Nie będzie trasy jako trasy. Dojazd jest fenomenalny z Wrocławia i skupię się na tym, że jest mały obszar, który ma poważny problem - jest ekstremalnie piękny. Może nawet tak bardzo, że sam jest zbyt nieśmiały, żeby to zauważyć, więc na wszelki wypadek nie robi z tym nic.
Z jednej strony to może i dobrze, bo zachowuje się trochę jak rezerwat, może nawet skansen, tylko co komu po tym, jeśli tego nikt nie widzi. Kręciłem się tu przez dwie godziny i nie spotkałem nikogo na rowerze. Albo chociaż z plecakiem. To dość dziwne, bo pewnie rzut beretem na zachód, u podnóża Ślęży, poranek rozpoczęło wielu rowerzystów, od mtb po trekingi i szosy.
Ja też bym ten region ominął. W niedzielny poranek brutalny budzik przerwał mi trudny sen około piątej rano. Z lekkim niedowierzaniem, że dzisiaj zrobię planowane 150 km Oława - Javornik - Oława, ugotowałem pełnoziarnisty makaron, dodałem oliwek, oleju lnianego i trochę świeżych ziół. Wypiłem kawę na balkonie czując lekki chłód na nogach. Nie pada, trochę wieje, ale kierunek wiatru będzie przychylny w drodze powrotnej.
Ani kawa, ani syte śniadanie (po odpowiedniej przerwie) nie pozwala mi na szybką jazdę. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Serce nie chce wskoczyć powyżej 130 uderzeń i zaczynam źle się czuć. Rozgrzewkowym tempem, po dwudziestu kilometrach z hakiem, mijam Strzelin i wciąż w głowie dywaguję o zasadności dzisiejszej jazdy, mniej więcej wtedy, kiedy mijam strzelińskie krematorium. Odpowiedni moment na gruntowne przemyślenia w niedzielny poranek. "Do dupy, a nie do Jawornika" - pomyślałem. Na wysokości Białego Kościoła, za przejazdem kolejowym skręciłem w prawo na Ząbkowice Śląskie. Skoro nie mam ani siły, ani motywacji, ani nawet celu, żeby pojechać do Czech, pojadę sobie na trasy, które zawsze wydawały mi się ciekawe, tylko nawet na zdjęciach satelitarnych widać było na nich fatalne dziury). Nie było zaskoczenia - asfalty złe, jak cholera, jednak przejezdne i - co też jest pewną nowością - dzięki nabytemu doświadczeniu i zrzuconej wadze okazały się całkiem znośne. Znośne, o ile nie jedziesz tu na trening.
Sama droga z Ząbkowic do Strzelina była częścią ubiegłorocznej wycieczki Oława - Ziębice - Ząbkowice - Oława i wtedy już każda boczna droga wydawała się wrotami do innego świata. Zresztą od dziecka, kiedy obserwowałem te tereny zza szyby auta, bardzo chciałem tam jakoś być. Potem trochę się bałem, że moje wyobrażenie o tym miejscu nie przeżyje zderzenia z rzeczywistością. A jednak nie. To, co tam zastałem, przebiło wszelkie fantazje. Stukrotnie.
Ze wsi Wąwolnica, za pałacem odbiłem w prawo, podjazdem wyjechałem za wieś i zobaczyłem to, co jest na powyższym zdjęciu. Malowniczo, prawda? Rzecz jasna, że fotka z telefonu spłaszcza ten krajobraz, a oczy śledzą cały widok od ogółu do szczegółu. Zjawa namalowana na zabytkowym słupie granicznym (który - słupów - jest tu masa) tylko dodaje pikanterii. Pierwsze rozdroże, a ja stoję jak wryty, włączam mapę i patrzę, gdzie jechać. Chciałbym tu, ale też i tu, a jak tędy, to mi się nie zapętli droga. Obiecałem wrócić do domu przed 10, a ja chcę tu być rok, bo sieć dróg tu bogata, ale chaotyczna jak sieć pająka cierpiącego na parkinsona.
Spadam w dół, na aleję pełną topoli odpuszczę (widać je na zdjęciu), ale barokowa bryła pałacu w dolinie ciągnie jak magnes. I tu mógłbym zacząć pisać po kolei co i jak. Gdzie pojechać, na co patrzeć. Nic z tego. Przyjedź (autem, pociągiem, rowerem), wjedź tu (na mapie powyżej zaznaczyłem granice obszaru) i ciesz się. W każdej wsi znajdziesz coś pięknego, między wsiami - zakochasz się w widokach, pocierpisz na podjazdach (ale nie ma strasznych, więc nawet mając nadwagę i przeciętną kondycję pojedziesz je jak dzik). Weź tylko coś do jedzenia i picia, bo sklepów tu niewiele.
Poniżej trochę chaotycznych obrazków.
Takich dróg jest tu masa. "Aleja prywatna" - taki napis na tabliczce wrośniętej w korę przydrożnych czereśni. Asfalt ma szerokość na dwa rowery, z lewej szparagi, a prawej złocące się ścierniska. Zapach! Tak, w końcu łapię zapachy po ostatniej dysfunkcji zatok. To dobrze, bo zbliża się sierpień, a to jedyny miesiąc, który pachnie.
Taki dom, na takim zakręcie z podjazdem, z takimi schodkami i takim gankiem, na którym mógłby stać mały stolik, przy którym mógłbym siedzieć w wiklinowym fotelu i pić kawę patrząc na samego siebie, jak z bułkami w koszyku wracam ze sklepu. Kij z tym, że pszenne. Tu można.
Rozdroże na końcu innego podjazdu. Mało się nie wywracam, bo cholera wie, gdzie jechać. Czas czas czas. Kurwa, ciągle ten czas, którego ciągle jest mało. Wybieram lewo. Za cmentarzem widok powoduje rozedmę płuc. Wzgórza Strzelińskie z jednej strony, na wprost widok na elektrownię wiatrową w okolicach Paczkowa/Otmuchowa i widać połyskującą taflę jeziora. W tle... W tle Góry Złote, Masyw Śnieżnika, Jesioniki... Serce puchnie.
Cały region od lat był miejscem licznych działalności wydobywczych, do teraz działają tu kamieniołomy granitu i bazaltu. Wiele z nich jest już nieczynne, wiele razy przekraczałem zarośnięte linie kolejowe, albo mijałem otwarte, nieużywane od lat szlabany i tablice ostrzegawcze o możliwych odłamkach skalnych, schrony itp. Kosmos. Takie konstrukcje z żelbetu też są tu dość liczne, podobnie jak charakterystyczne domki osiedli górniczych (oczywiście poniemieckie).
Rozjazd #374. Kusi. Wrócę tu niebawem.
Mijając wsie wetknięte w doliny, ze stawami, z nieczynnymi młynami wodnymi, za każdym razem przekraczam granicę, jak przejście na drugą stronę lustra, a potem kolejnego i następnego. Dojechałem do wsi Zarzyca. Nazwa zniechęcająca jakoś (odmień sobie przez przypadki, po prostu brzydkie słowo). We wsi staw, kamienna, niska zapora, kościół, plebania. Ale tak pięknie! Robię przerwę nad stawem, słucham budzących się mieszkańców i wyobrażam, co się dzieje w domach. Z koscioła wydobywają się dźwięki porannej mszy, z domów krzątanina, szczekają małe wiejskie Burki i Azorki, w stawie głośno pluskają się pstrągi zaczynające dzień od pożarcia jakiejś jętki czy czegoś tam, co nieroztropnie zbliżyło się do lustra wody kończąc swoje i tak krótkie życie w paszczy ryby, metr pod powierzchnią.
A to ten barokowy pałac z Lipowej, z początku trasy, ale dałem go tu, żeby zmylić wroga ;)
Jadę tu sam, 60 km/h, asfalt "w miarę", banan z twarzy znika po zderzeniu z zębami jakiegoś sporego chrząszcza. Ja tu sam, a tam dalej, między Radunią a Ślężą szwadrony rowerzystów piłują pod Tąpadła.
Folklor - tu nie istnieje, bo - co jest ewenementem w skali historii cywilizacji od czasów skolonizowania Australii, wymieniono tu wszystkich mieszkańców, ale rdzennych wysiedlono do Niemiec, zamiast - jak Aborygenów - zamknąć w rezerwatach. Nowi natomiast powołali do życia takie coś. Na trasie tegorocznych czasowych Mistrzostw Polski (Strzelin - Kondratowice) jest jeden z pierwszych takich przystanków. W całym regionie chyba wszystkie, jakie widziałem, są tak pomalowane. Nie wiem, czy jest to dzieło jednego, licencjonowanego malarza (jak w Nepalu, gdzie jest jeden człowiek na jakimś obszarze, który maluje wielkie penisy przy wejściu do domostw), czy to rodzaj konkurencji między wsiami. Mi się podoba. Ja chcę.
Jeśli więc nie masz ciśnienia na cyferki na pulsometrze, nie masz ochoty na trening, masz twardą dupę i miękkie serce - przyjedź, dupa będzie twardsza, serce rozpulchnione, mózg dokarmiony taką ilością "ładności", że wrócisz tu, pokażesz koledze, koledze kolegi i sąsiadowi brata. Weź obojętnie jaki rower, ale jeśli szosę - nie pompuj do 10 barów (no bo to teraz już niemodne). Zrób cokolwiek, tylko tu przyjedź, bo strasznie będzie głupio, jeśli w życiu zobaczysz Riwierę Olimpijską, Reichstag, Złotą Uliczkę, Ostrów Tumski, Krzywą Wieżę, a nie zobaczysz tego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz