wtorek, 29 sierpnia 2017

Tam i z powrotem


Wybieram Slow. Slow jest w dechę. Zamiast tempa i cyferek wolę otwartą głowę oraz to cudowne, narastające z każdym kilometrem uczucie. Coś się szykuje. Może już za najbliższym zakrętem, może za tamtym wzniesieniem. Po prostu jedź i bądź cierpliwy. A teraz patrz! W nocy asfalt pokryła jucha. Właśnie obsycha w porannym słońcu przywodząc na myśl prastare lądy. Pangea jeszcze broczy pod naporem kół. Jeremi Przybora w prochowcu owianym legendą spokojnie czeka na autobus. Z baru Kogucik wylewa się szlagier, choć jest grubo przed siódmą. Jakiś dzwon z oddali głośnym bim bam bom wdaje się w pyskówkę. Zdarzyć może się dosłownie wszystko. Takie jest prawo drogi i ja mu podlegam. Jadę więc niespiesznie, często schodzę z roweru, zagaduję nieznajomych, fotografuję. Jestem Slow. Sęk w tym, że tylko do czasu. Gdzieś tam na trasie czai się już inne uczucie. Silne. Jemu też muszę ulec. Co się miało wydarzyć już się wydarzyło. Pora zawinąć pętlę i wracać. Pokonany dystans jest tu zupełnie bez znaczenia. Liczy się coś innego, coś co obserwuję z rosnącym zainteresowaniem. Korci mnie Fast, ale tak fest. Szczerze? Dosyć mam Slow! Śmieszy mnie to całe przygodowe kręcenie sprzed chwili. Przyśpiesz albo giń! O tak! W mordę bym dał, byleby tylko szybciej dotrzeć do domu. Najchętniej cisnąłbym aparat w krzaki (następnym razem spróbuję z bidonem), a ulubionego Marina zamienił na prawdziwą wyścigówkę. Byle z amerykańskim rodowodem. Nie zawadzi również lepsza forma, jeszcze kilka urwanych kilogramów, może nawet skromny plan treningowy. Milcz! Po co to ględzenie. Prędzej, prędzej, prędzej... Skąd mi się to bierze? Diabli wiedzą. Trzymam kilka asów w rękawie, ale sportowe zacięcie na pewno do nich nie należy. Nigdy też przesadnie nie fascynowała mnie prędkość jako taka. Ostatni raz, kiedy pod jej wpływem serce zabiło mi mocniej, pamiętam jednak dobrze. Groszkowym Simsonem gzuję do babci. Za plecami, na samochodowej antenie powiewa rudy, lisi ogon. Drugi, lekko wpadający w czerń, dzieli mój kask na pół. Jestem w siódmym niebie pośród młokosów takich jak ja. 50 cm sześciennych grzmi, manetka gazu wreszcie stawia opór. Jeśli zza kępy traw, swoim podrasowany maluchem wyskoczy kuzyn, przeżyje tylko jeden z nas. Wieczorem kładę głowę do poduszki i słyszę głos. To Szalony Max o twarzy młodziutkiego Mela Gibsona. Przychodzi tak co noc, a potem skamle mi do ucha: dej sie karnąć. Prędkość! Lat nam nie ubywa, a ty wciąż czarujesz. Trzepoczesz rzęsami, jakby to była jakaś schadzka. Dziś nam jeszcze nie po drodze, ale mam cię na oku mała.


Póki co wybiorę się do Pszczyny. Nigdy nie byłem tam na rowerze. Akurat mam małe okienko, więc stolica dawnego Księstwa Pszczyńskiego będzie w sam raz. Strzelę kawę na mieście, pokręcę się w okolicy i na obiad jestem w domu. Wiele nie kombinując wybieram sprawdzony wylot w kierunku południowym. Przez Chorzów Batory i Lasy Panewnickie docieram nad staw Starganiec. Setki razy przejeżdżałem obok samochodem i jakoś nigdy nie znalazłem okazji by się zatrzymać, przejrzeć się w toni. Niczego nie straciłem. Miejsce do szybkiego zapomnienia. Dwójka tekstylnych wędkarzy na legendarnej plaży śląskich naturystów również. Zanosi się na deszcz. Spadam. Przecinam drogę krajową nr 81 kierując się na katowickie Zarzecze. Tuż przed Mikołowem chciałbym przetrzeć oczy ze zdumienia. Zamiast tego odruchowo sprawdzam, czy aparat jest pod bokiem. Niech mnie ktoś uszczypnie! Przecież to niemożliwe. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu. Starszy, elegancki mężczyzna stojący na przystanku przypomina mi śp. Jeremiego Przyborę. Przypomina to mało powiedziane.
- A niech mnie! Pan Jeremi Przybora! Prosto z nieba pod Mikołów! - Wołam rozgorączkowany.
Nieznajomy sztywnieje. Boję się, że przeszarżowałem, że poniosło mnie za daleko. Chwileczkę, chwileczkę... Ja panu wszystko wytłumaczę. Lada moment mój Jeremi dojdzie do słowa, z wielką klasą ostudzi moją rozgrzaną do czerwoności łepetynę. Przyznaję, lubię ten dreszczyk, ten ułamek sekundy, w którym ważą się szale. Tu liczy się każdy grymas, kącik ust wędrujący w górę lub w dół. Sytuacja nie jest oczywista. Potrzebuję wsparcia.
- Proszę pani! Proszę pani! Niech pani tu spojrzy. Przybora we własnej osobie, prawda?
Wyszykowana na poranną mszę kobieta skinieniem głowy doprowadza do przełamania. Mamy dwa do jednego, a ja nabieram świeżego animuszu. W końcu mistrz kapituluje z uśmiechem. Dalej gawędzimy już swobodnie. Pan Bernard żali się na wiecznie spóźniony autobus, wspomina o jaskrze, o podupadającym zdrowiu.
- Pani Bernardzie! Tam w dole widziałem gniazdujące bociany. Chwilę później zgliszcza wozu kempingowego. Piękne to było. Pan ma taką piękną twarz. Niech pan posłucha... Ja wiedziałem, że pan tu będzie stał. Aż mnie telepało na tym rowerze. Wie pan o czym mówię prawda? Nuci pan coś pod nosem i po chwili słyszy pan tą melodię w radiu. Jak tylko dostrzegłem ten pana beżowy prochowiec strzeliło mi do głowy z tym Jeremim. No przecież musi się pan zgodzić. Tylko kilka portretów. Ja portretuję pięknych ludzi, to obowiązek. Moja babcia pod koniec życia przez jaskrę straciła wzrok.  - Trajkoczę powoli tracąc oddech. 
Żółty, podmiejski kończy spotkanie. Nie jadę do Pszczyny. Za żadne skarby nie pojadę do Pszczyny!


Pojadę do Czerwionki. Zaś coś mi mówi, że tam czeka przygoda. Po drodze mijam Łaziska Górne, Orzesze, Bełk. Lubię Łaziska Górne, Orzesze, Bełk. Też jestem z pipidówy. Za kilka godzin w co drugim domu zadymi rosół, a w ruch pójdą języki. Cały kościół słyszał, że organista fałszuje. Tylko ty się upierasz, że było czysto. Głuchy jesteś tak samo jak on. Na drugie kotlet i ta surówka z selera, na którą przepis w łańcuszku szczęścia dotarł już do sąsiedniej gminy. A po co tamta co tydzień do fryzjera lata? Przecież wiadomo. Budżet dziurawy jak szwajcarski ser, a ten leje asfalt właśnie tam. Człowiek się musi wstydzić za własnego wójta. Na deser kopiec kreta. 



Byłem już w Czerwionce przy okazji pleneru fotograficznego. Od razu kieruję się w miejsca, które wówczas zapamiętałem z tej najlepszej strony. Stara kolonia robotnicza jest dziś jeszcze piękniejsza. Pomiędzy familokami co rusz miga śnieżnobiała zjawa. Rozczulony do reszty myślę o robaczkach świętojańskich rozświetlających mrok. Żartuję. Trwa sezon komunijny, wokół rzeczywiście krząta się dziatwa w bieli, ja jednak myślę wyłącznie o śniadaniu. Dość ostentacyjnie rozsiadam się na ławeczce pokrytej wyślizganym linoleum i zaczynam pałaszować. Kątem oka kukam na jednego takiego. Obstawiam ojca, choć to równie dobrze może być ukochany wujek. W latach osiemdziesiątych, z lśniącym Wigry 3 na ramieniu, mógłby być nawet zbłąkanym św. Mikołajem. Życie obeszło się z nim bez ceregieli nie szczędząc również garnituru. Tylko mokasyny z frędzelkiem trzymają się nieźle. Człowieku! Przestań tulić tego szkraba. Nie widzisz, że ze wzruszenia dławi się piegami. Ja też nie mogę się rozkleić. Mam tu jeszcze jedną lekcję do odrobienia.


Kończę batonik i zaczynam łazić. Zgraja chłopaków droczy się z kobietą, która zdobi jedno z parterowych okien. Szczyle mają ubaw po pachy, kobieta tkwi w tej samej pozie już dłuższą chwilę. Wchodzę w sam środek sceny prosząc o wodę do bidonów. Pani Ewa (będzie moją smutną Ewą) znika za firanką, na jej miejsce pojawia się smutny pies.
- Ile ma przerzutek? Szybki pan jest? - Zagaduje Bartek - syn smutnej Ewy.
W jego oku dostrzegam podejrzany błysk. Zanim odpowiem na pierwsze pytanie muszę trochę pomyśleć, zanim odpowiem na drugie... Co tu jest grane? Bartek już czeka obok na własnym kole, rzuca krótkie: ścigamy się i pruje przed siebie. Za ostatnim familokiem robi błyskawiczny zwrot, zarzuca maszyną i znowu wyrywa do przodu. Szast prast! Nim przestałem liczyć zębatki było po wszystkim. Przegrałem swój pierwszy wyścig w życiu. No Bartek! Myślałem, że zostaniemy przyjaciółmi. Tylko ty i ja. Ten twój szczerzący kły kompan wypada z gry. Bartek! Nie mam żalu. Co się miało wydarzyć właśnie się wydarzyło. Ty zapomnisz. Jutro będziesz żył własnym życiem. Będziesz się szwendał po lekcjach do samego zmroku, w razie draki ze starymi obejdziesz każdy szlaban. Ja muszę żyć innym życiem Bartek. Muszę pamiętać.
Jeszcze tylko jedna prośba, zrób to dla mnie. Za kilka miesięcy odpal kompa i znajdź ten wpis. Będzie się nazywał Tam i z powrotem. Przeczytaj uważnie wstęp. Bartek, polujesz na ranne zwierzę. Ja wrócę Bartek. A wtedy rozjadę was wszystkich na miazgę nogą zdolną fedrować węgiel w pobliskiej kopalni.



PS

Wpis odnosi się do historii, która wydarzyła się kilka miesięcy wcześniej. W pisaniu pozostanę Slow. Nie mam najmniejszych wątpliwości. Ma to swoje zalety, ale też znaczące wady. Jedna z nich to szwankująca pamięć w odniesieniu do imion bohaterów. Bartka i smutnej pani Ewy jest pewien. W przypadku pana Bernarda mam wątpliwości. Jeśli się pomyliłem, to płonę ze wstydu i błagam o wybaczenie. Wciąż jednak mam nadzieję, że miał pan na imię Jeremi.

 PPS

Bartek! W ubiegły piątek potrąciłem gołębia. Trafiłem go lewym barkiem, tym złamanym. Nic mu nie będzie, odfrunął pozostawiając za sobą chmurkę szarych piór. Musisz wiedzieć, że takie sytuację mogą się powtarzać. Pytasz o prędkość? Nie wiem. Nie korzystam z urządzeń pomiarowych, ale podejrzewam, że w obszarze zabudowanym byłby mandat. Wkrótce wrzucę coś na kokpit i naprawię swój błąd. Póki co chciałbym zainwestować w rowerowy przydomek. Co powiesz na Lisi Ogon gołąbeczku?





poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Amplituda. Oława - Pradziad - Oława.

Oława, 14°C

Całą zimę 2016-2017 jeździliśmy głównie nocami. Nie jest to wielka rzecz, bo pracując w ciągu dnia, mniej więcej od 16:30 zaczyna się już noc. Trudniej o spontaniczne wyjście, bo ubieranie i rozbieranie się zwykle trwa dłużej, niż sama jazda i to chyba najbardziej zniechęca.

Kiedy już jechaliśmy lasem czy tam polami i kiedy było na tyle komfortowo, że mogliśmy rozmawiać, to głównie rozmawialiśmy o tym, żeby tęsknimy za głupimi wycieczkami. Pradziad jest jedną z najwyższych gór, które można zobaczyć z Oławy i jednym z najdalszych punktów na horyzoncie widocznym z południowych granic miasta. Jakieś 100 km w linii prostej. Idealny cel na letnią ekskursję: 270 km całości, niecałe 3000 metrów podjazdów. Brzmi rozsądnie. Nierozsądna była temperatura.

Kolnica, 15°C.
Nie wiem czy Tomek usłyszał parsknięcie śmiechem. Wiem, że brakuje jednego "m", ale przecież od kiedy ta potrawa weszła hurtem na półki dyskontów, niejedzenie hummusu jest takim manifestem snobizmu, jak nie posiadanie tatuażu. 


Obwodnica Nysy - Góra Czarownic, 17°C. 
Pierwszy raz tędy przejechaliśmy i to jest kolejne miejsce, które dodałem do swojej kartoteki miejsc do "objeżdżenia" i pewnie przez kolejne miesiące nie pojawię się tu, pomimo niewielkiej odległości od domu. 

Nysa, 24°C. 
Luźne śniadanie po 60 km. Zapas energii z szybkiego śniadania w domu skończył się pół godziny wcześniej. 


Podkamień, 26°C. 
Punkt kardynalny pierwszy. Życie po życiu - za każdym razem inna reklama, więc za każdym razem chcę stąd wysłać MMS do Wojtka Wilczyka, że się coś zmieniło. A niech wie. 


Nowy Świętów, 29°C
Kiedyś to zrobię. Przejadę i napiszę. 1989 roku szara nyska ze mną, moją mamą, moim tatą, jeszcze jedną opiekunką kolonijną (bardzo atrakcyjną, w opiętych sztruksach i tlenionych lokach) i kilkoma dziećmi zatrzymała się tu na siku. Pierwszy raz jechałem ZA GRANICĘ. Poziom ekscytacji został przebity wiele lat później przed innym... "pierwszym razem". Potem był postój na granicy i przesiadka z nyski do avii, z paką, w pace z parkowymi ławkami i z dziećmi na parkowych ławkach przez Jeseniki pojechała do Oseku nad Becvou. Rzeka Becva pojawi się w życiorysie po 16 latach.


Konradów/Zlate Hory, 30°C


Zlate Hory, 31°C
Znowu jestem głodny.


Vrbno pod Pradedem, 31°C
Teraz jestem głodniejszy i do tego bidony są puste.


Karlova Studanka, 1.000.000°C. 
To temperatura odczuwalna. Nowe butki od Shimano są naprawdę świetne, ale mam wrażenie, że jestem mistrzem chodzenia po żarze. Jedziemy w lesie, a jedziemy w słońcu. Garmin pokazuje 27°C, ale nawet bruk w tym słońcu wydaje się być miękki. Dwa gigantyczne pudle wydają się tu kropką na "i" absurdu.


Pradziad, 19°C. 
"Nie da się". Nie da się płacić kartą, nie da się mieć rowerów na oku, nie da się kupić jedzenia w restauracji i wyjść na dwór. A nawet jeśli by się dało, to nie dało by się tego (niemożliwego do kupienia jedzenia) zjeść, bo właśnie tego dnia roje, chmary, dzikie hordy oso-podobnych błonkoskrzydłych postanowiły falą zalać szczyt naszej góry. Zjedziemy do Owczarni / zjemy w Owczarni. Ciut niżej, ciut cieplej i mam wrażenie, że tam nie było os.


Hotel Owczarnia, 23°C na zewnątrz, 18°C wewnątrz. Najzimniej w kosmosie.


Bělá pod Pradědem 23°C
Ruch tu jak kurwa mać. Skrót z Karlovej Studanki do Jesenika przez Vidly to najgorszy asfalt świata, ale malowniczo było. Na końcu piękne "tornante". Niestety temperatura rośnie, a telefon co chwila zgłasza możliwość wystąpienia burzy. Minęła mniej więcej połowa trasy, a przestałem już liczyć, ile bidonów zostało opróżnionych. Śmierdząca, ale doskonale smakująca woda z Karlovej - jak dotąd - najlepsza. 


Domašov, 31°C
Stoimy pod sklepem. Sfrustrowany Czech strąbił starszą panią jadącą poprawnie na rowerze po drodze. Wysiadł z auta i kazał kobiecie prowadzić swoje koło po chodniku. Zniknął we wnętrzu najstarszej możliwej Octavii i zostawiając chmurę siwo-błękitnego dymu ułatwił tylko kobiecie ponowne sprowadzenie roweru na jezdnię. Zuch pani. Tymczasem za plecami dwie witryny sklepu. Dla przypomnienia: jestem w Jesenikach, ponad 700 km od najbliższego morza. Na witrynach muszle, koralowce i sztuczne ryby. Kofola tylko ciepła, tylko smakowa (jakby sam jej dziki, "raw" smak kofolowy byl niedostatecznie dziwny). Piję. Dwie butelki wody przelewamy do bidonów, resztki do gardeł. I tak za chwilę będziemy szukać nowego wodopoju. 


Otmuchów, 33°C
To, że wyjechaliśmy z Jeseników, wcale nie jest tożsame z brakiem podjazdów. Ja je lubię, Tomek je lubi, ale podjazdy, wiecznie kończąca się woda, parzące w usta powietrze wydychane z własnych płuc i temperatura powodują, że nie ma mowy o jakimkolwiek odczuwaniu radości. W przeciwieństwie do wąwozów, które pojawiły się na północ od Otmuchowa. Wcześniej na stacji benzynowej pochłonęliśmy kolejne tony wody. Mam wrażenie, że z jednej strony woda ratuje, z drugiej - tratuje. Lecą więc też izotoniki i kola. I kawa. Wszystko to powoduje, że usta, język stają się zacementowane okropną, chemiczną skorupą. Tęsknię do siarkowego aromatu wody z Karlovej Studanki.


Goworowice, 37°C
Albo gdzieś koło Goworowic. Jedno jest pewno - wciąż do domu jest dość daleko, a Garmin pokazuje 37 stopni. Nawet mając na uwadze, że te wszystkie elektroniczne gadżety mają tendencję do dramatyzowania, to samopoczucie wskazuje na to, że jest kurewsko gorąco. Po tej prostej ratujący życie wąwóz. W nim podjazd, taki na 10%, a po wyjechaniu z wąwozu jeszcze poprawka ścianki na jakieś 8 procent. I potem jeszcze na sześć. Umieram na górze. Potem, po miesiącu patrzę, że miałem tam KOMa, a ktoś mi go na świeżej nodze odbił. Wrócę.


Gnojna, 38°C
40 km bez czynnego sklepu od Otmuchowa. Ponieważ od Vidnavy goni nas duża burza, więc non stop jedziemy pod wiatr, który pędzi w kierunku lokalnego niżu. Nawet Tomek umiera, który zwykle schodzi ze zmiany wtedy, kiedy inni mają już dość jechania za nim z prędkością światła. Nie jedziemy powoli, wciąż ścigając średnią, która spadła nam w górach. 30 km od domu zatrzymujemy się w sklepie w Gnojnej. Nie ma przed nami już żadnego podjazdu. Burza zmienia kierunek na mapie, mamy lekki zapas. Schodzi kola, gazowana woda. Najchętniej piwo, ale jakims cudem resztki rozumu każą trzymać niebezpiecznie zapieczony język za lukrowanymi chemią zębami. Na przystanku siedzimy bez butów. Zwykle jadąc w tygodniu przez to miejsce mam jakieś 55 minut do domu. Jakieś to cholernie długie 55 minut. Przed sklepem Gnojne życie. Ekipa rozmawia o weekendzie, dzieciaki z siarczystym hiphopem charkliwie wypływającym z miniaturowych głośników smartfonów krążą po wsi. 


Oława, 35°C
Żeby było idealnie, powinniśmy zrobić zdjęcie na oławskim rynku. Za gorąco. Chcę już prosto do domu, odpocząć. Za trzy dni jedziemy z Szosą do Szwajcarii. Muszę odpocząć.

piątek, 18 sierpnia 2017

"Precz z atomem", czyli trochę na wschód od Wejherowa.

Albo on, albo ja. Stoi przede mną - jakoś 20 metrów. Jest duży, sylwetka trochę sportowa. Nie wiem, nie widzę, bo mam oczy pełne pyłu podniesionego gwałtownym hamowaniem na szutrowym zjeździe. Jak ruszy w moją stronę, to przedupione - z tyłu łańcuch może na drugiej koronce, a za mną podjazd, taki na 8 procent. Chuj z tym - krzyknę na niego. HUUUUAAAAAA!!!!....
To już trzeci w ciągu tych wakacji.



Wybacz wstęp wulgarny jak 90% polskiego stand-up'u, ale stawiam na rzetelny wpis - jak jedziesz sobie szczęśliwy, że udało się wstać, a dzień wcześniej upić na tyle mało, że dzisiaj jesteś w stanie utrzymać równowagę i kask nie ciśnie jakoś bardziej, właśnie jedziesz sobie piękną, szeroką, szutrową drogą w pierwszych porankach najlepszego miesiąca w roku (sierpień!), właśnie masz piękny, szybki zjazd z lasu do wsi... to ma być idealnie! A-nie-kurwa-luźny-pies! 

Po drugim "HUUUAAAAAAuuuUUUUUAAAaaaaa" gardło przeszyła strzała bólu, a pies zrobił takie "łuuuufffffff", zawinął ogon i uciekł. No dobra, to teraz trzeba ruszyć w dól i napierać do odcięcia, żeby się ten pies nie połapał i żebym już był na szczycie następnego podjazdu, kiedy on podejmie próbę pomyślenia o tym, co właśnie zobaczył. No więc ruszam. Cisnę. Garmin pokazuje 45 km/h. Dokręcam. Mijam bramę - mijaaam, mijaaaam, mijaaaaoooooOOO-KUUUURWA-BIEEEEGNIEEE! Za mało czasu, za dużo na raz do myślenia. Po pierwsze to jakiś tam posokowiec czy inny pies gończy. A więc nie odpadnie przy 40 km/h na podjeździe (a ja tak). Po drugie to pies myśliwski - a za płotem stoją dwa pickupy na warszawskich blachach, wypicowane jakby właśnie wyjechały z podziemnego garażu wilanowskiego osiedla. Ale też może - żeby się wizerunkowo zgadzało - piesek jest "dobrze" wyszkolony i nie przestraszy się symulowanego wystrzału, ani tym bardziej zwykłego "spierdalaj". Spierdalaj akurat nie usłyszy, bo zaczyna się podjazd, a moje astmatyczne płuca przy tętnie 190 łapią skurcz. Dobrze, że na wakacje nie zabrałem pulsometru, dzięki temu moja hipochondria nie uruchomi spazmu zbyt wcześnie. Generalnie właściciele pewnie śpią. Albo kręcą z balkonu wynajętej willi szlagier na jutuba "Reksio masakruje rowerzystę". Tak czy siak jest na tyle wcześnie rano, że nikt nie wyjdzie na ulicę w pidżamach, bo pani w szlafroku pewnie bez mejkapu nie jest gotowa, a pan ma jeszcze ślady porannej erekcji, więc lepiej będzie ewentualnie zapłacić ten mandat, niż się skompromitować wzwodem nieproporcjonalnym do wielkości zaparkowanego pickupa. 

Tymczasem ja sobie spokojnie spierdalam, Rex za mną bez śladu zmęczenia. Jest już cicho - walka, a cicho, jak w wojennym filmie, kiedy obok bohatera dupnie granat, bohater otwiera oczy, w tle cisza, a na wizji kompletna sieczka. I to sobie trwa, aż Rex odpuszcza. Jadę kawałek dalej, jeszcze na pełnej prędkości. Zastanawiałem się tylko, ile strzeliłem KOMów. Szybciej tutaj nie leciały nawet śmigłowce. Kątem oka dostrzegam w polu parę żurawi, więc myślę, żeby sobie na nie popatrzeć, ale przypomniała mi się historia przeczytana milion lat temu w "Foto-Kurierze", gdzie żuraw rzucił się na fotografującego go autora tekstu. Ale trudno, zaryzykuję, bo puls właśnie spadł do 190 uderzeń, więc to dobry czas, żeby uspokoić świszczący oddech.

Natomiast co poza tym na wakacjach? No były jeszcze dwa inne psie incydenty i jeden sarni, ale sarny przynajmniej nie rzucają się w pogoń. Niemniej sarny rzucają się. Tym bardziej, że jadąc na wakacje z rodziną, na rower przeznaczam wczesne poranki, żeby spokojnie sobie dwie lub trzy godziny pojeździć, a potem jak gdyby nigdy nic zajmować się wirami generowanymi przez moich synów. 

Postarałem się zjeździć wszystko - każdy asfalt i szutrówkę na terenie ograniczonym wybrzeżem Jeziora Żarnowieckiego na wschodzie, Jeziorem Sarbsko na zachodzie i linię od Choczewa do Gniewina na południu. Na północy - naturalnie ograniczeniem była plaża. Teren nie jest rozległy, ale szalenie "unerwiony" licznymi drogami, ścieżkami mniej lub bardziej przejezdnymi. Czasem w ciągu dwóch godzin udawało się przejechać niecałe 20 km, a innym razem w dwie godziny - 60. W takim pięknym miejscu to nie ramy geograficzne są najciaśniejsze, a czasowe. Ale o nich i ich powodach pisałem powyżej. Oczywiście jedna z dróg pojawiała się praktycznie w każdym przejeździe i - oczywiście - nie udało się przejechać wszystkiego. W lesie co rusz stał zakaz wjazdu z powodu wszechobecnych wycinek. Polne dukty wielokrotnie obiecywały swobodny przejazd, by w połowie drogi wysypane (wylane?) jakąś dziwną, czarną cuchnącą substancją, podobną to tej wywożonej z oczyszczalni ścieków.

Lubiatowo, gdzie bazowałem, to mała wieś, która zna każdy Oławianin, bo albo on, albo ktoś z rodziny był kiedyś na obozie harcerskim w Lubiatowie. Mała wieś jest o tyle lepsza, że nie jest tam jak w Łebie. Dwa sklepu, dwie restauracje. Małość tej miejscowości odbija się niestety w podejściu do klienta (żeby nie napisać turysty). Ale - ujdzie. Ponieważ we wsi kończy się jedyna droga dojazdowa, żeby nie było nudy, najlepiej mieć rower zdolny do poruszania się w różnym terenie, ja mam tutaj MTB, ale taki fajny nowomodowy gravel byłby najlepszy. Ale niekoniecznie - choć jeśli szukasz powodu, żeby kupić sobie nowy, zupełnie niepotrzebny rower, to wyjazd nad morze jest jak najbardziej uzasadniony. Jeśli dodasz do tego koszt rodzinnych wakacji nad morzem, to cenę nawet dobrze wyposażonego roweru uda się niezauważenie przecisnąć przez nawet ciasne sita domowego budżetu. Na morzem robi się drogo i piszę to z całą odpowiedzialnością i świeżo po powrocie ze Szwajcarii.

Zaskoczeniem mogą być podjazdy i bannery z cytatami Kaczyńskiego, że - w skrócie - "wcale tu nie musi być miejsce na elektrownię atomową". Otóż właśnie, wg badań setek naukowców, wg wydanych milionów każdej waluty na badania - tak. Okolice Żarnowca nadają się na to doskonale. Póki co nic się nie dzieje z wyjątkiem "zapadania" się pozostałości po rozpoczętej budowie. Mnie to mocno kręci, więc przyznam, że rundy wokół tego zbiornika traktowałem trochę jak wejście w świat ZONY w Stalkerze. To nawet fajnie się łączy - rowerowy stalker. Te muterki przydałyby się na te puszczone luzem psy. Ja kocham psy, naprawdę, mam dwa i kota, ale dbam o nie i nie biegają po wsi nie dlatego, że jeden jest za gruby i ledwo chodzi, a drugi jest głuchy i ślepy. Każdą rundę wokół jeziora można zakończyć podjazdem albo w Rybinie (kilkaset metrów i 10%) albo z Nadola do Gniewina (niecałe 2 km i 10.7%, maks na 100 metrach 14%). To kultowe miejsce więc mijam tu masę kolarzy, ale nikt mi nie mach, bo jadę na MTB i to takim fest dresiarskim (ale ze świetnymi kołami). Inne podjazdy, asfaltowe czy szutrowe lub po kocich łbach mają średnio po 6%, czasem do 10% i jest ich tu sporo, więc bez problemu można tu wykręcać 1000 metrów przewyższeń na 100 km rundzie. Dla Mazowszan to roczna suma podjazdów ;)

Z rzeczy absolutnie wartych uwagi moimi typami są:
1. Leśne dojazdy pożarowe, fajne szybkie szutro-piaski na drodze z Białogóry do w sumie Stilo - da się jechać niemal nie dotykając asfaltu.
2. Okolice Nadola, Rybina i Gniewina - z kilku powodów. Dwa naprawdę fajne podjazdy i piękne widoki, do tego jest tu sporo pamiątek po tragicznych Marszach Śmierci prowadzonych tędy podczas ewakuacji KL Stutthof. To kompletnie nieśmieszne, ale na tablicach przeczytasz rzeczy, które nagle mogą się wydać bardzo bliskie i aktualne.
3. Wierzchucino - Żarnowiec między wsiami jest znak umiejscawiający przy rzece Piaśnicy dawną granicę miedzy Polską, a Niemcami w latach 1920 - 1939. Warto wejść na cmentarz przy kościele w Żarnowcu i poczytać epitafia. Dla kogoś, kto mieszka (ma poczucie) bycia "nie u siebie" to dość ciekawe przeżycie. W Wierzchucinie jest też pięknie położona restauracja w starym młynie i - to pewnie nie przypadek, nazywa się "Kaszubski Młyn". Niestety jest czynna od 12.00, więc nie miałem szansy nawet napić się tam kawy, a wyglądała na najlepsze miejsce na tę przyjemność.
4. Jeśli tak jak ja nie umiesz pływać, to warto złamać sobie kręgosłup i spłynąć Piaśnicą do Dębek. Płynąłem z moim starszym synem, który akurat pływa doskonale. To przeżycie, które udowadnia, ze jednak na rowerze wszystkiego nie da się tak idealnie przeżyć :) czasem przyda się kajak.
5. Stilo - dojazd do Stilo od Jackowa lub plażą od Lubiatowa to w obu przypadkach walka z piachem, szutrem itp. Rano spokojnie i bez dużych zwierząt. Sama latarnia morska stoi na wydmie i podjazd pod nią też jest całkiem przyjemny, a porankami całkiem pusty.
6. Wieża widokowa "Oko Kaszub" - trochę tam festyniarsko, ale sama wieża z widokiem na górny zbiornik Elektrowni Szczytowo-Pompowej Żarnowiec oraz okoliczne wzgórza, aż po Zatokę Pucką i otwarte morze jest fantastyczny.
7. Kręte wąskie asfalty między Choczewem, Perlinkiem, Bychowem, Prusewem i Gniewiniem - zestaw malowniczych wąskich dróg wijących się po morenowych wzgórzach. Czasem są to gładkie asfalty, czasem betonowe płyty, czasem nie wiadomo co, ale na poboczu stoją normalne znaki jak przy normalnej drodze, więc pomimo, że Garmin był ustawiony na omijanie gruntowych dróg, to prowadził mnie dokładnie po tych dzikich nawierzchniach. Ale pędzący tędy czasami kierowcy beczkowozów (to najdzikszy tam gatunek kierowców) nie mieli chyba takich rozkmin. W pierwszy dzień, rano, na skrzyżowaniu gdzieś około 5:45 słyszę deptanego do granic wytrzymałości dizla, nagle zza winka wylatuje z lekkim uślizgiem mały Star z jeszcze pustą beczką. Pełno kampingów, ludzie na wakacjach więcej jedzą, więcej piją, więcej się myją. Nawet taka mała wieś potrzebuje non stop beczkowozów, a kto pierwszy, ten... pierwszy w kolejce do oczyszczalni :)
8. I pałace - jest tu masa pięknych pałaców. Od zapomnianych, po odpicowane na wysoki połysk tła do robienia sobie doskonałego selfie będą opartym o swoje Randże i Kajeny. A na poważnie - są cholernie piękne.


Takie drogowskazowe rozterki, że nawet budynek ma lico nieco zdziwione od ponad stu lat stania na tym skrzyżowaniu w Sasinie.





W czasie wakacji wydaje się tu być bogato, bo pełno turystów, drogie auta pod sklepem z których wysiadają ładni ludzie. Ale po dwóch miesiącach eldorado znika i banery powiewają na zamkniętych budach i wtedy widać pewnie bardziej masę zamkniętych młynów, gospodarstw, pałaców i niewykorzystanego potencjału, który niespecjalnie wpisuje się we wzorowe tło na samojebkę z wakacji.


Zjazd z Gniewina do Rybina. Jechałem w deszczową pogodę, więc roztarte przez wiatr chmury tylko dodawały uroku. Wiatr tutaj jest wpisany w standard i to często jest bardzo wściekły wiatr.


A tutaj ktoś wyznaczył szlak ER-10. Dla sakwiarzy jak znalazł.





Porankiem latarnię Stilo ogląda się głównie przez płot. Po południu głównie przez plecy innych oglądających. Wybór jest trudny.



Rzeka Chełst. Lubię.




Wzorowo pozostawiony pies pod sklepem. Na smyczy.






Stare cmentarze i obeliski - zobacz, warto. Znajdziesz historie gdzieś z marginesu podręczników. Czasem docenisz, że jedziesz jakimś szutrem na rowerze, że kiedyś tędy szło się inaczej, że naprawdę granica między tym, że teraz jesteś na wakacjach, a tym, że coś złego może się stać jest strasznie cienka. Wybacz taką refleksję, to pewnie przez to, że wpadły mi w ręce "Medaliony" Nałkowskiej. Niestety nie-myślenie o tym, że zło istnieje nie powoduje, że ów zła nie ma. Na cmentarzach mnogość kultur, to też jest ultra ciekawe i charakterystyczne dla terenów dawnego pogranicza i miksu kultur. Najpiękniejszy znalazłem na drodze z Prusewa do Brzyna - ewangelicki cmentarz wśród brzóz - prawie nie zdewastowany.



Kwestia estetyki elewacyjnej jest tutaj traktowana dość swobodnie. Zdarzają się doskonałe przykłady na zepsutą partię tetrisa, talerzoplastykę, ceramikoplastykę i inne, bardzo mieszane dyscypliny tynkarskie.


Z niektórych wzgórz widać morze - generalnie nie wspinają się wysoko, trzydzieści czy czterdzieśi metrów ponad poziom morza, ale wystarczy, by zobaczyć oddalony Hel.


Kaszubskie Oko







Nieostre żurawie po ostrym psie gończym. Próbowałem utrzymać aparat, ale problemem był aparat oddechowy.




Rury ESPŻ - różnica wysokości nie jest duża, ale mam zaliczone 3 elektrownie tego typu. Dlouhe Strane jest bardziej spektakularna, jednak tutaj te rury robią wrażenie - mając 7 metrów średnicy dość ciężko wyobrazić sobie, jaka potrzebna jest moc, żeby taki słup wody "wtoczyć" kilkadziesiąt metrów do górnego zbiornika.




Remizy - taka moja obsesja.






Śmiesznie, bo z Borysem albo jeździmy w Szwajcarii, albo spotykamy się "przypadkiem" na pieczeniu kartofli w ognisku lub połamanym moście w Nordzie (po kaszubsku to północ Kaszub).



A to nowa obsesja. Kajaki.


Te "różowe" ślady to mniej więcej siatka przejechanych dróg. Pomimo sporej różnorodności, widać, ile duktów leśnych pozostało do przejechania. Większość jest w fajnym stanie, warto sledzić znaki dojazdów pożarowych, bo są to fajnie przygotowane, szybkie drogi.

Nie mam puenty "na koniec", całą energię poświęciłem na rozbudowany wstęp.