poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Gastro Fondo


Zauważyłem, że piszę posty na tym blogu wtedy, kiedy szykuję się do napisania artykułu do Szosy. Taka prawidłowość, bo tu mogę swoje emocje dosolić prostym przekleństwem i sprawa załatwiona, a pisząc do czasopisma jednak to nie wypada. Pojechaliśmy z Tomkiem na spacer trasą wymyśloną parę lat temu na początku naszej znajomości, kiedy mało wiedzieliśmy i mało umieliśmy. 

Wtedy pewnie pojechalibyśmy to tak, że dzień później nie byłbym w stanie napisać niczego, z wyjątkiem zapytania do google "co mam zrobić, żeby nie bolały nogi", choć pewnie i to przyszło by z trudem. Teraz wiemy, że najlepszym sposobem jest jechać spokojniej, choć to wydawało się niemożliwe przy prędkości wiatru, która w niedzielę przekroczyła wszelkie normy zdroworozsądkowego wyjścia na rower.


Ruszyliśmy rano z Otmuchowa w kierunku Javornika. Pierwszy punkt programu wiosennej wycieczki to Piotrowice Nyskie - pałac. Wygląda na fajne miejsce na wypoczyn - nikt nie prosił czy nie płacił, ale ja bardzo szanuję każde przedsięwzięcie, które ratuje tego typu obiekty, więc link wklejam.



Przed samym Javornikiem skręciliśmy w bok, co łatwo da się odszukać na Sstravie takim brzydkim "dzyndzlem". W sytuacji treningowo-pętlowej taki dzyndzel na Stravie to zło. Ten dzyndzel jest bardzo intencjonalny. Prowadzi on bowiem za koniec świata. To wygląda dziwnie, bo za tym znakiem stoi stwór i chwilę nam to zajęło, żeby połączyć fakty, nazwę restauracji między innymi, żeby skojarzyć, że to rak, a całe miejsce jest Rakową Doliną. Ale to jeszcze nie to...


...bo trzeba jechać dalej. To znaczy ta "rakowa" restauracja pewnie jest spoko, ale dalej, za "końcem świata" powinno się dotrzeć do osobliwości - tak mi się zeszło z oglądanym w ten weekend kolejny raz Interstellarem. W sumie to nic dziwnego, bo za horyzontem zdarzeń wyznaczonym tabliczką informacyjną jest to:


Tančírna

Właściwie to można by poświęcić jej osobny wpis na blogu, choć jestem przekonany, że nawet małą książkę. Nie wiem jakim cudem to zobaczyłem dopiero teraz. To znaczy wiem - Tomek mi pokazał, ale on wpadł na to zupełnie przypadkiem w styczniu tego roku zwiedzając na ravelu w śniegu pogranicze i wpadł tu dosłownie z misją ratunkową, żeby uratować dłonie przymarzające do kiery.

Historia jest opisana na stronie, więc nie będę się rozpisywać. Secesyjna sala taneczna wybudowana na polecenie (albo za pomysłem) wrocławskiego biskupa. To, że Niemcy kochali ten region i umieszczali najbardziej nieprawdopodobne konstrukcje w najmniej ludnych miejscach to dla mnie już nie nowość. A to, że Czesi z totalnej ruiny z pietyzmem zrekonstruowali w najdrobniejszych detalach ten obiekt, to drugie. Górna sala jest otwarta, a dole znajduje się kawiarnia z przesympatyczną panią, która nie chciała namówić się na zdjęcie. Powiedziała, że mogę zrobić zdjęcie baru. No to zrobiłem.


Tak jak wszędzie w Czechach, tak i tu można kupić taka drewnianą odznakę. To też fajne, że w obrębie kraju powstał jeden wzór pamiątki do kolekcji i spotkałem go już niemal na każdym kroku - 4 cm krążek z drucianym uchem i wypalonym zarysem historycznego obiektu wraz z opisem. Dla mnie super. Za kawę można płacić kartą i nikt nie mówi, że "od 100 koron można". Wspominam o tym, choć to nie łaska, ale zaraz się okaże, dlaczego.




Sala jest genialna. Nikt nas nie gonił, można sobie spokojnie obejrzeć secesję w pełnej krasie. W Rakowej Dolinie można nocować w hotelu lub mikrych chatkach. Dużo ludzi było tam już teraz, ale mając na uwadze jak dużo ciekawych rzeczy czeska turystyka oferuje w Rychlebach, to możliwe, ze noclegów trzeba tu szukać z solidnym wyprzedzeniem.



Dalej przetoczyliśmy się na Polską stronę do Lądka i Stronia Śląskiego, z którego pojechalismy w kierunku Czarnej Góry i Kletna. Na drogach syf, asfalty takie sobie. Od przegibku w kierunku Kletna zrobiło się sympatyczniej przez wąski asfalt i potem malowniczy zjazd pod Jaskinię niedźwiedzią. Dziesięć lat temu z moim przyjacielem jedliśmy w Kletnie pstrągi w fajnym miejscu - świeżo otwartej restauracji Bikers Choice. Teraz okazały budynek zarasta chaszczem.




No więc w Kletnie nie zjedliśmy nic. W Bolesławowie odrobiliśmy swój kilometr bruków w kierunku na Przełęcz Płoszczynę. Dojazd do podjazdy super, ale na samym podjeździe zalegała masa syfu po zimie. Na samej przełęczy wiatr wiał tak mocno, że pod zadaszenie wpadł piękny ptak, którego znałem tylko z obrazków - krzyżodziób. Przerażone zwierze próbowało się wydostać z pułapki tłukąc rozpaczliwie o szybę, ale był na tyle dziki, że kiedy go delikatnie trzymałem, to nie szarpał się strasznie. Brawo ja! W nagrodę była pomarańczowa kofola i wafel kupiony od dziwnie mówiącego pana w roboczych ogrodniczkach w jego własnej kuchni. Dziwnie tam jest. Na wypadek nieczynności baru pod zadaszeniem stoi automat z jedzeniem.




Zjazd z przełęczy do Starego Mesta był dłygi i niebezpieczny, bo jeśli się nie straci przyczepności na piachu, to można rozerwać oponę na ostrym żwirze. Stare Miasto ominęliśmy i nowiutkim asfaltem pognaliśmy w kierunku Brannej. Na tym łączniku - nie będę się ceregielić ani silić na homeryckie porównania - dostaliśmy wpierdol od wiatru. Kiedy wiał z boku, to trzeba było jechać jak w ciasnym zakręcie. Każde drzewo - czyli co pięć metrów - dawało takie turbulencje, że bałbym się tam iść piechotą. Jak zawiało w plecy, trzeba było hamować, a jak w ryj - to w ryj.


Po dziesięciu kilometrach - i mam wrażenie, że po połowie dnia - tej walki dotarliśmy do najlepszego punktu widokowego tego dnia.



I próbując odczarować złe wrażenie z poprzednich wizyt postanowiliśmy zjeść coś w restauracji i mini browarze w Brannej. Cholera, nie wiem jak to określić. Jak ceny w cenniku są takie jak w dobrych restauracjach w centrach dużych miast. Obsługa tak fatalna, za każdym razem, że aż żal.
- Można płacić kartą?
- Tak, ale powyżej stu koron.
- To dwa małe piwa i dwa razy frytki.

Poziom braku entuzjazmu u pani obsługującej klientów - nie tylko nas - został znacznie podbity w porównaniu do poprzednich dwóch wizyt. Oczywiście przyjadę ty kolejnym razem, ale nie w poszukiwaniu kulinarnych uniesień, ale żeby sprawdzić, czy da się jeszcze gorzej. Zresztą z tego samego powodu czasem chodzę do mojego najbliższego stacjonarnego sklepu rowerowego :)


Niedopite napoje i frytki może niekoniecznie pomogły podczas podjazdu do Ostrużnej, ale za to świetnie poprawiły własności trakcyjne na zjeździe do Lipowej. Potem już by sie nic prawie nie zadziało, ale Tomek wynalazł, że od granicy do Otmuchowa jest segment, więc jest opcja na podniesienie średniej prędkości tego nieco powolnego przejazdu, więc rozjazd zrobiliśmy w prędkością średnią 45 km/h. Ale tak wiało, że serce nie wyszło z drugiej strefy.

No może na chwilę wyszło ;)

Niemal identyczną rundę zrobiliśmy przed dwoma laty z innym Tomkiem i Karolem - o tu link

Natomiast fajnie ją rozszerzyć własnie o Dolinę Rakową - jeśli nie robisz treningu i nie masz "dzyndzlofobii" na Stravie, a także fajnie dodać podjazd w kierunku Czarnej Góry i dalej przez Kletno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz