piątek, 2 maja 2014

Vidnavské okruhy 1. Było przeje... przejechane! *****


To jest trochę takie trudne do wytłumaczenia. Po pierwsze - jak pewnie zdążyliście zauważyć - jakoś tak mam trochę w nosie ambicje sportowe. Ale są takie imprezy, których odmówić sobie nie potrafię. Po drugie - dobrze wiem, że nawet nie mam tam komu podskoczyć. A po trzecie - mam to gdzieś. Chodzi o sam udział, o podjęcie próby i sprawdzenie, na ile jest lepiej, niż poprzednim razem. Choć nie ma się czym chwalić, to mały sukces jest, ale symboliczny. Choć nie to było najważniejsze 1 maja 2014 roku.

Tekst: Szosowaszosa, zdjęcia: Szosowaszosa, Tomasz Jędrzejewski i Pietrykowie 


Przede wszystkim najważniejsze jest to, że jest powód, by "tam" pojechać. Vidnava cieszy oczy, a świadomość, że można się od wielkiego dzwona spotkać z kumplami i coś pojechać to już w ogóle jest dość duża wartość dla kogoś, kto w domu pracuje, w domu mieszka i w ogóle w domu wszystko.


Same zawody - jak zwykle. Trasa git, miejscami asfalt słabszy, ale bez dramatów. Zresztą, jak ktoś się ściga to pewnie na co innego zwraca uwagę. Trudno o mnie mówić, że się ścigałem patrząc na średnią prędkość i porównując ją do innych średnich, które już powoli wypływają po facebookach i endomondach. W tym rok u temperatura była chyba ze 20°C wyższa, niż przed rokiem. Do tego nie padał marznący deszcz i nie wiało. 

Po pierwszym podjeździe zaczęła w głowie kołatać się myśl typowa dla mnie podczas wszelkich kompetycji "na cholerę (eufemizm) ci to, przecież mogłeś sobie pojechać na Rejviz, albo na Przełęcz Lądecką...". A mam to gdzieś, jadę. Główna grupa już dawno zniknęła, a za mną kilku jeszcze zostało. A to dobre. Są słabsi. Może to mało empatyczne, ale jakoś mnie to dowartościowuje. Myślę sobie, że się obrócę i dokładnie im przyglądnę, ale może lepiej nie. A jak się okaże, że to jacyś weterani? Jeden bez ręki, drugi bez nogi, a trzeci bez płuca? Co wtedy? I co ja powiem w domu? "Kochanie, nie byłem ostatni, odjechałem gościowi bez nóg i facetowi bez płuca". Super. Na bank żona by dalej podzielała mój entuzjazm z każdą kolejną wizytą kuriera i paczkami, o których ceny już od dawna nie pyta.


Ale do momentu pierwszych minut po starcie czuję się jak sportowiec. Ten początek jest spoko. Dalej - no cóż. Podnieś głowę i jedź. Na tych co za mną już przestałem się oglądać. Jeden człowiek siedzi mi na kole i jedzie za darmo. Nie rozumie, że jak już jesteśmy obaj pretendentami do czarnej koszulki, to może z klasa wjedziemy na krechę, ale on ma to w dupie. Zacząłem tak zjeżdżać z asfaltu, że w końcu musiał mnie wyprzedzić i wtedy sobie nieco odpocząłem. Taki cwaniak, że potem mi na zjazdach wychodził. Normalnie się biedak przepracował. Potem dojechałem mojego kuzyna, potem Adama i tak sobie z Adamem jechaliśmy już na ludzie. Tylko miałem wrażenie, że tan drugi podjazd z każdym okrążeniem staje się bardziej stromy. 


Ból zaczyna się jeszcze grubo przed imprezą. Jeden z kolejnych sposobów ucywilizowanie płatków owsianych - syrop z agawy - nie sprawdził się i poczułem się lekko zabetonowany. Popiłem hektolitrem wody i jakoś poszło. Tak naprawdę to cały taki dzień to znajduję dość dziwnie. Wszystko wbrew sobie, niszczę swoje wypracowane ZEN. Po cholerę to wszystko? Bo mogę. W końcu mogę. I nie ważne, że na 65 kilometrach kończę 27 minut po zwycięzcy. Facet cisną sobie jak wściekły, ale pewnie w ogóle nie zczaił, jak pięknie pachną bzy. Albo że tu jeszcze kwitną jabłonie. Pewnie musiał być tak skoncentrowany, że w ogóle tego nie widział. Ale może to tylko projekcja mojego umysłu.

*
Po imprezie - rozjazd, a na tapecie - utopenec z hospody w Bernarticach (tej, co ostatnio) i ścieżka, którą od dawna chciałem przejechać, a nie było ku temu okazji. Adam pojechał grillować, zostałem z Tomkiem, którego powoli łapał zrzut, bo się lekko wypalił na wyścigu. Ja jakoś też nie czułem się super, ale spokojnie - zachowałem trochę sił. Może dlatego, że jestem jeszcze za cienki, by je wszystkie, skumulowane, wyeksploatować w jednym momencie.


Wspomniany łącznik zaznaczyłem na mapie, ale google wciąż coś knoci z podglądami map, więc trzeba kliknąć tu. Zaczyna się krótkim podjazdem, ale potem...


Gdy zniknął zabudowania wsi pojawia się kraina, która spokojnie mogła by posłużyć Peterowi Jacksonowi do rekonstrukcji Shire. Choć nie jestem fanem Tolkiena czy filmów na podstawie jego powieści, to zdecydowanie jestem fanem takich szlaków. Mało zdjęć, bo duża część tego pięknego odcinka to piękny zjazd i właściwie mógłbym nie zdejmować palca ze spustu migawki. Po prostu to jest takie miejsce, do którego wypada się pofatygować.


Nawet nie mieliśmy ciśnienia na jakieś przyspieszenia. Miejsce doskonałe i ta doskonałość tak trwa do samych Bernartic. Asfalt sobie płynie, las pachnie. We łbie tłucze się melodia. U mnie taka. Ja strasznie poważnie traktuję słuchanie muzyki. Nie umiem grać, ciężko mi o niej rozmawiać bo nie mam na jej temat wiedzy. Ale muzyka zawsze jest gdzieś w głowie. Mam taki, zupełnie naturalny, od zawsze, że koduję sobie wydarzenia z muzyką w tle. O ile sama jazda rowerem jest potężną pompą endorfin, o tyle melodia jest takim super katalizatorem. To wszystko razem to jakaś ześwirowana ekstaza. W pełni na legalu i niemal za darmo.



Tak więc - na koniec - wyszło na to, że wszystkie szosy północnego fragmentu Powiatu Jesenik są już opisane. Właśnie trwa majówka (choć trudno było o tym pamiętać dzisiaj przy wietrze i 8°C), a takie dwa lub trzy dni to idealny czas, żeby spędzić go właśnie tutaj. Mały ruch, wiele atrakcyjnych szos, w większości w perfekcyjnym stanie no i widoki. Jak boisz się gór - jest tu wiele łagodnych tras. Jak lubisz się zarzynać na podjazdach? Też tu znajdziesz sporo. Baza noclegowa jest, a od biedy na MTB też nie będziesz się nudzić za sprawą Rychlebskich Ścieżek. Zresztą jest tu wiele szlaków rowerowych na całym obszarze. Nudy nie ma.

W lipcu Vidnavske Okruchy jadą w drugą stronę. Oczywiście nie mam zamiaru odpuścić. To taka naiwna zajadłość jak u terrierów. Ale za to przecież kocha się terriery ;)


Route 2 579 611 - powered by www.bikemap.net

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz