wtorek, 29 sierpnia 2017

Tam i z powrotem


Wybieram Slow. Slow jest w dechę. Zamiast tempa i cyferek wolę otwartą głowę oraz to cudowne, narastające z każdym kilometrem uczucie. Coś się szykuje. Może już za najbliższym zakrętem, może za tamtym wzniesieniem. Po prostu jedź i bądź cierpliwy. A teraz patrz! W nocy asfalt pokryła jucha. Właśnie obsycha w porannym słońcu przywodząc na myśl prastare lądy. Pangea jeszcze broczy pod naporem kół. Jeremi Przybora w prochowcu owianym legendą spokojnie czeka na autobus. Z baru Kogucik wylewa się szlagier, choć jest grubo przed siódmą. Jakiś dzwon z oddali głośnym bim bam bom wdaje się w pyskówkę. Zdarzyć może się dosłownie wszystko. Takie jest prawo drogi i ja mu podlegam. Jadę więc niespiesznie, często schodzę z roweru, zagaduję nieznajomych, fotografuję. Jestem Slow. Sęk w tym, że tylko do czasu. Gdzieś tam na trasie czai się już inne uczucie. Silne. Jemu też muszę ulec. Co się miało wydarzyć już się wydarzyło. Pora zawinąć pętlę i wracać. Pokonany dystans jest tu zupełnie bez znaczenia. Liczy się coś innego, coś co obserwuję z rosnącym zainteresowaniem. Korci mnie Fast, ale tak fest. Szczerze? Dosyć mam Slow! Śmieszy mnie to całe przygodowe kręcenie sprzed chwili. Przyśpiesz albo giń! O tak! W mordę bym dał, byleby tylko szybciej dotrzeć do domu. Najchętniej cisnąłbym aparat w krzaki (następnym razem spróbuję z bidonem), a ulubionego Marina zamienił na prawdziwą wyścigówkę. Byle z amerykańskim rodowodem. Nie zawadzi również lepsza forma, jeszcze kilka urwanych kilogramów, może nawet skromny plan treningowy. Milcz! Po co to ględzenie. Prędzej, prędzej, prędzej... Skąd mi się to bierze? Diabli wiedzą. Trzymam kilka asów w rękawie, ale sportowe zacięcie na pewno do nich nie należy. Nigdy też przesadnie nie fascynowała mnie prędkość jako taka. Ostatni raz, kiedy pod jej wpływem serce zabiło mi mocniej, pamiętam jednak dobrze. Groszkowym Simsonem gzuję do babci. Za plecami, na samochodowej antenie powiewa rudy, lisi ogon. Drugi, lekko wpadający w czerń, dzieli mój kask na pół. Jestem w siódmym niebie pośród młokosów takich jak ja. 50 cm sześciennych grzmi, manetka gazu wreszcie stawia opór. Jeśli zza kępy traw, swoim podrasowany maluchem wyskoczy kuzyn, przeżyje tylko jeden z nas. Wieczorem kładę głowę do poduszki i słyszę głos. To Szalony Max o twarzy młodziutkiego Mela Gibsona. Przychodzi tak co noc, a potem skamle mi do ucha: dej sie karnąć. Prędkość! Lat nam nie ubywa, a ty wciąż czarujesz. Trzepoczesz rzęsami, jakby to była jakaś schadzka. Dziś nam jeszcze nie po drodze, ale mam cię na oku mała.


Póki co wybiorę się do Pszczyny. Nigdy nie byłem tam na rowerze. Akurat mam małe okienko, więc stolica dawnego Księstwa Pszczyńskiego będzie w sam raz. Strzelę kawę na mieście, pokręcę się w okolicy i na obiad jestem w domu. Wiele nie kombinując wybieram sprawdzony wylot w kierunku południowym. Przez Chorzów Batory i Lasy Panewnickie docieram nad staw Starganiec. Setki razy przejeżdżałem obok samochodem i jakoś nigdy nie znalazłem okazji by się zatrzymać, przejrzeć się w toni. Niczego nie straciłem. Miejsce do szybkiego zapomnienia. Dwójka tekstylnych wędkarzy na legendarnej plaży śląskich naturystów również. Zanosi się na deszcz. Spadam. Przecinam drogę krajową nr 81 kierując się na katowickie Zarzecze. Tuż przed Mikołowem chciałbym przetrzeć oczy ze zdumienia. Zamiast tego odruchowo sprawdzam, czy aparat jest pod bokiem. Niech mnie ktoś uszczypnie! Przecież to niemożliwe. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu. Starszy, elegancki mężczyzna stojący na przystanku przypomina mi śp. Jeremiego Przyborę. Przypomina to mało powiedziane.
- A niech mnie! Pan Jeremi Przybora! Prosto z nieba pod Mikołów! - Wołam rozgorączkowany.
Nieznajomy sztywnieje. Boję się, że przeszarżowałem, że poniosło mnie za daleko. Chwileczkę, chwileczkę... Ja panu wszystko wytłumaczę. Lada moment mój Jeremi dojdzie do słowa, z wielką klasą ostudzi moją rozgrzaną do czerwoności łepetynę. Przyznaję, lubię ten dreszczyk, ten ułamek sekundy, w którym ważą się szale. Tu liczy się każdy grymas, kącik ust wędrujący w górę lub w dół. Sytuacja nie jest oczywista. Potrzebuję wsparcia.
- Proszę pani! Proszę pani! Niech pani tu spojrzy. Przybora we własnej osobie, prawda?
Wyszykowana na poranną mszę kobieta skinieniem głowy doprowadza do przełamania. Mamy dwa do jednego, a ja nabieram świeżego animuszu. W końcu mistrz kapituluje z uśmiechem. Dalej gawędzimy już swobodnie. Pan Bernard żali się na wiecznie spóźniony autobus, wspomina o jaskrze, o podupadającym zdrowiu.
- Pani Bernardzie! Tam w dole widziałem gniazdujące bociany. Chwilę później zgliszcza wozu kempingowego. Piękne to było. Pan ma taką piękną twarz. Niech pan posłucha... Ja wiedziałem, że pan tu będzie stał. Aż mnie telepało na tym rowerze. Wie pan o czym mówię prawda? Nuci pan coś pod nosem i po chwili słyszy pan tą melodię w radiu. Jak tylko dostrzegłem ten pana beżowy prochowiec strzeliło mi do głowy z tym Jeremim. No przecież musi się pan zgodzić. Tylko kilka portretów. Ja portretuję pięknych ludzi, to obowiązek. Moja babcia pod koniec życia przez jaskrę straciła wzrok.  - Trajkoczę powoli tracąc oddech. 
Żółty, podmiejski kończy spotkanie. Nie jadę do Pszczyny. Za żadne skarby nie pojadę do Pszczyny!


Pojadę do Czerwionki. Zaś coś mi mówi, że tam czeka przygoda. Po drodze mijam Łaziska Górne, Orzesze, Bełk. Lubię Łaziska Górne, Orzesze, Bełk. Też jestem z pipidówy. Za kilka godzin w co drugim domu zadymi rosół, a w ruch pójdą języki. Cały kościół słyszał, że organista fałszuje. Tylko ty się upierasz, że było czysto. Głuchy jesteś tak samo jak on. Na drugie kotlet i ta surówka z selera, na którą przepis w łańcuszku szczęścia dotarł już do sąsiedniej gminy. A po co tamta co tydzień do fryzjera lata? Przecież wiadomo. Budżet dziurawy jak szwajcarski ser, a ten leje asfalt właśnie tam. Człowiek się musi wstydzić za własnego wójta. Na deser kopiec kreta. 



Byłem już w Czerwionce przy okazji pleneru fotograficznego. Od razu kieruję się w miejsca, które wówczas zapamiętałem z tej najlepszej strony. Stara kolonia robotnicza jest dziś jeszcze piękniejsza. Pomiędzy familokami co rusz miga śnieżnobiała zjawa. Rozczulony do reszty myślę o robaczkach świętojańskich rozświetlających mrok. Żartuję. Trwa sezon komunijny, wokół rzeczywiście krząta się dziatwa w bieli, ja jednak myślę wyłącznie o śniadaniu. Dość ostentacyjnie rozsiadam się na ławeczce pokrytej wyślizganym linoleum i zaczynam pałaszować. Kątem oka kukam na jednego takiego. Obstawiam ojca, choć to równie dobrze może być ukochany wujek. W latach osiemdziesiątych, z lśniącym Wigry 3 na ramieniu, mógłby być nawet zbłąkanym św. Mikołajem. Życie obeszło się z nim bez ceregieli nie szczędząc również garnituru. Tylko mokasyny z frędzelkiem trzymają się nieźle. Człowieku! Przestań tulić tego szkraba. Nie widzisz, że ze wzruszenia dławi się piegami. Ja też nie mogę się rozkleić. Mam tu jeszcze jedną lekcję do odrobienia.


Kończę batonik i zaczynam łazić. Zgraja chłopaków droczy się z kobietą, która zdobi jedno z parterowych okien. Szczyle mają ubaw po pachy, kobieta tkwi w tej samej pozie już dłuższą chwilę. Wchodzę w sam środek sceny prosząc o wodę do bidonów. Pani Ewa (będzie moją smutną Ewą) znika za firanką, na jej miejsce pojawia się smutny pies.
- Ile ma przerzutek? Szybki pan jest? - Zagaduje Bartek - syn smutnej Ewy.
W jego oku dostrzegam podejrzany błysk. Zanim odpowiem na pierwsze pytanie muszę trochę pomyśleć, zanim odpowiem na drugie... Co tu jest grane? Bartek już czeka obok na własnym kole, rzuca krótkie: ścigamy się i pruje przed siebie. Za ostatnim familokiem robi błyskawiczny zwrot, zarzuca maszyną i znowu wyrywa do przodu. Szast prast! Nim przestałem liczyć zębatki było po wszystkim. Przegrałem swój pierwszy wyścig w życiu. No Bartek! Myślałem, że zostaniemy przyjaciółmi. Tylko ty i ja. Ten twój szczerzący kły kompan wypada z gry. Bartek! Nie mam żalu. Co się miało wydarzyć właśnie się wydarzyło. Ty zapomnisz. Jutro będziesz żył własnym życiem. Będziesz się szwendał po lekcjach do samego zmroku, w razie draki ze starymi obejdziesz każdy szlaban. Ja muszę żyć innym życiem Bartek. Muszę pamiętać.
Jeszcze tylko jedna prośba, zrób to dla mnie. Za kilka miesięcy odpal kompa i znajdź ten wpis. Będzie się nazywał Tam i z powrotem. Przeczytaj uważnie wstęp. Bartek, polujesz na ranne zwierzę. Ja wrócę Bartek. A wtedy rozjadę was wszystkich na miazgę nogą zdolną fedrować węgiel w pobliskiej kopalni.



PS

Wpis odnosi się do historii, która wydarzyła się kilka miesięcy wcześniej. W pisaniu pozostanę Slow. Nie mam najmniejszych wątpliwości. Ma to swoje zalety, ale też znaczące wady. Jedna z nich to szwankująca pamięć w odniesieniu do imion bohaterów. Bartka i smutnej pani Ewy jest pewien. W przypadku pana Bernarda mam wątpliwości. Jeśli się pomyliłem, to płonę ze wstydu i błagam o wybaczenie. Wciąż jednak mam nadzieję, że miał pan na imię Jeremi.

 PPS

Bartek! W ubiegły piątek potrąciłem gołębia. Trafiłem go lewym barkiem, tym złamanym. Nic mu nie będzie, odfrunął pozostawiając za sobą chmurkę szarych piór. Musisz wiedzieć, że takie sytuację mogą się powtarzać. Pytasz o prędkość? Nie wiem. Nie korzystam z urządzeń pomiarowych, ale podejrzewam, że w obszarze zabudowanym byłby mandat. Wkrótce wrzucę coś na kokpit i naprawię swój błąd. Póki co chciałbym zainwestować w rowerowy przydomek. Co powiesz na Lisi Ogon gołąbeczku?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz