobraz, lekki wiatr i falujące zboża, na północy Hałda Szarlota i wysokie szpice kominów. Na południu - małe wsie powtykane w doliny między pagórkami jak guziki pikowanej, pluszowej kanapy. Oczywiście w zielonym pluszu, bo pokryte opalizującym żytem pola wyglądają jak przytulny plusz.



Do Ostravy kolejne kilometry upływają na takich drogach. Życie czeskich wsi w sobotnie popołudnie jest bajkowe. Ni stąd, ni z owąd wychodzą młodzi ludzie, dziewczyny w szpilkach i spódnicach, chłopcy w garniturach z futerałami na skrzypce i cała ich masa idzie gdzieś. Nie mam pojęcia dokąd, jednak w sennym anturażu i szumiącej w uszach krwi po kolejnej sztajfie (oj, są tu sztajfy) nawet nie analizuję. Nawet Kosmita łapiący gdzieś tu stopa nie wzbudziłby we mnie analitycznych myśli. Po prostu - czasem nawet Kosmici potrzebują złapać stopa. Takie życie.


Po szalonej agrafce w jakimś mieście mam szybki zjazd. Zaczyna padać, ale oczy widzą widok na Ostrawę na tle Radegasta, bez udziału mózgu każą dłoniom zacisnąć klamki hamulców. Tak, widać nic, ale przyjrzyj się. Te góry na horyzoncie - to mój cel. Muszę je objechać. 


Tymczasem sama Ostrawa jest wdzięczna do jazdy rowerem. Większość ścieżek rowerowych jest asfaltowa, jest w miarę bezpiecznie (choć wcześniej chciały mnie zabić dwa stare stuningowane civiki i jedna corvetta C6). Generalnie ten wyjazd trochę zmienił moje przekonanie, że Czesi to spoko kierowcy. Powyżej taki trybut dla Wojtka Wilczyka - Życie po życiu



Przejechałem przez Ostrawę i to trochę mi zajęło czasu, bo miasto jest bardzo rozległe. Chciałem coś zjeść, w pierwszej spotkanej restauracji o jakiejś hinduskiej nazwie podawali tylko dziwne słodycze i kawę, a w następnej, 30 metrów dalej, siedzieli brunatni i sobie hajlowali. Pewnie potem wszyscy pójdą na kebab. Ja postanowiłem, że w Ostrawie nie będę jadł i poszukam sobie czegoś dalej. Znalazłem ładne miejsce, na zakręcie, z miłą obsługą i świętym spokojem. Milion piw do wyboru, cztery miliony typów pizzy. Ja nie chcę pizzy, bo Czesi nie są mistrzami tej potrawy, więc wybieram burgera. U Czechów jak prosisz espresso, to pytają, czy z mlekiem. U nas w szkole na stołówce hitem było pytanie od pani wydającej posiłki: do drugiego dania podać surówkę, czy kompot...


...tymczasem burger to wielka bułka, lekko odgrzana w mikrofali, z dodatkiem warzyw i białego sosu i - uwaga - kawałkiem odzwierzęcego czegoś. Na mój gust to zwykły serdelek po kilku przyjętych ciosach tłuczkiem do schabowych. Da się jeść. Spaliłem już 1500 kalorii, żel i batonik to za mało. Popijam gazowanym combo - płyn do naczyń i szampon do włosów (kofola). Wszystko smakuje dobrze po kofoli. 


Wiedziony instynktem i garminem jadę na Pribor. Miasto strasznie cieszy się z tego, że tu urodził się Zygmunt Freud. Wobec tego w mieście wszystko stoi. Czas - w pierwszej kolejności.


Na pochyłym rynku, w cieniu podcieni stoi ekspozycja pieczywa. Czerstwe, czyli świeże.


Rynek jest bajeczny.


W takim miejscu nawet MiG-15 stoi też.


Najbardziej oczekiwany fragment drogi okazał się strasznie ruchliwy. Zwykle jeździłem tędy w porach, kiedy aut było mało, a dziwnym trafem czescy kierowcy okazali się nadaktywni w sobotnie popołudnie. Wjechałem już między góry, asfalt wije się doliną trochę jak meandrująca chwilę wcześniej Odra (zobaczysz na mapie). Pogoda poprawia się i już jestem dość wyschnięty po dwóch wcześniejszych atakach deszczu. Nie spieszę się, jadę powoli, równo rozkładając siły. W głowie jak zwykle kocioł myśli. To chciałbym pokazać na żywo, a nie relacjonować, gadać (choć pisząc) nie jest dobrze, bo lepiej zobaczyć to sobie w cichym zachwycie i może dobrą muzyką w tle. 

Chwila podjazdu, który jakoś nawet nie kazał zrzucić z blatu i - choć garmin straszył dwucyfrowymi nachyleniami - wjechany został na niskim tętnie. Na jego szczycie nie dałem rady zrobić zdjęcia, bo zaczął się zjazd do Rożnowa pod Radchostem, prędkość z miejsca poszła pod 70 km/h a ja nagle poczułem się słabiej. Nie ryzykowałem. Musisz uwierzyć na słowo. Przecież wiesz, że w górach jest idealnie, zawsze. Czasem tylko jest idealnie bardziej. 

Od lat chciałem zrobić pastisz do Eustachego Kossakowskiego i w końcu się udało. To to pierwsze zdjęcie na górze wpisu. Może nie jakoś super, bo w sumie komórką, a nie kamerą na film, jednak kto teraz o tym myśli. Ja na pewno nie. Dojechałem, przywitałem się z garstką tych, których jeszcze pamiętam, wypiłem piwo i - stwierdzając, że nie spakowałem wcześniej do torby (którą zabrał mi kolega) ręcznika - udałem się pod prysznic. To lekki dramat wycierać się papierem toaletowym po kąpieli. Jednak to dość niewielki dramat wobec tych, które tu miały miejsce na przestrzeni spędzonej tu dekady. 

Z dwójką kumpli poszliśmy coś zjeść. Czeskie buły na parze z jagodami i makaron z sosem serowym uzupełniły wydatki energetyczne, podobnie jak widok ze stolika na charakterystyczny szpic góry, u podnóża której jest wielka ściana kamieniołomu. Na jej tle chyba każdy student ma choć jedno zdjęcie. Wieczór zrobił się cichy, spokojny i ciepły. Nic nie zapowiadało jeszcze tego, że jutro obudzi mnie ściana wody i do domu wrócę...


...paliwożernym, czterolitrowym emelem w automacie. Dawid całe szczęście się nie spieszył, pojechaliśmy więc na spokojnie bocznymi drogami, żeby uniknąć dwugodzinnego stania na A4, którą właśnie remontują (kiedy, nie jak wtedy, gdy ludzie jadą na wakacje). 


Dawid prowadzi, Janek projektuje meble. O takie (tu).


Tymczasem Rysiek (mój rower) patrzy z bagażnika na kolejne zakręty. Są tu idealne, jak wszędzie w Czechach, gdzie do tej pory jeździłem. Nie mam dość, nie mogę się TYM najeść, bo to takie jest. Choć może one, te drogi, mają już dość czytania tu, jakie są fajne, jakie wspaniałe. Przecież to nie ich zasługa. A jednak są świetne. Najlepsze. Nawet pomimo tego, że jeżdżą po nich czasem źli kierowcy, że czasem mają focha i lekko uszkodzoną nawierzchnię. 



I tło muzyczne:



Dawid jest maniakiem analogowych syntezatorów, kiedyś mi podesłał.

Chciałbym jakoś umieć opisać uczucie, jakie towarzyszyło mi podczas tej podróży. Nie potrafię, bo to wymyka się wszelkiej skali, na jaką stać mój intelekt. To nie równowaga między smutkiem i radością, ale jednoczesne dwie powodzie, potopy (po czesku potopy to powodzie) żalu, smutku, tęsknoty i euforii. Nie jedno po drugim, a wszystko na raz, schowane za w miarę pogodna facjatą czterdziestolatka bez trzech i pół roku.