niedziela, 1 czerwca 2014

Coffee Fight. Powrót na stare śmiecie i kolejna piękna szoska do kolekcji.


Najpierw czekam tydzień z nosem w chusteczkach śledząc mapy pogody, żeby udało się wyzdrowieć na niedzielną wyrypkę, a potem, bliżej niedzieli myślę nawet o wyjściu na rower, żeby nogi nie zapomniały, do czego służą (bo na co dzień to podtrzymują mi zadek, żeby nie spadł z krzesła podczas pracy). I kiedy już jest sobotni wieczór - biurko przypomina jedną ze scen filmu Commando...

...tyle, że ja nie jestem Arnold, nie lecę na żadną wyspę ratować mojej córki i nie będę zabijać tych wszystkich biednych statystów. Na biurku batonik, isostar, żelik jabłkowy, kilka monet, dętka i karta grupy krwi, aparat, telefon i inhalator z lekiem przeciw astmie. Ciężko cokolwiek tym ściąć. Ale nie u mnie. Bo u mnie, kiedy po zmianie planów w końcu ruszam, łańcuch ścina łeb w jednej ze szprych i muszę wołać wóz techniczny. Do domu - zmiana koła, opony, korekta przerzutek i jadę. Ale czasu mniej, koledzy pojechali, a wirników elektrowni wiatrowej nie widać. Tak wiało. Kiedy rano byłem z młodszym synem na spacerze po wsi, to słyszałem, jak ekipa podsklepowa mówiła tak: "sam se odpal, bo kurwa wieje jak chuj". Trudno o trafniejsze określenie wiatru.

Ale nic - czasu mało, więc ruszam stałą, znaną trasą. Jeszcze bardziej skróconą, niż zwykle. Żeby chociaż stówkę machnąć.


Powyżej znaleziony fragment. Czasu było niewiele, ale chciałem dać się zaskoczyć. Przejechać coś nowego, chociaż jak klikniecie tak z dołu postu (szczególnie DK 39) to widać, że często korzystam z tej pięknej szosy, za każdym razem odkrywając coś nowego. Dzisiaj odkryłem - nie ma co, ale o tym za chwilę.


Jak już bezpiecznie oddaliłem się od Oławy na północ, walcząc z silnymi podmuchami boczno-wmordowego wiatru, to miałem jedyną okazję, by przez 8 km poczuć się żaglowcem. I te 8 km musiało mi wystarczyć. Z jednej strony szkoda, bo od Mikowic zaczyna się Stobrawski Park Krajobrazowy. Jak na płaski teren, to jest super ładny. 



Finalnie znalazłem się na mojej ulubionej DK 39 i cisnąłem sobie spokojnie do Brzegu, rozsądnie dawkując suplementy i próbując nie dać się zrzucić z roweru przez boczne podmuchy. Myślałem o kawie na rynku w Brzegu i w tych myślach ledwo bym przeoczył przydrożny obelisk. 



Niestety nie udało mi się (teraz) ustalić, kim dokładnie był wspominany na płycie (z fatalnym łamaniem testu) człowiek. Może ktoś wie? Dość mnie to zaintrygowało, więc pewnie w wolnej chwili trochę za tym pokopię. Tymczasem czas i wiatr mają to do siebie, że oba na rowerze działają przeciw mnie. Miła kafejka na brzeskim rynku została zamieniona na stację benzynową, ale taki ze mnie kawosz, że w sumie trudno mi narzekać. Sorry - taki mamy klimat.

Przez Brzeg przebiłem się momentalnie i tu mam rozwiązanie pewnego problemu. Chyba każdy fan kolarstwa poznał wczoraj "miszcza świata" na Zoncolanie. O tego:


No to ja poznałem chyba jego dzieło - rondo na DK 94 Brzeg / Osiedle Skarbimierz. Oczywiście jest na nim znak zakazujący wjazdu rowerem. Są ścieżki rowerowe - ale tylko w pół ronda. Do tego krawężniki i - naturalnie - kostka betonowa. Cud miód i maliny. 

Taka dygresja. 

Minąłem Brzeg, kawa wypita, a ja mam dopiero 65 km. Nie mogę tak zacząć miesiąca. I to w ciepły dzień. Wrócę do domu - będzie z 85 km. Może. Mam ekstra kilkanaście minut, więc uderzę w bok. Lepiej - pojadę fragmentem kostki brukowej (taaa... oczywiście bokiem - chodnikiem), bo zagadałem jednego tubylca, czy ta kostka do samego Michałowa jest, a on mnie oświecił, że nie, że dalej jest asfalt. Dakota pokazała idealnie prosty odcinek, jakich tu jest wiele. Ale nie tym razem.



Tym razem, ten odcinek był super prosty. Asfalt taki se, ale za to widoki! Droga powoli wznosiła się, ukazując powoli (przy dzisiejszej, słabej widoczności) piękne łańcuchy Sudetów Wschodnich i taki bezkresny horyzont, który ja bardzo lubię. Pustka, cisza, idealnie.





Niestety po tej widokowej uczcie dojechałem do Michałowa. Do domu zostało 25 km, a wichura - pstro w twarz. Od teraz koniec podziwiania (w sensie bardzo aktywnego, bo aż tak nie umiem się izolować) i głowa nisko, cały nisko i ciśniem. Momentami 25 km/h. Wiało jak cholera. Gdy dojechałem do DW 403 na wysokości zjazdy z A4, zrobiło się jeszcze bardziej źle. Jazda "na Frooma" - gały w licznik. Teraz się wyłączyłem. Liczyłem kropki na asfalcie, liczyłem oddechy, liczyłem wszystko. Ból, pieczenie, serducho wali jak Rogersowi na Zoncolanie, ale ja się nie wznoszę. Choć chciałbym. 

Kilka kilometrów przed domem jest - stówka. Zwalniam (przestaję na chwilę cisnąć w pedały i zatrzymuję się niemal) i powoli, na spokojnym sercu kręcę do domu. Mijam jeszcze parę niemieckich emerytów z sakwami i kończę trasę. Wściekle padnięty. To zły czas dla alergików, to zły dzień dla szprych. Ale świetny dzień w całości.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz