poniedziałek, 22 lutego 2016

492 mokre metry - Lasówka ******


Wyłączyłem silnik auta stojąc na grząskim parkingu w Lasówce właśnie wtedy, kiedy Daniel August wyśpiewywał "Throw me into the soft moss". Krople deszczu - choć drobne - zaciekle atakowały szybę i karoserię samochodu co chwila wstrząsanego przez gwałtowny podmuch wiatru. Tu ciepło, tam zimno. Tu sucho, tam mokro. I tu źle, i tam źle, bo przecież jestem TU a tu musi być dobrze, nawet jak nie jest dobrze.

No więc wyszedłem, wlazłem pod wiatę, ale tam było tylko bardziej mokro i wietrznie. Stałem chwilę patrząc na Wielką Desztną, której tu nie widać, choć jest tuż tu. Jechać czy nie? Chwilę wcześniej, w Zieleńcu, zostawiłem moją rodzinę na nartach, ale w bagażniku leżał sobie przełaj i czekał na decyzję. Dwie chwile wcześniej - na DK 8 przed Kłodzkiem - łamiący przepisy TIR mało nie skasował nas i dwóch aut ze znajomymi jadącymi za nami. Więc jeśli udało się tu dojechać, to trzeba jechać. Minęło pięć minut i włączyłem start w nawigacji. Pomysł był taki, żeby się tylko tu przejechać, na dwie godziny, które miałem dla siebie. Teraz żal mi tych kilku minut poświęconych na dywagacje, ale nie żal mi za to bólu w krtani, który pojawił się kwadrans temu. Było super.


O tym, dlaczego lubię to miejsce pisałem po ważnej dla mnie dwudniowej wycieczce w Góry Bystrzyckie i Orlickie w sierpniu 2014 roku (o tu). Do tego to miejsce jest tak daleko od wszystkiego, jest tak pełne detali świadczących z jednej strony o bogatej historii, masa kapliczek, zabytków w fatalnym stanie (typowe drewniane domy sudeckie), stada Nepomucenów, drzewa, które w lecie dawały cień dla chwili odpoczynku, kiedy snikersy można było wypić wprost z opakowania, a teraz te same korony z wymyślnymi kształtami prosto ze scenografii filmów Tima Burtona.



Nie ma niedźwiedzi, ale były wiewiórki.


Tak na prawdę mógłbym cały czas wjeżdżać tutaj - zza zakrętu i przejeżdżać, co każde dwie minuty. Coś jak w Dniu Świstaka.


Miejscami po wsiach jedynym śladem widocznym na pierwszy rzut oka są kościoły. Dopiero potem można zauważyć (ale teraz, w zimie, jest to łatwiejsze) kamienne fundamenty po budynkach. Cale masy.



W pewnym momencie poczułem dziwne łaskotanie w dłoniach. Próbowałem je rozruszać i z rękawic poleciała tylko woda. Wszystko przemokło po godzinie jazdy, ale tylko komin i bluza wciąż zapewniały komfort termiczny. Przyznam, że ledwo żyłem i cieszyłem się wizją podjazdu, żeby się rozgrzać. Miałem na to całe 20 km z hakiem, tylko czasem straszyły mnie krótkie zjazdy, bo wtedy nagle marzłem do bólu.

Dojechałem do auta ostatkiem sił i przecież nie miałem się jak w nim przebrać - ja nie byłem mokry - ja byłem wodą. Zabrałem ciuchy do "wiaty rozważań" - bez ścian i wszystko z siebie po prostu "odkleiłem" - jakimś cudem bez skóry, która miała taki kolor i fakturę, że gdyby ktoś mnie zobaczył, to by uwierzył w zombie. Rower był czysty - sam się umył. Dla rozgrzania włączyłem Crossfade i tańcząc (przypięty pasami) za fajerą pojechałem do Zieleńca.



Na koniec objazd Kłodzka. Ktoś w CRX'ie pogniecionym jak puszka po koli wypitej przez nerwicowca dzisiaj może sobie pomarzyć o tym, żeby przejść się w deszczu. W najlepszym przypadku (bo przecież nie "wypadku").

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz