Kotlina Kłodzka to miejsce wyjątkowe pod wieloma względami. Pomijając walory krajobrazowe (doskonałe), historyczne (bogate), to miejsce dwóch ważnych imprez szosowych - Klasyka Radkowskiego i Klasyka Kłodzkiego, choć asfalty tam są dość... tragiczne w większej części tego regionu, więc wraz z kolegą pojechaliśmy na rowerach mtb. Pojechaliśmy czysto turystycznie - bez pulsometrów, bez endomondo. Można? Można.
Tekst: Wojtek Sienkiewicz (szosowaszosa).
Zdjęcia: Piotr Ragankiewicz (kolor), Wojtek Sienkiewicz (nie-kolor).
Trasa w sumie na jeden dzień, ale my pozwoliliśmy sobie na pewien komfort zgubienia się i rozłozenia trasy na dwa dni, więc na mapie nie naniosłem nawrotów, kluczenia po okolicy czy jednego z tryliona przystanków. Chciałem się zgubić i przez chwilę znaleźć w miejscu, które pamiętam z ostatniej wycieczki w podstawówce (kiedy miała jeszcze osiem klas), dwadzieścia lat temu. Ponieważ mam pamięć absolutną (jeszcze), więc bałem się, że te piękne miejsca jakoś mnie negatywnie zaskoczą, ale nic takiego się nie stało. Jest wciąż dziko, może przybyło trochę - uwaga - chatek w stylu zakopiańskim, które "idealnie" wpisują się w historyczny kontekst tego regionu. Na szczęście nie ma ich jakoś bardzo dużo. Dużo jest natomiast miejsc zapomnianych przez wszystkich.
Co bystrzejsi zauważą pewną ciekawą wymianę - Polacy na rowerach penetrują Czechy, a Czesi - Polskę. Zdecydowana większość napotkanych cyklistów to Czesi i to nie tylko moja obserwacja. Być może ich także pociąga to pogranicze, przez Polskę niemal wydziedziczone, przez Czechów - szczelnie zagospodarowane. W jednej chwili jadąc wśród ruin i pięknych gospodarstw z zapadniętymi dachami mijamy granicę i po niecałych dwustu metrach jesteśmy w tętniącej życiem gospodzie. Tu śmiech słuchać ponad szumem rzeki, a po naszej stronie hotel i restauracja bez gości. Po czeskiej babcia w stroju kąpielowym idzie na darmowy basen, po naszej - bardzo starsza pani siedzi na murku swojego domu. Widok niezwykły - na oko miała z 90 lat, przygarbiona sylwetka, szczupłe dłonie ze spuchniętymi stawami. Siedziała na tym murku jak sześciolatka, ze zwieszonymi nogami. Czułem się trochę jak podróżnicy, których książki czytam, odkrywając jednak tereny oddalone od domu o nieco ponad sto kilometrów, a nie dziesięć tysięcy. Odkrywam tu wiele smutku i lata zaniedbań - ruinę dawnej świetności, której ktoś na siłę dał nowych mieszkańców i kazał im tu żyć, wbrew ich woli.
Taka więc wycieczka - z jednej strony krajoznawcza, a drugiej silnie emocjonalna. Miks wspomnień i bezsilności. Tu widać piękno, a tu rozpacz. Takie miejsce, że kochasz i nienawidzisz. Jak to w życiu. Trudno mi było tak to napisać jak zwykle, bo wszystko razem stworzyło zestaw tak silny i pełny, że zwyczajny opis "co, gdzie i którędy" byłby dobry do gazety. Ufam, że jeśli tu jesteś i to czytasz, to pewnie chcesz czegoś innego niż tabelek, porad czy całej tej reszty, którą pewnie znajdziesz w internecie.
Trasa piękna, asfalt miejscami cudny, miejscami fatalny, a jeszcze czasami bez asfaltu. Niemniej to piękne drogi i aż proszą się o gładkie trasy. Skrót: od Bystrzycy Kłodzkiej do schroniska Jagodna - asfalt zły, ale to podjazd, non stop, więc można jechać nawet szosą. Od Jagodnej do Rudawy jechaliśmy w dół po szutrze i kamieniach, sprawny człowiek na CX by dał radę. Dolina Orlicy - tu jest raj i gdybym miał się do końca życia budzić w jakimś miejscu z szosą jak Bill Murray w Dniu świstaka - to właśnie tam, bo szosa idealna, a widoki niesamowite. Dalej do Nimojowa jest cud, a potem rzeźnia. W drodze do Międzylesia, przez Lesicę - jest rzeźnia rzeźni. Od Międzylesia do zjazdy na Międzygórze/Wilkanów jest droga krajowa, jednak w miarę ok. Choć w przez sam Wilkanów do Międzygórza prowadzi świetny asfalt, to my jedziemy skrótem do Idzikowa. Tu mega ścianka. Na mapie nie widać, ale na oko przekracza 25%, bo nie pamiętam takiej ścianki z podjazdu na Przełęcz Karkonoską od Przesieki. Potem na Czarną Górę prowadzi piękna szosa, skręt na Kamienicę/Nowy Waliszów i tu dobre asfalty się kończą. Dopiero wyjazd z Lądka Zdroju w kierunku na Złoty Stok to powrót gładkiej nawierzchni. Tylko do czasu, bowiem na szczyt wzniesienie prowadzi tarka, które na 4 km przed Złotym Stokiem zamienia się w cudną drogę (kiedyś na nią mówiono "Droga Stu Zakrętów", teraz raczej "Miliona Dziur"). Do Złotego wpada się z impetem jaki oferuje zjazd po 14%, jednak warto przyhamować, bo czar pryska i pojawiają się dziury i bruk. Wszystko po to, by zwolnić i podziwiać architekturę.
Dojazd - pociągiem. Początek trasy w Bystrzycy Kłodzkiej, koniec w Kamieńcu Ząbkowickim. Oba miasta jaką tak wiele do zaoferowania turystom, że głowa mała, więc warto się tu wybrać może na dłużej.
Ponieważ obaj uczestnicy wycieczki to fotografowie, więc trzy dni zajęło mi ogarnięcie zdjęć. Chciałem dojść do 15, ale jest ponad 30. Chaos. Niestety nie da się złapać dystansu. Ułożyłem je mniej więcej w kolejności chronologicznej i jak coś - to komentarz wyląduje pod zdjęciem.
Rano koło 5:30 wyjechaliśmy rowerami ode mnie z domu w kierunku Strzelina. Stąd mieliśmy pociąg do Bystrzycy. A że rano noga podawała, więc byliśmy 40 minut przed czasem i pozwiedzaliśmy miasto.
Bystrzyca Kłodzka. Piotrek normalnie jeździ sobie wokół Łodzi. Ale takiej sztajfy, jak przy wyjściu z dworca to nie widział w życiu. Można na niej wieszać obrazy, a jeździć po niej? Ciekawostka - w Bystrzycy w dawnym kościele ewangelickim (przypominającym wewnątrz raczej synagogę) działa muzeum - uwaga, słowo klucz - FILUMENISTYCZNE (celowo nie wytłumaczę, o co chodzi). Natomiast rzeźbę wotywną na rynku otacza kute ogrodzenie wykonane przez kowala, który wykonał szyld "Arbeit mach frei" w Auschwitz. Po wyzwoleniu kowal ten trafił właśnie na ziemię kłodzką. W Bystrzycy w Barze Bystrzyckim wypiliśmy kawę z błotem i ruszyliśmy na Jagodną...
...w najgorszy upał. Mój pot się pocił nawet. Podjazd ma około 12 km, momentami dość sztywny, jednak bez problemu się go jedzie. Ładna architektura wiosek, odrestaurowane domy, w nich ludzie raczący się tym regionem w pełnej krasie. Nie ma tu tłumów, ale chwilę wyżej zaczyna się niezły spektakl.
Po około 8 km podjazdu las wyraźnie przerzedza się i pojawiają się piękne widoki na Kotlinę Kłodzką, w kierunku Masywu Śnieżnika. Tu zaczynają się też agrafki, a domy w tej części są pustostanami, co strasznie dziwi - miejsce piękne. Minęliśmy wieś Spalona i dojechaliśmy do schroniska Jagodna. 811 m n.p.m. Wyżej będzie za chwilę, ale tylko o 30 metrów, gdy zjedziemy na południe szutrem przecinając Autostradę Sudecką. Na Jagodnej ruch jak w ulu. Jest poranek, a tu pełno ludzi, jakby się teleportowali, bo wcześniej jakoś ruchu nie zauważyliśmy. Schronisko jest spoko, przed nim fotele z europalet (ale nie obciachowe, tylko solidnie zrobione) i trochę hałasu. Nam to średnio odpowiadało - wypiliśmy colę, zatankowaliśmy wodę i dalej, w kierunku sentymentów. Dwadzieścia lat chciałem pojechać w dół tym szutrem. W głowie muzyka z tamtego czasu - wtedy na topie w MTV (taka stacja, co kiedyś była wyzwoleniem i puszczała muzykę, a nie seriale):
Jazda po takim dukcie to sama przyjemność. Po chwili wjechaliśmy w las i w końcu zrobiło się chłodniej. Raz zbłądziliśmy przez niedokładność mapy, jednak tutaj ja mogę się gubić ile wlezie.
Gdzieś w połowie drogi do Doliny Dzikiej Orlicy stoi gospodarstwo, które kiedyś należało do rodziców jednej z koleżanek z klasy, w którym w czerwcu 1994 roku byliśmy kilka dni na zakończenie szkoły. Wtedy mieszkali w nim na stałe starsze małżeństwo, ale pewnie już nie żyją (wtedy byli po 70.). Teraz zamknięte, ale zadbane. Obok gospodarstwa strumień i huśtawka. Taka "bardzo ważna huśtawka" :)
Niemal wszystko było jak przed dwudziestu laty. To kawał czasu, ponad połowa mojego życia, ale takich widoków, klimatów - nie zapomina się łatwo, tym bardziej, kiedy je się w sobie pielęgnuje. Szutrowa droga wpada na Drogę Śródsudecką, która jest bezapelacyjnie jednym z najpiękniejszych asfaltów (i pod względem nawierzchni, i otoczenia) jakim w życiu jechałem. Ani w Niemczech, ani w Czechach nie znalazłem czegoś równie pięknego i kompletnego.
Jeździliśmy nią w jedną i drugą stronę, i nawet moglibyśmy tak do późnej starości, bo czas nas nie gonił, tylko powoli gonił nas głód. Jadąc na południe w kierunku Niemojowa, co chwilę wspinając się lub zjeżdżając mijaliśmy cudne miejsca. W każdym po kolei chciałbym chwilę pomieszkać, pobyć na dłużej, albo na zawsze.
Przy przejściu granicznym stoi restauracja i manekiny. Manekiny obejdą się bez jedzenia, a my nie. Zaproponowałem, żebyśmy pojechali na czeską stronę i zobaczymy, co się tam dzieje. 100 metrów i pod identycznym budynkiem zamiast manekinów - żywi ludzie i drastyczny kelner, który zadał nam zagadkę na miarę życia i śmierci. Głodni i zmęczeni mocujemy się z matematyką, gdy kelner powiedział "Można płacić złotówkami, ale liczymy 5 koron za każde 1 złoty". Dobry kwadrans nie wiedzieliśmy, ile zapłacimy i wychodziły nam kwoty tak absurdalne, że przez chwilę myślałem, że gotuje tam Heston Blumenthal albo inny Amaro.
Zestaw powiększony: "smażak, hranolky, tatarka a kofola i mala desitka"
Ponieważ trochę się najedliśmy i zrobiło się błogo, to to czeskie Rivendell (czyli Bartosovice v Orlickich Horach) nie chciało nas wypuścić. Jakoś się przemogliśmy i nawet darmowy basen nas nie zatrzymał. Wróciliśmy na polską stronę i po chwili skończył się asfalt. Ale zaczęło grzmieć, a ja się w czasie burzy czuję nieswojo, więc nogi jakoś szybciej zaczęły kręcić, pomimo, że droga była fatalna. Wybraliśmy skrót do Międzylesia przez Lesicę. Obłędnie tu pięknie. Trawersy, podjazdy, zjazdy tak szalone, że ugotowałem tylny hamulec - biedna stara Magura przestała działać poprawnie i od tej pory jadę z przednim hamulcem w miarę sprawnym, a tylny sam się zaciska - delikatnie, ale czuć to pod nogą.
Dojechaliśmy do Międzylesia, ale jakoś miasteczko nie zrobiło na mnie mega wrażenia. Co innego stacja kolejowa, bo jest przepiękna, jednak my ją minęliśmy szybko w poszukiwaniu wody, gdyż nam się skończyła. Z Międzylesie przez DK 33 ruszyliśmy na północ i za Domaszkowem zjechaliśmy na wschód na Wilkanów. Odpuszczamy sobie Międzygórze, bo burza cały czas wisiała po drugiej stronie Śnieżnika. Za to widok na Międzygórze nam wystarczył.
Piękną, lecz ruchliwą (i pełną idiotów, nie ma co) szosą pojechaliśmy do Idzikowa i stamtąd wjechaliśmy na kolejny dramatyczny asfalt w kierunku Nowego Waliszowa, gdzie mieliśmy przenocować i mojego serdecznego kolegi, oczywiście też fotografa :) Zmęczeni zjedliśmy kolacją, przyjęliśmy suplementację chmielową i poszliśmy spać.
Poranna droga do Lądka Zdroju wycisnęła z nas ósme poty. Około 20 km, upał, non stop góra - dół i poszło półtora litra wody z bidonów. W samym Lądku pominęliśmy zwiedzanie, bo obaj dobrze znamy to miejsce, a my my chcieliśmy skorzystać z pomocy pogody, która właśnie zaczęła przyganiać nieco chmur na nasz podjazd na drodze do Złotego Stoku.
Ta droga - DW 390 - to jakaś masakra. Wyjazd z Lądka - piękny asfalt, potem zamienia się w szalone wzory łatek pijanego drogowca. Brakuje tylko podpisów jak u Witkacego - "ten fragment robiliśmy na bani", a "tę część na głodzie - 3 dni bez wódy, ale po paczce fajek dziennie". Tu były łatki na dziurach wewnątrz innych łatek. Do tego widoki - szosa była tak poprowadzona, by była widowiskowa. Wystarczyło by w kilku miejscach wyciąć kilka drzew, by otworzyło się niezwykle urocze miejsce i widać, że poprzedni zarządcy (ci przed 1945) tak o to dbali. Teraz po tej szatańskiej drodze, nawet w niedzielę, kierowcy z rodzinami w służbowych autach lecą na złamanie karku, nie zauważając nawet pomnika poświęconego tragicznemu wypadkowi Mariana Bublewicza. On tu przegrał, a jak widziałem, ci nowi "rajdowcy" żyją nie dzięki umiejętnościom, tylko elektronice, która chyba na skraju możliwości walczy o to, by nie zabili się w swoich suwikach i checzbekach.
Dalej - Złoty Stok to jedno z takich miejsc, gdzie warto się pokręcić, nie widziałem, by miasto oferowało turystom inne atrakcje, niż kopalnia, bo na pięknym ryneczku nic się nie działo, a szkoda. Jednak zakładam, że Ty wiesz co tam robić i nikt specjalnie nie musi Ciebie zapraszać, co nie znaczy, że kilka parasolek i stolików by nam tego nie ułatwiło. Ze Złotego udaliśmy się do Kamieńca Ząbkowickiego, w którym od niedawno można zwiedzać piękny pałac Marianny Orańskiej. Praktycznie przejechaliśmy jej ulubionymi ścieżkami. To kobieta o niezwykłej historii i silnie związana z regionem. W sieci znajdziecie dużo niezwykłych historii o jej życiu, warto pokopać - byłby niezły serial na podstawie jej biografii.
Dojechaliśmy do Strzelina. Na koniec wycieczki zostawiliśmy sobie jeszcze Wiązów i polny skrót pełen motyli, który na sam koniec dość nas wypompował.
Całkowicie wyszło nam około 170 km w dwa dni. Niedużo, ale też same kilometry nie były dla nas priorytetem. Bardziej chodziło o dwa dni jazdy, na rowerze non stop kręcąc się tam, gdzie nam się podoba. Baza noclegowa w Kotlinie Kłodzkiej i mijanych miejscowościach jest na tyle bogata, że spokojnie można się tu pokręcić z plecakiem i w miarę potrzeby szybko znaleźć nocleg. Naszą trasę może przejechać każdy - podjazdy nie są jakieś tragiczne, zjazdy nie są karkołomne. Niestety tutejsze szosy bardziej nadają się na rowery MTB.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz