...urodziny. Dzisiaj mam ostatnie urodziny z trójką z przodu. Ponieważ jestem chory i nie mam jak wyjść na rower, żeby nie wrócić do domu z zapaleniem płuc, więc wzięło mnie na egzystencjalny wpis o tym, co się działo w zeszłym roku, tak skrótowo. Na wypadek, gdybym dostał zawału lub wylewu i musiałbym sobie przypomnieć, dlaczego lubię jeździć na rowerze i żebym powrotu do jazdy nie oparł o te kilka książek o kolarskim treningu, które mam na półce. Mam nie iść tą drogą. A więc niech to będzie spis w oparciu o rowerowe foty z mojego instagrama.
O wielu rzeczach pisałem albo na blogu, albo w Szosie. Ale o całej masie nie pisałem, bo - teoretycznie - w 80% przypadków nie działo się nic szczególnego, ale to nieprawda. Tak jak dawno temu uczono mnie fotografii, że "nie wszystko musi być sfotografowane", tak w szosie czy czymkolwiek, nie zawsze musi się robić ze wszystkiego re(we)lację. Choć potem, w dłuższym przedziale czasu, okazuje się, że wszystko tą rewelacją jest. Tak - z filozoficznego punktu widzenia, ale też z takiego prozaicznego - siedzę w domu zatokami rozepchanymi do stopnia, w którym każdy ruch głową powoduje trzaski jak z horroru, a z nosa płynie nieprzerwana rzeka... tego, co zwykle płynie z nosa przy okazji nosowych spraw.
2017 rok - fota na górze - zaczął się rowerowo rewelacyjnie - wstałem z łóżka, kiedy inni kładli się spać po imprezie i pojechałem na spacer wokół domu. I to jest zajebiście super, bo mieszkam na zadupiu zadupia, więc za domem mam łąki i lasy i jak dobrze zakombinuję, to przez 40 km nie przetnę asfaltu ani jeden raz. Mimo to do biedronki mam 2 km, a do kina 2,5 km. Taki plusy mieszkania na zadupiu zadupia.
Styczeń i luty był jeżdżony głównie nocami. Głównie z Tomkiem, bo nikt inny już nocą nie chciał jeździć po oblodzonych leśnych ścieżkach. Czasami udało nam się zgubić do tego stopnia, że nie wiedzieliśmy, z której wsi wyjechaliśmy. W lesie w nocy bywa strasznie strasznie. Niby z przodu potężne lampki diodowe robią dzień, ale za nami - dla kontrastu - jest ciemni jak w dupie dupy. Ale tego i tak nie było kiedy sprawdzać, bo na śliskich traktach trzeba było się mocno skoncentrować, bo lód powstały przez jeden cieplejszy dzień na grubszej warstwie śniegu utrzymywał się dobry miesiąc. I to były super wyjazdy, bo każdy - choć niedaleko - był jak obóz surwiwalowy. Po godzinie czy półtorej jazdy w mrozie wracałem do domu z poczuciem zrobienia czegoś głupiego, choć kilometrowo było kompletnie nie imponująco. Natomiast statystyki temperatury mrozu i ilości gleb były rewelacyjne.
W weekendy woziłem swoich domowników na narty, a ja urywałem się na rower. To też było super, bo mnie narty nic a nic nie ciągnął. Po prostu patrzę na stoki, na wyciągi i setki aut na parkingach i nie czuję żadnej fajnej emocji. Ale wyjazd na narty z rowerem w bagażniku zmienia wszystko. W Bielicach, które leżą dokładnie na końcu świata, było tak pięknie, że kompletnie nie żałowałem tej godziny marznięcia, gdy temperatura spadła poniżej -10°C podczas drogi powrotnej i rękawiczki przymarzały do wierzchu dłoni :)
Wzgórza Strzelińskie i Niemczańskie to miejsce, któremu robię chyba połowę ruchu na Heat Maps na Stravie. Tak to sobie wyobrażam. Chyba nie ma tygodnia, w którym choć części z tego regionu nie przetniemy podczas wyjazdu. Powyżej Jacek cieszy się wodoodpornością swojej kurtki. Wyjechaliśmy z Oławy w pięknej pogodzie, ale w Ziębicach przyszło super zło - marznący śnieg, oblepiający dokładnie wszystko. Wtedy powstał termin "ratunkowa stacja benzynowa" - ale do niej dojechaliśmy dopiero po 30 km w Strzelinie, kiedy znowu się rozpogodziło, a ciuchy wyschły. Okazało się, że jednak nie wolno ignorować radarowych map pogody :)
Od początku roku większość wycieczek miała u nas punkt kulminacyjny p.t. "zawsze chciałem tu skręcić, ale przez ostatnie 5 lat jakoś nie skręciłem". To głupie, ale wielu z nas ma jakąś niezdrową fobię na źle wyglądający "dzyndzel" na Stravie. A wiele z tych "zawsze chciałem tu skręcić, ale przez ostatnie 5 lat jakoś nie skręciłem" to ślepe drogi, prowadzące w miejsca zupełnie nieistotne. Ale - mając na uwadze, że jesteśmy starzy - głupio by było umrzeć ze świadomością, że to miejsce jest 20 km od domu i że zawsze się chciało skręcić, ale się nie skręciło. Więc skręciliśmy - powyżej akurat za Brzegiem, przez kanał Odry do Prędocina przez jeden z licznych, powojennych mostów Baileya. W samym Prędocinie też było coś fajnego, ale - jak wspominałem już chyba powyżej - jesteśmy starzy i zapomnieliśmy, co tam było. Pewnie coś poniemieckiego :)
Potem śnieg zniknął na przełomie lutego i marca, wiec z Tomkiem pojechaliśmy na pierwsze 150+ w tym (tamtym) roku. Byłem w super fajnej formie, która w tym (tym) roku mi nie grozi z uwagi na infekcję :) KOM zdobyty na długim bruku niedaleko DK8 był nie pobity do końca lata :) a to takie dość ruchliwe miejsce.
Innym razem w marcu zebraliśmy się z ludzikami z Opola i pojechaliśmy do Czech sprawdzić, jak wysoko da się wjechać bez łańcuchów. Dało się na maks 50 metrów poniżej szczytu Przełęczy Lądeckiej. Wtedy narodziła się Sekcja Kolarstwa Romantycznego. To punkt zwrotny w hasztagowaniu kolarskich instagramów.
Przełom marca i kwietnia minął pod hasłem graveli. Borys z Szosy zakochał się w takim za 999 zł i do dzisiaj chyba mu nie przeszło. Jeździliśmy po Wzgórzach Trzebnickich, po których nigdy wcześniej nie jeździłem, bo zawsze było coś innego, a tam jeździli wszyscy. Po tym, jak tam pojechałem, to zrozumiałem, że Wzgórza Strzelińskie i Niemczańskie mają bardzo poważną konkurencję. Jedynym minusem Wzgórz Trzebnickich, zwanych Kocimi Górami jest to, że jest tam mniej dziko. Ale za to masa asfaltów jest nowa i co kwartał ich udział w ogólnej ilości dróg wyraźnie się powiększa. To dokładnie odwrotnie, niż we Wzgórzach Strzelińskich. Tam nawet wietrzenie asfaltu przebiega szybciej. Może nawet dbają o ich fatalny stan? No i Wzgórza Strzelińskie to normalne góry, a nie jakieś tam moreny. I to denne.
W wyjatkowo ciepły pierwszy dzień kwietnia po Kociewiu przeciągnął nas Jarek Dąbrowski. Super śmieszne było to, że kiedy Jarek zaprosił nas do swojego domu w Laskowicach Pomorskich, to okazało się, że jego dom widziałem z okien pociągu, który tuż po świcie zatrzymał się z niewiadomych przyczyn właśnie w tym miejscu i stał jakąś godzinę ze skacowanymi zwłokami moimi i mojego kuzyna. I to był 19 lat wcześniej :) O grawelach i Kociewiu było w Szosie, więc nie dubluję. Chciałem tylko napisać, jak bardzo gardzę tymi, co piszą na aukcjach, że jakiś rower to "gravel - przełaj". Różnica między tymi typami rowerów jest jak między Mitsubishi Lancerem w dizlu, a takim w wersji Evo. I oba są do czegoś innego. Natomiast w Bory Tucholskie warto pojechać. Jest tam gdzie jeździć, zresztą cała północna część kraju wydaje mi się miejscem idealnym do jazdy właśnie takim gravelem. A ten 9 kilometrowy odcinek bruku pod miejscowością Osie to jest obłęd.
Bruki i chaszcze Kociewia miały nas przygotować na wydarzenie wiosny - Liege - Bastogne - Liege Challenge. Mam takie "chcenie", żeby objechać trasy monumentów. Okazało się to super za pierwszym razem, kiedy w 2016 zrobiliśmy trasę Mediolan - Sanremo. Choć Maciek Hop jakoś się nie jarał jak dzik samym wydarzeniem i celnie wypunktował minusy, to ja zapamiętałem to jako super przygodę, a pozostanie jeszcze kilku dni w Ligurii powinno być punktem obowiązkowym takiej imprezy. Wracając do LBL - dostałem do testów rower, który wydawał mi się kompletnie głupi i najgorszy na taką rzecz: S-Works Venge Vias. Tarcze to był jedyny plus, jak mi się wydawało. Do tego Sram eTap z dużą korbą i małą kasetą, koła ze stożkiem 65 mm i rama z wielkimi przekrojami rur. Jak znalazł na kiepskie drogi, wichury i sztywne podjazdy. Żeby go sprawdzić, to zabrałem go w "zbliżone" Wzgórza Niemczańskie, choć nie ma tam podjazdów sztywniejszych niż 12%, to jakiś tam punkt odniesienia dawały. Rower mi sie spodobał, bo na odcinku Oława - Strzelin zrobiłem KOMa, a potem ten sam wiatr, który mnie do Strzelina pchał okazał się nie robić wrażenia na stabilności roweru, kiedy wiał z boku na te wielkie koła. Jakoś się polubiliśmy, choć działanie eTapa mnie irytowało, ale chodziło o "miękkie" hamulce, któreś już z kolei w tej wersji. O LBL pisałem też w Szosie - w skrócie było przejebane. Dalismy radę, Łukasz, który jechał to z nami - ze mną i Borysem - do tego wiózł sprzęt foto i robił zdjęcia, więc dla niego szacun x2. W skrócie - zrobiliśmy pełną trasę, pierwsze 120 km moknąć doszczętnie, potem przez 50 km schnąc w lodowatej wichurze, a potem już były tylko te straszne "koty", czyli côte. I na koniec zgubiśmy drogę do mety. Ale to była mega rzecz i byłem z siebie naprawdę dumny. Nie chodzi o czas - robiąc zdjęcia i bijąc się między sobą o ostatnie słone paluszki w bufetach nie dbaliśmy o liczby.
Po wszystkim niezapomniana była kolacja. Wieczorem w naszym hotelu w Xhoris można było pić głównie piwo, a i to tylko do 22.00. Wybłagaliśmy obsługę, żeby to, co normalnie o tej porze - a była 21 około i szef kuchni już odpalał pałeczkę rakową po skończonej pracy - wyrzucają do pojemników na kompost, to żeby względnie podgrzali i dali nam na talerz. Za 15 Euro nie mieli z tym problemu. Nawet dostaliśmy tego tyle, że nie daliśmy rady wszystkiego zjeść :)
Następnego dnia kibicowaliśmy prosom najpierw na sławnym rondzie w Bastogne, a potem wrócilismy w okolice Liege, do Remouchamps, gdzie mieszka Philippe Gilbert i gdzie mieści się jego fan klub. Dzień wcześniej walczyliśmy z okropną grawitacja na Côte de La Redoute, który był już jednym z ostatnich "kotów", na liście, ale jest też jednym z najważniejszych na trasie. Tak przynajmniej można było wnioskować po liczbie zaparkowanych kamperów.
Po powrocie z Belgii zrozumiałem, że muszę zmienić rower. Ryśkiem odwiedziłem drugi raz Kocie Góry odkrywając kolarską oczywistość - piękny wąwóz w drodze do Zaprężyna. Po drodze dotarło do mnie, że jednak Canyon, a nie Rose. Ale to była długa wewnętrzna walka. Rysiek szybko odnalazł nowy dom, a Canyon kazał na siebie czekać. W imię życiowej prawdy, że "oczekiwanie przyjemności też jest przyjemnością" jeździliśmy na MTB po Wzgórzach Strzelińskich wjeżdżając głównie w te drogi, które kwalifikowały się do "zawsze chciałem tu skręcić, ale przez ostatnie 5 lat jakoś nie skręciłem".
A jak już Canyon przyjechał, to na chrzest bojowy w Górach Sowich zjawił się Michał - Cyklista w Warszawie. Bo może nie od pięciu lat, ale tak ze trzy gadaliśmy o tym, żeby fajnie było się gdzieś pojechać w górki. Wyrysowałem chłopakom kilka tras przez Góry Sowie i Stołowe, mieli co odrabiać przez kilka dni pobytu.
W Góry Sowie jeszcze będę wracać w ciągu roku, więc dla chronologii zostawię tu tyko zdjęcie Jacka, jak ciśnie po brukowanej agrafce w kierunku Walimia.
Jeśli jechałem na rowerze gdzieś daleko i nie było ze mną Jacka to znaczyło, że to nie jest niedziela :) Na przełomie maja i czerwca pojechaliśmy zrobić zaległy podjazd z Loucnej nad Desnou na elektronię Dlouhe Strane. Pisałem o tym tu. Chyba dopiero po publikacji okazało się, że przełęcz Czerwonogórskie Siodło kilka dni wcześniej została rozwalona przez polskiego tira. A to przełęcz, która była remontowana - gruntownie przebudowana przez ostatnie trzy lata. Ludziki na to czekali, a tu taki psikus.
Wraz z rosnącą temperaturą zaczęły nam przychodzić do głowy szalone (jak na starych mężów, pantoflarzy i konformistów uzależnionych od dóbr luksusowych) wycieczki - żeby było dalej od domu, żeby zrobić jakąś przełęcz wyższą niż Tąpadła na stoku niskiej Ślęży. Kiedy wolną środę myślałem, że jak z Tomkiem pojechaliśmy w porze przed obiadem Przełęcz Srebrnogórską i potem Woliborską, to że już jesteśmy bogami, to w niedzielę, również przed obiadem, z Jackiem i Łukaszem zrobiliśmy te dwie, a potem jeszcze trzy i na końcu Tąpadła. Twierdza Srebrnogórska też zalicza się to tych miejsc, które "zawsze chciałem", więc wszystko grało.
...widoki w Górach Sowich zawsze grają. Zresztą w każdych górach widoki grają.
A Łukasz wtedy pobił rekord świata i zużył swoją zapasową dętkę, a potem moją i Jacka :)
W końcu czerwca w odwiedziny wpadł Piotrek, którego można poznać po tym, że jak są jakieś podjazdy na Stravie, takie bardziej znane, to zawsze widać go na nich gdzieś wysoko w statystykach. A ponieważ nie lubi chujowych asfaltów, więc zabrałem go do... Wzgórz Strzelińskich. I tak na dwóch mnie objechał. Był z nami Borys i to był fajny dzień.
W ramach przygotowań do wyjazdu w Alpy w upalny lipcowy dzień pojechaliśmy z Tomkiem z domu na Pradziada i z powrotem do domu. Wyszło 270 km i w pionie całkiem sporo, ale to nie podjazdy nas zabiły, a warunki atmosferyczne i to na dwa sposoby jednocześnie. Po pierwsze było gorąco, ale ekstremalnie gorąco. Po drugie od połowy drogi goniła nas burza, co w połączeniu z tym, że było ciężko, powodowało odczucie chwilowego odprężenia, gdy wspominałem w duchu przygodę na Liege-Bastogne-Liege. Kilka dni wcześniej z kolei - słowo klucz - z Jackiem ogarnęliśmy przygodę kolejową. Nie wiem gdzie podziały się zdjęcia na instagramie, więc link tu.
Szwajcaria była genialna - tak niesamowitych rzeczy wcześniej nie doświadczyłem. Pomijając widoki, wiele z nich odkryłem w sobie - autentyczny i paraliżujący lęk, jakiego wcześniej nie znałem. Te widoki, przestrzenie i autentyczne poczucie własnej "małoznaczeniowości" było ogromnie przytłaczające. Byliśmy tam ekipą Szosy, było śmiesznie, gdy ze Szrubkiem jedlismy najdroższe drugie śniadanie w życiu maczając bagietkę w wiaderku najtańszego jogurtu brzoskwiniowego. W Polsce za tyle nie da się kupić kawioru. Potem sobie obiecałem, że szybko nie wrócę w Alpy i po powrocie zapisałem się na Il Lomardia Gran Fondo...
A potem były wakacje. Tu opis jest zbędny, bo to będzie na dole w konkluzji :)
Po wakacjach pojechałem z Tomkiem do Paryża. Żony nie zabrałem do Paryża, a Tomka zabrałem.
Pod koniec wakacji trzeci raz pojechaliśmy z domu do Gór Kocich. I znowu ominąłem podjazd Prababka. Prababka jest tak kultowa, że nie mam punktu odniesienia. I tak jak każdy masters powie, że tarcze w szosie są bez sensu, tak każdy masters powie, że nie musi jechać na Col du Sanetsch, bo ma Prababkę*
*to ironia oparta na stereotypowym, wymyślonym wizerunku typowego mastersa, niemający nic wspólnego z empirycznie poznaną rzeczywistością.
We wrześniu ekipą z opolszczyzny i gliwieńszczyzny jeźdzliśmy po niskich partiach Jesseników i to była najmilsza z niedzielnych wycieczek. Nikt nie cierpiał.
Potem pogoda przez kilka dni była zła, nic się nie działo, więc żeby był ruch w instagramie, to poszło zdjęcie pod promocję numeru z artykułem o Szwajcarii. To tunel na samej górze przy zaporze Moiry. W tunelu jest stałe nachylenie 14% i wyjeżdża się na równy teren. Zabawnie się wraca, kiedy ma sie wrażenie, że wpada się do studni. Niesamowite.
We wrześnio-październiku była jeszcze jedna wycieczka w Kocie Góry - Jacek ma fotkę na wypadek, gdyby chciał zostać mastersem.
Był też wyjazd przygotowawczy przed Il Lombardia - link. W Górach Sowich. Wydawało mi się, że to ma sens. Ma sens samo w sobie, ale nie da się przygotować na to, czym jest Muro di Sormano.
Natomiast to najlepsze miejsce do kibicowania prosom, w jakim byłem. Jadą tak wolno, że można ich spokojnie o kilka rzeczy wypytać. W porównaniu do tego podjazdu, ardeńskie "coty" to śmieszne kociaki. Nad Como realizowałem 60% mojego planu objechania monumentów. Niestety Granfondo w zawierało tylko ostatnie 120 km trasy prosów i trochę mi w z tym źle. Z drugiej strony na pierwszej części z Bergamo nad okolice jeziora nic się nie dzieje. Może kiedy, w fajnym towarzystwie uda się to ogarnąć, bo mam jedną niekończona rzecz, tam nad Como, na jednym z podjazdów... ;)
A powyżej kolejne miejsce do odwiedzenia w przyszłości - najpiękniejsza przełęcz, jaką widziałem, choć jechaliśmy ją autem w drodze powrotnej z Como - San Bernardino. Coś najpiękniejszego, co widziałem. Naprawdę.
W październiku odkryłem też, że runda przez wieś Borucice ma więcej wspólnego z piekłem, niż tylko piekielnie zły asfalt w jej najpiękniejszym miejscu. Z domu do domu przez Borucice wyszło 66,6 km. Przypadek?
W listopadzie już długie wycieczki się skończyły. Jedyna moja dłuższa była - tak, Wzgórza Strzelińskie. Ale była bez spiny, choć z Pawłem, który ciśnie zawsze. Doszło parę nieznanych mi wcześniej miejsc do kolekcji "zawsze chciałem tu skręcić, ale przez ostatnie 5 lat jakoś nie skręciłem".
Przedostatni dzień grudnia - Jacek jakoś w październiku wpadł na pomysł, żeby w tym (tamtym) roku zrobić sto setek. Niby koniec paźdzernika, niby ponad dwa miechy do końca roku, ale jak się pracuje, do tego mieszka na północnej półkuli i to tak daleko od równika, to może się okazać, że to nie jest takie łatwe. W ostatnią wycieczkę 100+ pojechaliśmy w kierunku północnej Opolszczyzny. To miejsce, które - mam nadzieję - będziemy mocniej eksploatować w 2018 roku. Na koniec trasy nie zapomnieliśmy o suplementacji.
Konkluzja.
Jeżdżę sobie już jakiś czas. Niektórzy ludzie w moim najbliższym otoczeniu nie rozumieją, po co uprawiam sport, skoro się nie ścigam. No nie wiem - odpowiadam: "bo lubię", ale to wydaje mi się za proste. Tak jak jakiś hasztag na instragramie prężącej się do selfie osoby idącej na trening w pełnym makijażu :) Ja jeżdżę dla przyjemności. To do mnie dotarło w sierpniu - w wakacje, choć nie miałem wakacji od 21 lat, takich pełnowymiarowych, dwumiesięcznych wakacji.
Otóż kiedy jadę na moją ulubioną, przydomową pętlę, z której nie ma powyżej ani jednego zdjęcia, to jadę na wakacje. Całe 45 minut w jedną stronę, żeby na kawałku od około Wawrzyszowa do Gnojnej, przez Jeszkotle poczuć taki miłe "smyranie" gdzieś między piątym a trzecim kręgiem szyjnym. Tak, ja na rowerze czuję się jak na wakacjach. Jak jadę nawet gdzieś, dokąd muszę przebimbać 30 czy 60 km ścieżką wydeptaną moimi śladami, to i tak ten czas jest czasem czekania na przyjemne, na nowe, na takie przechodzenie za horyzont. Jestem trochę na smyczy, przypięty do maila, nerwowo reagujący na przychodzące połączenia itp - ale jestem wtedy wolny. Moja rodzina, to że jestem ojcem i mężem, to mój wybór. To, że nie mam teoretycznie wiecznie czasu - takim mam zawód, który lubię, ale i rodzina, i praca, choćby nie wiem jak się ją lubiło - męczy. A rower to wakacje. I to nie jest cholera wie jak filozoficzna metafora - dokładnie na myśl o wakacjach, o wyjeździe, o dojeździe, dojeżdżając lub będąc w fajnym miejscu, pojawiało się to samo "smyranie" między piątym, a trzecim kręgiem szyjnym. Strava mówi, że w 2017 roku miałem 513 godzin wakacji. To trzy tygodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz