poniedziałek, 31 marca 2014

szosy miłości i empatii


Miał być powrót do opisywania tras, ale jakiejś nowości w tym temacie nie zorganizowałem, bo nie miałem aż tyle czasu w weekend, ale w sumie przez sobotę i niedzielę wykręciłem ponad 200 km, więc nieźle, biorąc po uwagę, że rozkład dnia jest dość napięty. Wczoraj pojechałem nieco zmodyfikowaną trasą do Grodkowa, potem do Brzegu i kawałek na Namysłów. Nic złego się działo przez ponad 100 km przejazdu, ale musiałem wrócić szybciej do domu i kawałek pojechać ruchliwą drogą DK 94 Brzeg - Oława, która w niedziele, jakoś po 10.00 staje się strasznie ruchliwa, bo ci, którzy są oszczędni i nie będą wydawać 3.50 na autostradę, jadą ta drogą. Oczywiście sfrustrowani i oszczędni jadą prędkością autostradową. Bo co się może stać? Droga prosta jak odmierzona laserem, na 15 km raptem dwa zakręty i to w jednej wsi. Raz, że zrobiło się ciepło, więc ekipa motocyklowych odkręcaczy cieszy ryja latając 2m ode mnie z prędkością, którą da się zmierzyć chyba tylko sprzętem z CERNu, a dwa  - to tacy, jakich wyżej opisałem. Cisi zabójcy, jadący w rodzinnych autach, koniecznie z rybką naklejoną z tyłu. Absolutnie wszyscy, którzy wczoraj stworzyli dla mnie realne zagrożenie - mieli na klapie bagażnika rybkę. Całe 9 aut (to te, co były bardzo blisko zabicia mnie lub prawie im się udało). Na jednym, 15 km odcinku. Jechali z rodzinami, wyprzedzając na ciągłych liniach, na zakrętach we wsi, na skrzyżowaniu lub przejściu dla pieszych, z nadmierną prędkością i brawurą. Ja nie mam nic do kwestii wiary - w moim rozumieniu są kwestią intymną, jak choćby seks. Nie wstydliwą, ale intymną. Naklejanie rybki na klapę odbieram tak, jakbym sobie naklejał ideogram ulubionej pozycji seksu. To nie jest jabłko z logo Apple, to nie jest symbol wędkarza czy biegacza. Ale to tylko moje zdanie wynikające z mojego pojmowania spraw tak ważnych. A jeśli już ktoś ma rybę na klapie, to niech dba o to, żeby swoje deklaracje (a taka ryba to przecież deklaracja) wypełniać sumiennie: przekraczanie prędkości i łamanie przepisów - to łamanie prawa, a więc grzech. Pokazywanie mi środkowych palców przez kierowcę i pasażerów, którzy srebrnym avensisem lecąc mi na czołówkę zmusili mnie do zjechania z asfaltu, za to, że im pokazałem puknięcie w głowę (bez faka) to piękny przejaw miłości bliźniego i odnalezienia Chrystusa w każdym człowieku. 

Cała reszta - podobnie. Oczywiście trafiła się jakaś lepiej sytuowana pani koło 50, oczywiście w SUVie, oczywiście TDI i oczywiście z rybką. Suma wszystkich strachów. 

Jak zamierzają tak jeździć, to chyba lepiej nakleić sobie "symbol szczęśliwych Hindusów", bo bardziej pasuje do tego "stylu" jazdy. 

Może bym rozumiał, gdybym był szkodnikiem takim, jak upalacze na quadach czy 4x4 niszczący publiczne lasy, parki czy prywatne pola, którzy wiecznie są poszkodowani, bo "gdzie mamy jeździć". Nasze prawa, rowerzystów, są jasne. Ja nie korzystam z tego przywileju, że od niedawna mam cały pas dla siebie, bo to jest abstrakcyjny przepis. Kiedy mam go egzekwować? Kiedy zdrapią mnie z czyjejś atrapy? Jadę bokiem, szanuję drogę, nie wyrzucam śmieci do rowu, papierki od żeli i batoników skrzętnie chowam do kieszonek. Fakt - pluję i smarkam na drogę. Non stop. To widać wystarczający powód.

Tak więc na koniec - jeśli mogę coś doradzić - omijajcie ruchliwe drogi, kiedy rodzinni zabójcy w drodze do centrum handlowego spowodują, że zajmiecie się szachami.

Miałem więcej zdjęć z wczoraj. Miałem nawet gotowe historie, jak już jechałem. Ale po prostu mi się odechciało chyba. Tytułowe zdjęcie zrobiłem jakoś na początku marca, niedaleko centrum hinduskiej medycyny, tubylcy nasmarowali na asfalcie. Ręce opadają.

sobota, 22 marca 2014

cyklista z wyboru

No dobra - to nie jest blog na relacje z każdego obrotu korby, niemniej dzisiaj dzień wyjątkowy. Po pierwsze jutro koniec pięknej pogody, więc spokojnie można oglądać Mediolan - San Remo. Po drugie dzisiaj pedałowałem pod wpływem szwedzkiej muzyki, ale była za ciążka na to, by ją polecać na blogu, więc zapodałem sobie mentalnie M83 i zrobiło mi się jakoś tak. Po trzecie...


...pierwszy prawdziwy (dla mnie) symbol wiosny: topolowe robale. Mają zapach, mają kolor, mają wszystko, co mówi, że już wiosna. Nawet przysypane śniegiem są dalej wiosną. 


Po czwarte - młodszy syn wygenerował mi pobudkę tuż po piątej rano, więc ze spania były nici. A ponieważ w niedzielę ma lać, więc zrobiłem kawkę i owsiankę, poprawiłem pomarańczami, przygotowałem całej domowej trzodzie paszę i już o 7.00 po przekazaniu progenitury mojej żonie - zrobiłem "pik" w pulsometrze i pojechałem zrobić trochę kilometrów. Stówka nie pękła, ale nie było jakoś strasznie od niej daleko. Sentymentalnie rzut okiem na "lokalną sztajfę", "piekło piekielnych asfaltów" - Gromnik.


A po piąte - pięta achillesowa większości moich tras na "mam mało czasu więc się szybko przekręcę" właśnie straciła słabe ogniwo i teraz jest już doskonale. Wróciłem do domu, coś zjadłem i wziąłem się za sprawy ogrodowo-melioracyjno-porządkowe. Taki zwykły sobotni dzień głowy rodziny. Życie.

Soundtrack: M83 - Outro

czwartek, 20 marca 2014

Gwiazdorsko. A co.


Od wczoraj trwa sezon pożegnania zimy, której jakoś za wiele na większej części kraju nie było. Marzanną w rowerowym świecie został Szymonbajk i go palą (albo pałą, co poniektórzy pewnie by mieli ochotę). Ja trochę niechętnie do tego się odnoszę, bo to zaraz generuje niezdrowy nastrój, ale ponieważ ja lubię być fair tak do bólu, to swoje zdanie na ten temat mam i chciałem się nim podzielić. Jest ono takie - nie pasuje - nie czytaj. Szymonbajk to nie lektura obowiązkowa. To pierwsze. Po drugie - jeśli podejmujesz się prowadzenia jakiekolwiek rzeczy, której efektem jest publikacja, to należy liczyć się z głosami w różną stronę. To jest element natury tego sportu. Po trzecie - dystans. To nie są prawdy objawione. Ani u Szymonbajka, ani u mnie, ani w Magazynie Rowerowym czy na Trzymaj Koło. Wszędzie piszą ludzie, dla ludzi i każdy sobie może wziąć to, co mu pasuje. Tak to widzę.

O swoim pojmowaniu Sralpe już pisałem chwilę temu (i >tu< też trochę, ale wtedy ten wyraz jeszcze nie istniał) i wciąż się tego trzymam, choć wiem, że istota jest gdzie indziej. Ale wolno mi. Sam pomysł na Sralpe podoba mi się i chyba jest dużo racji w tym, ilu ludzi się zaktywizowało przez to i jakie to wywołało pospolite ruszenie. W mikro skali, ale jednak. Na pewno nikt od tego nie umarł, może ktoś się ewentualnie obraził.

Ja dzisiaj w każdym razie wbiłem się w krótkie spodenki i pojechałem przekręcić nogę. Godzina musiała wystarczyć. I tak ledwo udało mi się uwolnić sprzed monitora. Wolny zawód to niewola. Poniekąd.


Wiosennie - po roku budowania kanalizacji w jednej ze wsi - położono nowy, śliczny i gładki asfalt. Lubię to ciepło, ostre światło i rozciągnięte cienie drzew. Właśnie teraz - kiedy jeszcze nie ma liści, ale gdzieś z tyłu głowy już wiesz, że za moment będzie wielki "bum" i zapomnisz o tym, że chwilę temu nie było zielono.



Nie tylko ja celebrowałem takie popołudnie.


Niemcy chyba do teraz mają sentyment do platanów. Jak było ważne miejsce - sadzili platany. Powyżej po prawej - droga do wsi Oleśnica Mała, w pewnym fragmencie piękna, gładka i własnie obustronnie obsadzona platanami. Tydzień temu w Berlinie zauważyłem, że im ważniejsze miejsce - tym więcej platanów. Taki bystry.


I kolejna wiosenna niespodzianka. Zawsze jak dojeżdżałem do tej wsi to zastanawiałem się, czy jeszcze będę mieć szansę na drugie dziecko. A teraz - mam i drugie dziecko, i pękną drogę ;) Na teraz pół, ale na dniach pewnie będzie drugie pół.

czwartek, 13 marca 2014

Berlin, Darkside i Storck



Byłem na chwilę w Berlinie. To dziwne, że w sumie mimo tej samej odległości, dojazd do niemieckiej stolicy zajmuje mi połowę czasu dojazdu do mojej stolicy. Nie byłem tu od prawie 20 lat. To dość dużo, żeby ogarnąć zmiany. Przede wszystkim 20 lat temu rowerów było mało. Teraz jest ich pierdyliard. Nawet o 1.00 w nocy, gdy wracałem z koncertu (Darkside, 3 lipca będą w Gdyni na Openerze), ciężko było złapać taksówkę nie wpadając pod pędzącego singla czy innego stalowego/stylowego coś. Rano śniadanie na Potsdamer Platz i spacer. I oczom moim ukazało się to:




Bałem się wejść do środka, bo miałem wrażenie, że będzie jak z moim lękiem wysokości - wejdę i kolega będzie mnie musiał stamtąd siłą wyprowadzać, bo sam nie będę w stanie. Taka wizja. Storck to rzeźniki. Są tak piękne, że wszystko to, co wydaje się kultowe - przy nich staje się popularne jak... no nie wiem. Nie mam nawet punktu odniesienia. Są bajecznie piękne i bajecznie drogie. Widziałem je wiele razy gdzieś w sieci, czytałem o nich, ale to nic w porównaniu z tym, jak to wygląda "na żywo". Masakra. 

poniedziałek, 10 marca 2014

Gdzieś koło Grodkowa.****


No i stało się. Marzec zapowiada się - przynajmniej w zasięgu wyliczeń synoptyków - bardzo dobrze. Nie pozostaje zatem nic innego, jak kolejne eksploracje beznadziejnych wydawałoby się terenów, by wykrzesać z nich coś dobrego. Tydzień temu był Strzelin - miasto lokalnie kojarzone z granitem i zakładem penitencjarnym, a wczoraj padło na Grodków, w którym teoretycznie jest nic, ale okazało się, że jednak też jest tam filia innego zakładu karnego. Drugi raz z rzędu uprawnia już do nadania jakiejś nazwy, może Tour de Kryminał? Ale zakładając, że nie masz nic do roboty w więzieniu, nie masz do naprawy kombajnu, to może nawet dobrze by było zapuścić się w ten teren. Kilka atutów. A przy wczorajszym, męczącym wschodnim wietrze, byle czym się nie zachwycaliśmy.

Wczorajsza wycieczka to właściwie trip po w dużej części już opisanych tu trasach - DW 378, DK 39, czy innych dróg na południe i wschód od Brzegu (link). Jednak pozostało kilka miejsc, kilka zjazdów z głównych dróg, które zawsze mnie korciły - nazwami miejscowości (np. Jeszkotle - przecież gdy widzisz taki drogowskaz to kiera sama skręca), wspomnieniami z wczesnego dzieciństwa czy jakimiś dawnymi tripami, kiedy paliwo było tańsze od mineralnej i spędzałem całe dnie na "toczeniu" się po okolicy i zdjęciach.

Gdzieś na DW 378. Po 10 km prostej i wmordęwiatru - zakręty.

Gdy wjedziesz do miejscowości o niezbyt obiecującej nazwie Gnojna, poszukaj zjazdu na Gałążczyce (na południe) Wyjedziesz za wieś i trafiasz w kompletnie inny świat. Delikatne pogórki, które towarzyszyły do tej pory (obojętnie z której strony by nie jechać) nagle trochę rosną, a droga zaczyna ładnie kręcić się w lesie. I - co nas zaskoczyło - asfalt był jak tafla szkła. I w końcu nie wiało chwilę. W lesie czysto, ptaki - jak na tę porę roku - nie śpiewały, tylko "darły dzioby". I żadnych aut. Jechałem tędy z dziesięć lat temu i pamiętałem, że tu było coś fajnego i dojazd do zaniedbanego pałacu. Piękny asfalt potem ustąpił miejsca niego gorszemu, ale bez dramatu. Za lasem piękne widoki i potem droga gwałtownie odpada, tak więc do Gałążczyc wpada się, a nie wjeżdża. Zjazdu na Wójtowice nie jest łatwo minąć, bo jest na szczycie podjazdu, więc będziesz mieć czas na reakcję ;)


Za wsią droga zamieniła się w taki kamienisty asfalt - równy, ale taki trochę jak gęsia skórka. Jakiś miłośnik obcych kultur wymalował na jezdni wielki symbol "szczęśliwych Hindusów", zrobiłem zdjęcie, ale nie wklejam na blog, bo jak się znajdzie ktoś, kto nie zgadza się z orzeczeniem białostockiej prokuratury na ten temat, to może poczuć się urażony. A po co. Jedziemy w księżycowym krajobrazie - pagórki i wielkie pola wierzby energetycznej, które teraz - jeszcze bez liści - wyglądają kosmicznie. Ale nie wiem czemu, nie mam zdjęcia. I wśrdód tych wierz wyrasta wzniesienie. Piękne zabudowania pałacu i otaczajacych go zabudowań, ale... cholera. Wszystko odremontowane. Nawet ktoś się wziął za wielki staw. To wieś i pałac Sulisław. Wygląda monumentalnie. Ktoś kupił i "zrobił" wieś od nowa. Jest ogólnodostępny park, pałac, widoki. Ładnie. 



Nie ma mowy, żeby nie strzelić foty z rąsi. Ale robię to bez hejtu, bo ktoś odwalił kawał solidnej roboty, nawet jak komuś nie pasują do siebie pruskie pałace i ajurwedyjskie spa. Dziesięć lat temu miałem obawy, czy ten pałac nie skończy jak 98% innych tego typu obiektów, których tylko dzisiaj minęliśmy ze dwadzieścia, jak nie milion. Rozmach prowadzonych inwestycji trochę onieśmiela. I to w sumie - gdzieś na końcu świata. Ale nie było parasoli, nie było jak się napić kawy więc na ten moment zawiesiliśmy lekki foch i pojechaliśmy szukać spożywczego szczęścia do Grodkowa.

Tu jest wspomniany łącznik:



Chwilę po dojechaniu do Wójtowic naszą uwagę przykuł drogowskaz na Otmuchów i kolarz, który machając nam pogonił sobie z wiatrem w plecy właśnie tamtędy. Ale nie dzisiaj. Łukasz idzie na mecz, ja dzisiaj pilnuję swojej progenitury i jakbym się spóźnił do domu, to z szosy by mi został tylko blog ;) Grodków mnie zawsze zachwycał. Na Google Maps zobaczcie na układ miasta - idealny. Są mury obronne, bramy do miasta, ładny rynek (dużo kamienic powojennych, ale układ pozostał) i jest czysto. Ale nie ma kafejki.



Dojazdówka w Grodkowie od obwodnicy (tak! Grodków ma piękna obwodnicę, a Oława, choć jest czterokrotnie większa i ma "swojego" posła w Sejmie - nie ma) do rynku położyli asfalt, na którym mogły by się ścigać bolidy F1. Coś fantastycznego. Ale tylko do przejazdy kolejowego ;)



Nie ma kawy, nie ma eklerów. Ale jest spoko.


Ale są lokalni cykliści. Schowek na parasol - może kogoś natchnie, kto porusza się miejskim rowerem. Pokrowiec z krowy już dobrze wyślizgany. Prawie jak Brooks.


Z Grodkowa - licząc na wiatr w plecy - polecieliśmy na Wierzbnik i Jankowice Wielkie. Racząc się w końcu prędkością około 40 km/h minęliśmy druida pijącego szarobrązowy eliksir z mętno-rudej butelki PET. Asfalty gładkie i wszystko było by ok, gdyby nie to, że wiatr, który się trochę wzmocnił - postanowił zmienić kierunek, a nam plany. Miało być 130 km, wyszło 103. Ale odcinek piękny - jest już mało pagórków, zakrętów już też niewiele i w ten sposób dociera się do pętli opisanej jesienią ubiegłego roku (link), więc jak lubisz długie proste i widoki płaskiego horyzontu (ja na przykład lubię, pisałem o tym) to jesteś w idealnym miejscu. O tu (link).

To ten fragment:






Wróciłem do domu. Wiatr na te 103 km pożarł mi 3000 kalorii, więc począłem je szybko zdobywać, bo nie lubię mieć długów. W tiwi włączyłem kolarstwo, Valverde właśnie pokonuje ostatnie 4 km do mety. Takie kolarskie święto. Wcinam orzechy brazylijskie i myślę, że przeżyłem dzisiaj ładna trasę. I w głowie zaczęło mi świtać, żeby czerwcową imprezę ogarnąć właśnie gdzieś tu, bo w sumie pojechać do Czech i zachwycić się, to nie jest wyzwanie. Ale wykręcić fajną trasę w tej okolicy - no, to już jest trudne, choć nie niemożliwe.

Dla kogo.
Dla każdego. Mijaliśmy szosowców, mijaliśmy sakwiarzy. Możesz mieć mtb i poskracać sobie część dróg polniakami, możesz zahaczyć właśnie o Jeszkotle (zjazd z Gnojnej) i nie będziesz musiał wracać, bo tam jest tylko jedna droga ;).

Jak dojechać
Bardzo prosto. Możesz na przykład sobie pojechać rowerem, gdy - o czym często słyszę - kierownik szynobusu na linii Brzeg - Nysa nie wpuści Cię z rowerem do składu. Nie - to nie, łaskie bez - masz piękną okolice po drodze. A sam Grodków jest mniej niż "dychę" od zjazdu z autostrady A4 na Brzeg i Nysę. Bez problemu możesz też dojechać szosą z Opola czy Wrocławia, gdy robisz sobie jednodniową wyrypę w świat. 

środa, 5 marca 2014

9°C


Dzisiaj pobiłem rekord czasu wbijania się w lajkry. Klienci bombardowali mailami, a ja odpisywałem na nie zapinając pasek pulsometru. W efekcie nie zabrałem ochraniaczy na buty i po powrocie do domu nie bardzo mi się chciały ruszać stopy. Trochę wraca temat czerwcowego rajdu - okazuje się, że przejście przez biurokratyczną maszynę załatwiania czegokolwiek jest chyba ponad moje siły, więc - idąc za radą policjanta - trzeba będzie poddać się normalnie przepisom drogowym i jechać w grupach określonych przez przepisy. Oczywiście w momencie, gdy uzbiera się ponad 15 osób ;) Ale o wszystkim niebawem na fanpejdżu.



I chciałem pozdrowić idiotę, na oko miał ze 20-23 lata, w białym golfie "trójce", który wyprzedzając z naprzeciwka innego starego "sztrucla" zmusił mnie do zjechania na pobocze, które z wielką roztropnością przygotowano jako zaporę przeciw czołgom. Znajdę cię i udzielę kilku wskazówek o życiu, na wypadek, gdybyś miał braki w przygotowaniu do życia w społeczeństwie.

niedziela, 2 marca 2014

Piekło w Raju. Wzgórza Strzelińskie off-szosowo *****/*


Jechałem sobie podjazdy, które momentami trochę mnie wykańczały (nie ma co, po dwóch kuracjach antybiotykowych i 3 miesiącach bez ciągłości treningów - jestem słaby) i rozmyślałem nad tym, jak wyglądają narady lokalnych urzędników. Niestety chyba są poza moimi zdolnościami kreacji. Na bank jednak musiało paść stwierdzenie, że jedyni przyjezdni to ci, którzy przywożą fanty osadzonym w pierdlu. A i osadzeni, i ich odwiedzający na bank nie jeżdżą na szosach, więc nie ma komu robić asfaltu. A mieszkańcy? Niech się cieszą spokojem - byłby asfalt, były by hordy dzikich rowerzystów. 
Foty: Tomasz Jędrzejewski & Szosowaszosa.

Ale pomysł był taki, żeby przejechać krainę wyznaczoną przez Wzgórza Strzelińskie takimi miejscami, gdzie są piękne widoki, a jednocześnie nie ma asfaltu. Inaczej - kiedyś był, ale to musiało być strasznie dawno temu. Zdjęć mało - starałem się przeżyć.


Takie wibracje i taki banan na moim już powoli starzejącym się obliczu były by obecne na najbardziej odjechanej części trasy - z Dobroszowa do Witostowic. Zjazd szybki, w pięknym otoczeniu. Las, zakręty, przecinający drogę jar - wszystko bardzo intensywne i strasznie ładne. Fajnie by było móc się skupić na tym wszystkim, ale ja byłem pochłonięty walką.



Zbiornik wodny Przeworno - prędzej znajdziemy wodę na Marsie, niż tu. Ale czasem jest i wtedy jest tu ładniej. Na drodze ze Strzelina do Przeworna dużo ciekawych zabytków kolejowych, jak ktoś lubi. A jak nie - to wystarczą same widoki. Właściwie falowania terenu nie są tu jakieś silne, ale bardzo malownicze, a podjazdy kończą się w momencie, gdy już ma się ich dość - i wtedy pojawia się zjazd, podczas którego marzę już o kolejnym podjeździe. 



W drodze z Nowiny do Dobroszowa - długi jak na te warunki podjazd, który kiedyś znalazłem na Google Street View i marzyłem, żeby zobaczyć kilka widoków...


...które tu pokazuję Łukaszowi. Łukasz był tu pierwszy raz i chyba się lekko zajarał, więc jak coś to o zdanie możesz go zapytać na fanpejdżu ;) Chociaż ciężko by było się nie zajarać. To taki test - nie jarasz się, to musisz być malkontentem i defetystą ;)


Taki właśnie widok. Dla mnie bomba.



Nie, CC mi nie płaci. Ale na bank dobrze wiesz jak bardzo marzy się o koli, gdy w bidonie szumi piach, a Ty jesteś w tak głębokiej d..., że nawet gotówka, którą roztropnie wpakowałeś w kieszonkę - nie przyda się, bo w kolejnej wsi nie ma sklepu.


Mało szosowe koła, ale jedyny słuszny wybór na te tereny. Nie ukrywam, że mam żal do tych, co spowodowali zapaść regionu, tym bardziej teraz, kiedy siano na rekreację praktycznie samo chce płynąć, ale bez dobrych chęci nie popłynie. 

Do zobaczenia
Z fajnych miejsc - do zahaczenia: kamieniołom w Strzelinie (jest gigantyczny); wieś Samborowiczki - wyjątkowy urok i zabudowa wsi położonej po obu stronach głębokiego i ciasnego wąwozu; Gromnik - no jak się tu już jest to głupio nie wjechać; Dobroszów - kościół z dość niecodzienną amboną (link); Zamek na wodzie w Witostowicach; Henryków (słowo-klucz). Właściwie wszędzie jest coś ciekawego. Warto pokopać w sieci - opisów, legend i tras jest trylion. Nic tylko przyjechać i jeździć.

Komunikacja:
Z Wrocławia - można pociągiem w kierunku na Kłodzko/Międzylesie, można autem i obie te opcje nie zabierają więcej niż 30 minut. Koledzy jechali z Opola i byli 45 minut przed czasem, więc to musi być blisko ;)

Dla kogo
Od turystyka do ciśnieniowca. Ale i jeden, i drugi musi być gotowy na ból. Na bank nie na szosę, a szkoda, bo byłby to raj, o którym północna część województwa dolnośląskiego (tak tak - mam na myśli Kocie Góry) mogła by pomarzyć. ;)

Suplement
Pomyśl, jak bardzo teren Wzgórz Strzelińskich musiał być ważny dla mieszkańców regionu przed 1945 rokiem. Wiesz, ile tu było schronisk i restauracji na drodze ze Strzelina na Gromnik i dalej, do Ziębic? Było ich sporo, a teraz nie ma ani jednego. Co dziwi, bo wczoraj rozmawiałem z Łukaszem, że gdyby w dobie unijnych programów wyszarpać pieniądze i inwestorów, to może ludzie nauczyli by się, że to jest teren, który warto odwiedzić. Ale potem dojechaliśmy na parking w pobliżu Gromnika, gdzie kiedyś stało to:


A teraz stoi wieża widokowa, która wiecznie jest zamknięta (i której taras widokowy jest poniżej linii drzew, więc w sumie w okresie poza wegetacyjnym powinna być otwarta). Ale mniejsza o to, bo żal w tym temacie już wylewałem kiedyś (tu). Chodzi o to, że parking był pełen ludzi. Były ogniska w lesie (a ściółka sucha jak pieprz), były grille, wycieczki piesze i rowerowe. To miejsce żyje pomimo tego, że niespecjalnie komuś na tym zależy. To już nie jest kwestia tłumaczenia, że nie ma kasy. To jest kwestia bycia dobrym managerem swojego np. powiatu i zorganizować fundusze na to. Fatalne drogi już nawet w Bieszczadach chyba udało się poprawić. Wiadomo, że przy każdej musi stanąć zasłaniająca pół świata tablica z gwiazdkami na niebieskim tle, ale ja kiedyś będzie można zdjąć, a asfalty i całą infrastruktura - zostanie i może służyć. Mając na uwadze bliskość bardzo dużego miasta, łatwość dojazdu - powodzenie murowane. Sam bym wolał przyjechać sobie rowerem i na zmęczenie wypić małe piwo (było by miło, gdyby było lokalne), odpocząć i pojechać dalej. Na ten czas móc bezpiecznie zostawić rower pod zadaszeniem, a może i coś zjeść. I chciałbym móc wybierać, kiedy wychodzę z domu, czy pojechać tam na mtb, czy na szosie. Ja wolałbym na szosie.

No i podkład muzyczny: