poniedziałek, 4 stycznia 2016

koniec roku, koniec dnia, koniec festive 500


Dwudziesty czwarty grudnia, wczesne popołudnie, a ja właśnie wyłączyłem komputer i spakowałem się na szosę. Rozterki dotyczyły głównie tego, czy włożyć cienkie rękawki pod bluzę, czy nie, bo jak jest 16°C w kwietniu, to nie. Jednak w grudniu to dla zasady raczej tak. I z głową wolną od trudniejszych dylematów rozpocząłem ostatni czelendż roku - Festive500.

Pedałując sobie poza - oszalałym w przedświątecznym ruchu - miastem myślałem o tym, że jakoś trzeba czas podzielić między w-domu-bycie, a iloraz pół tysiąca kilometrów w ciągu siedmiu dni. Przy aktualnej aurze nie powinno to nastręczać jakichś wybitnych problemów. Gorzej - trafić teraz komplet to jak zdobyć KOMa jadąc z wiatrem, albo w grupie. Rok wcześniej nie udało się, bo chorowały mi dzieci, dwa lata wcześniej mikroby pozbawiły mnie roweru na dobre dwa miesiące. W tym - wizja powoli zaczynała stawać się rzeczywistością.




Uwielbiam moment, w którym świat trochę zwalnia. Przynajmniej na bocznych drogach i dalszych wsiach spowitych dymem z wędzarni i snujących się cieni. Plusem grudnia są cienie, które przez cały  - choć krótki - dzień są długie na wiele metrów i karykaturalnie poruszają się w rowach i na przydrożnych krzakach.



Albo taki dym - ktoś szykował się do świątecznej kolacji, gdy właśnie zaczął płonąć mu dom. Nie wiem, czy na pewno, ale mogło tak być. Jadąc na nieskończenie prostej DW 401 z płaskim horyzontem i wiatrem w plecy trudno nie było zauważyć tej chmury smolistego dymu. Autentycznie wpadłem w trans i miałem wrażenie, że zaraz zasnę pedałując. W głowę wczytałem trochę patetycznych nut i jakoś poszło - Léo Ferré - Psaume 151.



Innym razem, po kilku wcześniejszych wizytach na końcach cywilizacji obrastających najważniejszą na południu arterię komunikacyjną (autostrada A4), postanowiłem spalić pokarpiowe kalorie odwiedzając wsie, w których drogi się kończą. Odhaczyłem trzy z nich, które są bardzo blisko mnie, a jakoś nigdy do nich nie dojechałem opętany manią nie zawracania. Ale ponieważ dzisiaj przekraczam połowę (statystyczną) długości życia mężczyzny w tym kraju, więc cóż - miałem chęć w kilku miejscach "nie-przestrzałowych" zobaczyć urywający się za ostatnim asfalt. Przecież zawrócić to nic złego, a jedyna szkoda odbija się na "wąsatym" zapisie trasy na Stravie.







Poniedziałek miał być ostatnim dniem ciepła. Ostatnim, a mnie wciąż od pięciuset dzieliło ponad 300 km, niefrasobliwie niedojechanych w poprzednich dniach, więc korzystając z towarzystwa Tomka zrobiliśmy plan 125 km wplatając w niego dojechanie tam, gdzie jeszcze nas nie było. Nie ma tego już zbyt wiele w promieniu 60 km od Oławy, ale zawsze można coś wybrać. Do tego zawsze, nawet w najbardziej objechanych trasach znajdę coś, co wcześniej umknęło mojej uwadze i zawsze zawsze pozwala mi się to poczuć odkrywcą...


...na przykład jak to jest "być w Żabie".





Staraliśmy się ominąć ruchliwą drogę z Namysłowa do Opola trafiliśmy na piękne dróżki. Raz gruntowe, raz wąskie jak krawiecki metr asfalty. 







We wsi Pokój jest gigantyczne rondo, przy którym stoi piękny pałac. W nim mieszkał Eugeniusz Wirtemberski, którego popiersie kiedyś trafiłem zupełnie przypadkiem pod Pirną, w czasie pierwszej rundy po Szwajcarii Saksońskiej. O tu


Plusem jazdy w zimie jest brak liści na drzewach, dzięki czemu z drogi (już tej ruchliwej Namysłów - Opole) dostrzegliśmy wśród drzew kopiec i na nim postument z okaleczona postacią "nie wiemy kogo", ale być może samego Herzoga Eugene von Wuerttemberga. Staliśmy sobie i gadaliśmy o tym, że ten las to nie las, tylko park, że pewnie tu było trylion ścieżek i że wszystko szlag trafia. Wtem Tomek powiedział do mnie "patrz tam" i poszliśmy jeszcze kawałek.


No i tu mi serce zbladło, jednocześnie przyspieszając. Mieli rozmach, nie ma co. Naładowany taką ilością piękna buzującą w wyobraźni prawie nie zauważyłem najdłuższej prostej w historii Opolszczyzny - całe 7 km przez las. Lubię takie proste, kiedy już ma się w nogach kilkadziesiąt kilometrów, nagle wpadam w trans (ale raczej jak nie jadę sam, bo jak jadę z kimś, to wiecznie gadam, co potem ma fatalny wpływ na stan mojej krtani).




Następnego dnia miałem nie jeździć, ale okazało się, że mam półtorej godziny i obiecałem żonie, że tym razem się nie spóźnię (szła do fryzjera, więc to sprawa najwyższej wagi) i pojechałem na szybko wykręcić chociaż 50 km. Wszystko znajome, ładna trasa, wszystko znam. Nie mogło się nie udać, bo często nią jeżdżę, kiedy mam okno w pracy. Także złapałem jednego kapcia. Temperatura w porównaniu z poprzednim dniem spadła do okolicy zera, więc zdjęcie opony z obręczy jakoś przyjemne i łatwe nie było. Straciłem sporo czasu na wyjmowaniu szkła z opony. Nówka Michelin Pro4 rozcięta na amen. Nieźle, w połowie rundy. Całe szczęście kupiona chwilę temu pompka dała radę (choć jest maleńka, trzeba się namachać i dla hecy rzuciłem okiem na pulsometr - 160 uderzeń), poprzednia wypadła gdzieś w czasie niedawnych lotów przełajem po lesie. Pomyślałem, że to tylko kilka minut, więc nie spóźnię się. A na bank nie bardzo. Więc wtedy - po kilku minutach jazdy - poczułem, że dobijam obręczą do asfaltu. Nie będę cytować swoich słów, bo bez sensu. Stało się to jeszcze dwa razy. Powód? Zabrałem ze sobą dętkę, z której kiedyś próbowałem wykręcić zawór, żeby założyć przedłużkę do wentyla. Wtedy nie chciała puścić, a tym razem wykręcała się sama.

Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Dlatego muzyka metalowa jest taka szybka - przypomniałem sobie niedawny komentarz mojego przyjaciela pod-czymś-tam. Więc poganiany rytmem prosto z norweskich kapel czczących szatana wybijanym przez wibrujący telefon w kieszonce. Bałem się odbierać, żeby nie usłyszeć wokalu prosto z utworów Samaela. Spóźniłem się niewiele. Całe szczęście znalazłem w domu jedną, nie używaną "pro-czwórkę".








Tak, powyżej w małej miseczce jest gorąca zupa ogórkowa. I kajzerka. Obok miski. Nigdy mi tak ogórkowa nie smakowała, a nie jestem fanem tej zupy jakby natywnie. Tak skończyłem jazdę w przedostatni dzień kompetycji, a pierwszy już mroźny. Po 37 kilometrach zatrzymaliśmy się z Pawłem na stacji na kawę. Próbowałem rozgrzać bolące i zmarznięte palce rąk na zimnym kaloryferze, który i tak wydawał się miło ciepły. Po kawie i półgodzinnym postoju udało mi się jednak trochę rozgrzać, przez co dokręciłem do nieco ponad setki, sumarycznie zbierając 386 km. Jutro miało być lepiej, miało być cieplej i miało mniej wiać. Miało. 


W pierwszej części pojechałem z Łukaszem, którego zaraziłem szosą jakoś przed ponad dwoma laty i Łukasz się ściga jak dzik, robiąc treningi i takie tam rzeczy bliskie sportowcom. Nie wierzył, że po tych 44 km wspólnej pętli dojadę jeszcze brakujące 70. Ja też. Było wciąż zimno, wietrznie, a czucie w dłoniach i stopach zerowe. Za wyjątkiem czucia bólu. 




Miałem już podwójne rękawice, więc robienie zdjęć było rzeźnią. Głównie fotografowałem nosem, co pewnie wprowadzało mijających mnie sylwestrowiczów w śmiech. Nie dość, że "paczcie jaki kretyn, w takie zimno jeździ" to jeszcze robi zdjęcia nosem. Stary a gupi. Uśmiałem się pod nosem (znowu nosem!), że już samoloty zawracają od nas. Bo takie dziwne smugi kondensacyjne (czyli to, co paranoicy nazywają chemtrails) to nie jest codzienny widok. Jakoś śmiechem do siebie trzeba było się rozgrzać, tym bardziej, że czekało mnie 10 km bitego wmordęwindu. Na koniec prawie się poddałem...


Ogrzewacz narciarski do rąk poszedł w ruch. Ledwo dając ciepło przez rękawiczki (a bałem się je ściągnąć, żeby dłonie nie zamarzły od razu) wpadłem na pomysł godny geniusza. Wsadziłem sobie to serce pod potówkę, kilka centymetrów poniżej mostka. Cud! Jadąc dalej poczułem, że wraca życie do końców palców rąk i nóg. Cud na koniec roku.



Przyznaję się. Na końcu był już tylko hardkor. Będąc półprzytomnym jechałem przez miasto pędzące między posterunkami z petardami a sklepami monopolowymi. Ruch jak w ulu, zaczęło się robić ciemno, a ja właśnie osiągnąłem planowane 114 km. Dla pewności dorobiłem jeszcze cztery, bo te aplikacje czasem sobie zaokrąglają i byłoby głupio na koniec mieć 499,2 km. Koniec roku, koniec miesiąca, koniec dnia, koniec czelendżu. 

Niby taki jest nie-interesujący-się-współzawodnictwem, a coś mnie pchało cały czas i zapędzało nogi. Nawet nie chodzi o to, że zająłem osiem-tysięcy-któreś miejsce, ani o to, że jakiś szatan z Arizony w tym czasie trzepnął około 2000 km. Udało się pod jakimś pretekstem spędzić dużo czasu w siodle i nie zginąć przy tym, a poznać swoje własne granice i umieć je przekroczyć, czasem wielokrotnie. Głównie chodzi o ból wynikający z niskiej temperatury. Wobec planów pojechania w tym roku z domu na przełęcz Stelvio, to nie jest jakieś tam bezsensowne (dla mnie, co nie znaczy, że dla może mieć to sens) cierpienie dla idei cierpienia. 

Generalnie te pięćset nie było jakoś bardzo ciężkie - patrzę teraz za okno i widzę śnieg, białe ulice i termometr zacięty gdzieś poniżej - 10°C. To byłby hardkor. A przecież taka była idea Festive 500 w naszej szerokości geograficznej. Umówmy się - w porównaniu do tego, czym mogło ono być, to było super łatwe. Dwa ostatnie wyjazd w lekkim mrozie były ciężkie, jednak zrobić to samo teraz? Dzisiaj jeżdżę tylko palcem po mapie - powrót do korzeni. Ale z uśmiechem na mojej starej, trzydziestosiedmioletniej gębie :)

1 komentarz:

  1. Teraz rozumiem co znaczy "nie zginąłem". Niezły "czelendż" opłacony nie lada cierpieniami. I dobre spostrzeżenie, że serce nad pośladkami dobrze rozgrzewa od pasa w dół.

    OdpowiedzUsuń