wtorek, 10 grudnia 2013

Fajnie sobie zdać z tego sprawę


Wsiadam na rower i kręcę pedałami. Oczywiście nie teraz - teraz myślę o tym obsesyjnie. Siedzę na aukcjach i kopię w poszukiwaniu białego kruka, czyli czarnej nowej korby FC-5600 172,5 mm. Oczywiście nie ma jej, a ona mi się strasznie podoba:

fot.: dotbike.com

Wiem wiem, żadne urwanie dupy, ale pasuje mi do finalnego szlifu i po prostu chciałbym ją mieć. Teoretycznie mogę kupić dowolną Ultegrę i mieć z głowy. Ale nie o to mi chodzi. Jakby miało być łatwo, to bym grał w nogę, a nie jeździł szosą. 

Pomijając fajność posiadania jobla, jakim jest rower, pomijając aspekt, że fajniej mieć takiego jobla, niż np. bieganie, bo w rowerze jest dużo więcej fajnych szpejów o których można pogadać, to rower daje jedną jeszcze bardzo fajną rzecz. Otóż pozwala być odkrywcą i to łatwiej, niż każdy inny sposób. Gdybym chciał być odkrywcą pieszym, potrzebowałbym dużo czasu. Odkrywcą lotniczym - dużo pieniędzy. Odkrywca rowerowy jest gdzieś pomiędzy. Zresztą jak ktoś czyta Rower Tour to pewnie zauważył, że opisywane tam podróże odbywały się na zwykłych, konsumenckich rowerach. 

Tak sobie dzisiaj będąc w ogniu pracy i gradzie maili od Klientów zerkałem na kanały na Youtubie i wleciał mi ładny film w odcinkach na kanale Speca (o tu), ale bardziej podobał mi się film niemal prymitywny - ten na górze tego postu. I to, że kopiąc po innych filmach wszędzie przeplata się sformułowanie, że to nie wyścig, to przygoda. No jak się ma do przejechania jakieś 4000 km z Londynu do Stambułu - to jasne, że przygody będą. Ja przeżywam je w mikro skali, co nie znaczy, że nie mam planów na większą skalę. 

Wracając do odkrywania - trudno powstrzymać się od truizmów o niezależności i w ogóle. Ale to fakt. Rower daje niezależność, rower daje swobodę. Pojadę tyle, ile mam w nogach, ile mam siły i na ile jestem mocny. Jak nie jestem mocny to będzie wielkie nic i walka o przetrwanie. Czasem znajomi mi się dziwią, że nie ścigam się, a w tygodniu trenuję i mówię o tym, że to jest trening. Tak właśnie jest. I ten trening jest po to, żeby w weekend, kiedy uda mi się urwać z tych 48 godzin kilka dla siebie - przejechać ile się da i najdalej jak się da. I to nie jest kwestia sportu, tylko kwestia bycia jak Tony Halik - przeżyć przygodę i nawet jeśli jadę po terenie nudnym jak flaki z olejem - to w głowie z radości dzieją się rzeczy, o których lubię pisać, które lubię jakoś utrwalić, bo to jest po prostu potop endorfin. A jak coś jest dobre, to to musi jakoś znaleźć swoją ścieżkę i trwać. 

Czasem wybiorę się na wyścig, bo to też daje mi trochę frajdy. Widzę, co udało mi się zrobić, a co jeszcze jest przede mną. Stawiam sobie jakieś plany, ale zawsze jak o nich piszę, to nie dają się spełnić i to z jakichś beznadziejnie błahych powodów. Ale chciałbym zrobić Bałtyk - Bieszczady, bo na objazd wokół Polski nie dam rady czasowo. Niemniej nie będę się ścigać - oczywiście nie chcę być ostatni, ale po prostu chcę jechać. 

Jeśli też coś w Tobie kwiczy po nocach, że chętnie byś się kopnął na rower i nie wrócił za kilka godzin, ale wyjazd na pół roku do Azji to jednak jest ekstrawagancja, a przecież w sumie lubisz szosy i nie masz zamiaru w czasie wyjazdu hodować brody ani wróbli w niej - jest na to kilka sposobów [klik].

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz