Lubię wstawać super wcześnie rano na rower i mieć takie rozterki - tuż po uciszeniu budzika (czy tam telefonu): wstawać, czy nie wstawać. I zwykle rozterki muszę szybko rozchodzić - szybka oblucja, szybki strzał budesonidem w płuco - i już robi się zwykły poranek, tylko wcześniejszy. Za łazienkowym oknem zwykle budzi się już dzień. Zwykle. A tym razem jest niezwykle - miało być w dzień ojca, ale nie dało się, więc wyszło "w okolicy dnia ojca", lub "dna ojca".
Nie zjadłem śniadania, bo najpierw musimy dostać się z Oławy do Jelcza na tamtejszy dworzec kolejowy, z którego o 4:49 ma odjechać pociąg do Opola linią kolejową, którą każdy lokalny Wołoszański chciał się przejechać, ale nie każdy ma odwagę wstać tak wcześnie, że jednocześnie bardzo późno. No więc śniadanie - jego substytut - powędrował do kieszonki. W pociągu zjem. Ale najpierw 18 km sprintu, żeby nie spóźnić się, jak przed rokiem. Choć przed rokiem, pociąg się zepsuł i nie odjechał w ogóle.
Miasto o 4 rano jest księżycowe. Jedni idą uliczkami próbując stać się niewidzialnymi - trą o mury starając się zgłębić tajniki mimikry. Zapach ich zdradza. Rano nie ma aut, nie ma wyziewów z pierogarni - zapach niesie się po sformatowanym, rześkim powietrzu. Kolory są zgaszone, a ptaki rozwrzeszczane. Jest jednocześnie i głośno, i cicho. Co chwila ktoś - przeciwnie do udających mątwy - stara się być bardzo widocznym i czeka na kolegów/kierowców jadących do pracy. Dym z papierosa unosi się nad takim delikwentem zaznaczając jego obecność.
Droga do Jelcza leci szybko jak resztki zapasów energii z krwi. 18 km na czczo wyjaławia krew, która pewnie ma konsystencję tonera do drukarki. Jest! Pociąg stoi. Wsiadamy z rowerami, we dwóch podwajamy na jakiś czas liczbę ludzi w popularnym "kiblu" (EN-57).
Żaden ze mnie fan kolei - lubię po prostu jazdę pociągiem. Takim szczególnie - na malowniczej linii, która przecina moje ulubione lokalizacje Stobrawskiego Parku Krajobrazowego. Z asfaltu (no, to ciężko nazywać asfaltem w tej części, którą zwykle się poruszam) nie widać wszystkiego tak, jak z nasypu, z perspektywy wciąż pustego niemal składu. Wjazd na groblę między stawami hodowlanymi spowitymi mgłą rozświetloną przez wschodzące Słońce rozwala nam oczy.
Im bliżej Opola, tym pojawia się więcej ludzi. Pociąg pokonuje te 60 km w prawie półtorej godziny. Miejscami jedzie wolniej, niż idąca pieszo pszczoła zmęczona całodniowym targaniem pyłku w imię etosu chwały za pracę. Wysiadamy na Głównym - a tuż po szóstej rano w Opolu na drogach młyn. Na Dolnym Śląsku boimy się aut z rejestracjami zaczynającymi się na "O", a tu jesteśmy w ich "gnieździe". Niemniej bezpiecznie i wydostajemy się za miasto, bez zwiedzania. No prawie bez.
Gładkimi drogami (naprawdę dużo ładnych asfaltów) kierujemy się pi-razy-drzwi na Nysę. Zaskakują nas lekkie hopki - cała masa. Długie proste, na końcu zakręt kilka stopni i kolejne proste. A czasami droga wije się wokół nie bardzo wiadomo czego, a czasami prowadzi na jakiejś starej grobli (no bo drzewa przy niej o około metrowej średnicy pnia). Fajnie przy tym wygląda linia kolejowa, która przecina naszą trasę raz po raz. Dużo rozmawiamy o miejscu, które zaraz miniemy. Teoretycznie miniemy...
...bo jedna się zatrzymaliśmy i trochę poczytaliśmy na tablicach i epitafiach egzotycznych nazwisk. To cmentarz, jeden z wielu jaki pozostał po obozie jenieckim urządzonym na były m poligonie w Łambinowicach.
(to głupie zdjęcie, ale jeden bocian na gnieździe,
a drugi na szczycie dachu wymagały wyciągnięcia aparatu)
Gdzieś już pod Nysą odbiliśmy na północny zachód ostatni raz przecinając malowniczą linię kolejową Opole - Nysa z tymi pięknymi słupami (telegraficznymi?) i przekraczając Nysę Kłodzką. Krajobraz - zgodnie z oczekiwaniami stał się już mniej leśny, ale za to bardziej pagórkowaty. Majaczące na horyzoncie Sudety Wschodnie z Jesenikami i Biskupią Kopą były ledwie widoczne, ale mnie i tak - jak zwykle - cieszyła ich bliskość.
Sforsowalismy DK 46 - nie wiem, czy jest ruchliwsza droga na świecie. musieliśmy przejechać nią ze 20 metrów, a okazji do zejścia z tego świata było zylion. I to nie gdzieś w polu - normalnie w terenie zabudowanym. Miła pani w jakimś czarnym aucie ustąpiła nam pierwszeństwa. Mam nadzieję, że nie zginęła najechana przez jadącego za nią tira. Za Skoroszycami (taka wieś przy DW 401 z pomnikiem ku chwale dzielnych gierojów strzeżonym przed dwie armaty) zaczyna się taki ładny region o koszmarnych asfaltach. Mało tam jeździmy, ale dużo gadamy o tym, że trzeba ten region lepiej poznać. Nawet dużo lepiej, żeby nie lądować (przynajmniej na szosach) w szutrach i grząskim piachu. To nie jest złe, ja to lubię nawet, ale nie kiedy muchy końskie brzęczą jak wnętrze poloneza gdy tylko prędkość zejdzie poniżej 20 km/h (nasza prędkość, nie poloneza). Niemniej mój nawigacyjny fakap - pomijając muchy i kilka prób przelotu przez kierownicę - prowadzi w pięknym terenie.
We wsiach niespodziewanie głównie albo piękne asfalty, albo przynajmniej nie-najgorsze. I podjazdy, takie po 3-4%, ciągnące się przez dłuższe sekcje - to żadne tam kilery, ale parę razy nas zaskoczyły, bo wg mapy nie miały się tu wydarzać takie miłe niespodzianki. Miłą niespodzianką był sklep, chyba w Kłodoboku (nazwy miejscowości też są z kosmosu).
Kłodobok to wieś z rynkiem - na centralnym placu, przed niewielkim kościołem pomnik z tablicami upamiętniającymi zamordowanych przez UPA mieszkańców podtarnopolskiej wsi Głęboczek. Ci mieszkańcy, którzy przeżyli czystki etniczne i dalej samą wojnę, zostali tutaj przesiedleni. Prawdopodobnie wcześniej w tym miejscu stał pruski denkmal (tak mi podpowiada moja wołoszańskowata logika)
Jeszcze milsze niespodzianki kryły się w drodze na Sarby, przez Szklary. Totalnie znikąd piękna droga szeroka na pół auta, z asfaltem wygładzanym gęsim puchem. I do tego zjazd! trochę martwiłęm się tym, że w koło pełno saren, a ruch tu minimalny.
Po tym, jak minęliśmy Sarby (wieś na drodze z Ziębic do Grodkowa) prawie zabijając kompletnie naalkoholizowanego tubylca, wjechaliśmy na znane nam trasy wschodniej części Wzgórz Strzelińskich. Chyba wtedy już lekko mnie opuścił dobry nastrój, bo niewyspanie i te cholerne asfalty powodowały, że jazda nie była już przyjemnością. To nawet nie kwesta dystansu, ale jazda między dziurami (a jechaliśmy szybko, żeby wstydu na Stravie nie było, bo wcześniej tyle się zachwycaliśmy otoczeniem, że średnia spadła dramatycznie) wymaga takiego skupienia, że zasypiające oczy i ręce ze smoły nie chciały współpracować. Dojazd do DK 39 - nienaturalnie pełnej pędzących tirów - przywitałem jak błogosławieństwo. Bo jest gładka.
Generalnie południe Opolszczyzny jest świetnym regionem - im bliżej Nysy, Prudnika i Głuchołazów, tym większa szansa na świetne widoki, które da się podziwiać bez groźby zniszczenia kół. Po dolnośląskiej stronie jest gorzej. Zdarzają się piękne asfalty, naprawdę cuda, ale żeby do nich dojechać, trzeba przejść wszystkie levele najgorszych asfaltów, a czasem trzeba pokonać bossa - szutro-końskie-muchy-z-osrtymi-zjazdami.
W gruncie rzeczy mieliśmy się tylko przejechać pociągiem, który pewnie zaraz zostanie zdjęty z rozkładu ze względu na szatańską nierentowność, ale skoro już i tak wstaliśmy i wzięliśmy rowery...
:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz