czwartek, 8 marca 2018

Pójdę siedzieć

Dzień pełen cudów? Ponad 150 kilometrów żywej przygody, której wspomnienie warto pielęgnować? A może jednak wybryk pozbawiony głębszego sensu? Dziś wszystkie pytania doczekają się pozytywnej odpowiedzi. Dziś sobie golnę i pojadę wprost przed oblicze Matki Boskiej.


Pierwsze kilkanaście kilometrów z Gorlic do Nowego Żmigrodu pokonuję ruchliwą drogą wojewódzką nr 993. Wiem, że to niezbyt wyszukany początek eskapady, jednak w zupełności wystarczy, by coś zaczęło mi świtać. Ładuję się w niezłe bagno.
Do Żmigrodu docieram mokry jak szczur. W miejscowym ciucholandzie próbuję na chybcika nabyć jakieś dodatkowe ortaliony. Gdyby to były późne lata 90-te, a ja wybierałbym się właśnie na stok, byłbym w raju. Niestety, kombinezon narciarski uznaję za całkowicie nieprzydatny w dalszej podróży. Król kreszu to również krok, na który nie jestem jeszcze gotowy.
Te dwa, w porywach trzy stopnie wokół, to żadna tragedia. Tragedią jest ten pokurcz, obsmarkany wypierdek, głupi i szpetny, wiecznie nadęty brat bliźniak wiosennej mżawki. Pieprzony deszcz ze śniegiem! Za Krempną, już w obrębie Magurskiego Parku Narodowego, zaczynam przeklinać ten dzień.
Próbuję przebić się do Nieznajowej. Porażka. Powstrzymują mnie rozległe kałuże, w których za chwilę utonę po kostki. Zawracam zdegustowany, wciąż jednak daleki od rezygnacji. W miejscowości Grab raz jeszcze odbijam w prawo, w kierunku Radocyny. Mijam niewielką Wyszowatkę, gdzie dość niespodziewanie idę w trupa. Jakaś czworonożna bestia idzie w trupa tuż obok, za sekundę dopadnie moją nogę. Masz! Gryź! Na co czekasz? Gryź! Niech ci w gardle staną nowiutkie Shimano! W Tarnowie kupiłem, 199 polskich złotych plus jakieś drobne za bloki. Tak! Przyjechałem tu na rower ze Śląska zapominając własnych butów. Nażryj się obszczymurku!
Kiedy wreszcie udaje się zażegnać niebezpieczeństwo, warunki stają się nie do zniesienia. Wszędzie zalega gruba warstwa błota pośniegowego. Ja w tym zwyczajnie grzęznę. Przez kilkaset metrów uparcie bronię się przed upadkiem. Efekt jest taki, że w błyskawicznym tempie tracę siły. W końcu docieram na szczyt niewielkiego wzniesienia, rozkładam mapę i oceniam własne położenie. Wszystko wskazuje na to, że dalsza droga przez wspomnianą Radocynę, Czarne i Jesionkę będzie wyglądać podobnie, jeśli nie gorzej. Podejmuję decyzję, przed którą podświadomie broniłem się od pewnego czasu. Odwrót. Nie zamknę dziś żadnej pętli, nie odwiedzę pensjonatu Banica, nie wspomnę przy ciepłej kawie tych wszystkich fantastycznych ludzi, których swego czasu tam poznałem. Wycofuję się do spływającej wodą, ale drożnej szosy. Nie jest to jednak ruch bez konsekwencji. Mój umysł zaczyna postrzegać sytuację w kategoriach porażki. Mało tego, pozwala sobie na coraz śmielsze pretensje: było taszczyć MTB, szosę mogliśmy zabrać i pojechać na wycieczkę do Biecza. Skurczybyk wyraźnie gra do własnej bramki. Na szczęście mam świadomość, że to zwykły kryzys i można go pokonać. Muszę tylko kręcić swoje, a jakoś to będzie. Nie zamierzam tu pękać.
Jestem w krainie wilka i niedźwiedzia. Niechaj ich siła i wytrwałość spłyną na moje wychłodzone ciało. Jeśli dopisze mi szczęści, za następnym zakrętem będą czekać jeden z drugim. Widzę wszystko oczyma wyobraźni. Ależ to jest piękna scenka. Szare wilczysko tylko szczerzy kły. Kudłaty miś za pazuchą chowa szarlotkę. Na maleńkim stoliczku maleńki imbryczek. Pić! Chce mi się pić. Do tej pory wypiłem jedynie butelkę soku pomidorowego z tabasco i kilka łyków wody.
Nareszcie Krempna raz jeszcze. Wpadam do pierwszego lepszego spożywczaka i z miejsca proszę o coś na rozgrzewkę. Pani za ladą wyraża troskę o moje zdrowie, po czym rekomenduje nalewkę wiśniową. Tylko żadnej konsumpcji pomiędzy regałami! Nie chcę sprawiać kłopotów, ładuję więc w siebie wyłącznie Colę i paczkę rodzynek, a najmniejszą buteleczkę chowam do kieszonki. Obalam łyka pod przydrożną sosną. Krążenie rusza z mozołem, w końcu fala przyjemnego ciepła dociera do stóp. Nie szukam usprawiedliwienia, ale fakty są takie, że ja w mojej sytuacji nie znajduję lepszego rozwiązania na kompletny brak czucia w prawej stopie. Dwa dni wcześniej kręciłem z Chorzowa do Cieszyna z narastającym bólem Achillesa. Dziś kontuzja daje się jeszcze mocniej we znaki. Od dłuższego czasu jadę ze zblokowaną nogą. Nie mogę nawet ruszać palcami wewnątrz nowego buta (Czy wspominałem już o butach, które zostały na Śląsku?), nie mogę tej cholernej szłapy nijak dogrzać.
Przede mną drogą, na której nie powinienem spotkać żywej duszy. Decyduję się wiec na dalszą jazdę, pomimo obaw o konsekwencje. Nagle klakson! Za plecami ryczy mi klakson, a ja boję się spojrzeć wstecz. Chyba właśnie się doigrałem. Pójdę siedzieć! Zaraz, chwileczkę! Jestem przecież pośrodku niczego, a policja powinna raczej używać koguta. Mateusz przemknął niczym wicher. Tyle zdążyłem wywnioskować z tablicy rejestracyjnej: MATEUSZ. Próbuję się zrewanżować pomstując wniebogłosy. Przechadzające się w chaszczach krowy spoglądają zażenowane. Odpuszczam. Mati znika, równie szybko znika rozgrzewające działanie wiśniówki, za to zmęczenie i ziąb wracają ze zdwojoną siłą. Dłuższą chwile spędzam na wiszącej nad Wisłokiem kładce, gdzie rozmyślam o grzechu. W dolinę wlewa się zmierzch, muszę się zbierać. W samotności pokonuję kilka kolejnych, trudnych kilometrów i oto jest. Środkiem jezdni kroczy Matka Boska, co biorę za oczywisty znak rozgrzeszenia. Uwielbiam te tereny, również za wciąż żywe tradycje kolędnicze.
Przede mną ostatnia prosta. Zostało mi jakieś 30-40 kilometrów do pokonania. Niestety, nie mam już najmniejszych szans, by dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. Gdzieś po drodze, w czeluściach zrujnowanego przystanku robię ostatni postój. Na dnie plecaka znajduję batonik i świeżutkie baterie do tylnej lampki. Z moim nonszalanckim, pozbawionym elementarnych zasad szykowaniem się na rower, muszę uznać to za prawdziwy cud. Kto wie, może pod jego wpływem spakuję kiedyś zapasową dętkę?
Następnego dnia pogoda jak dzwon. Słońce, czyste, błękitne niebo. Wsiadam na rower tylko po to, by po kilkuset metrach zawyć z bólu. Do chałupy pod lasem kuśtykam o jednej nodze. Doroczny turniej tańca sylwestrowego wygrał Franciszek.







 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz