środa, 1 lipca 2015

6 metrów przed Górną Beczwą. Proste marzenia do spełnienia.*****


Stanąłem przed chwilą przed lustrem, po kąpieli, nie ogolony, w wieku lat 36 i pół. Zastanawiam się, czy natura jest ze mnie dumna. Ramiona wąskie takie, na czole trzy pryszcze i czterodniowy zarost, z którym dzisiejszego wieczoru nie chce mi się już walczyć. Statystyczna połowa życia, a w głowie wciąż nastolatek, tylko taki bardziej. 

Od 2005 roku studiowałem w szkole obrośniętej legendą jak fińskie brzozy chrobotkiem. Instytut Twórczej Fotografii to lep na muchy dla większości polskich młodych (duchem lub ciałem) fotografów. Udało mi się przeżyć dekadę życia przeplecioną tym zjawiskiem, poznałem najlepszych w życiu przyjaciół w niej samej lub w jakiś sposób dzięki niej. Ponieważ same zjazdy odbywały się w pięknym anturażu czeskich Beskidów, a każdemu wyjazdowi na zjazd szkoły towarzyszyła super ekscytacja i piękne widoki po drodze, więc od lat marzyłem o tym, żeby znaną mi trasę przejechać rowerem. Kiedyś, dawno, nie wiedziałem, że koniecznie szosą. Od trzech lat odgrażałem się, że przyjadę, a w tym roku, kiedy już skończyłem tam edukację, po prostu...


...wsiadłem w pociąg i dojechałem do najbardziej dogodnego miejsca i ruszyłem przed siebie. Garmin miał załadowaną trasę, w głowie techno, w oczach łzy, w bidonach isostar.


Pomijając ruchliwe drogi, malownicza część tej podróży zaczyna się we wsi Krzyżanowice, kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Raciborza. Czeska granica jest tuż tuż, a lokalne nazwy, jak Owsiszcze dodają pikanterii. Jeszcze Polska, a już dziwnie. Pogoda chciała mi ewidentnie pokrzyżować plany, ale wcześniej docieram do krzyżówki i - choć garmin mówi mi gdzie jechać - zatrzymuję się na chwilę. Takie miejsce, że można stanąć i cieszyć się niemożnością podjęcia decyzji - lewo, prawo czy na wprost. Wszędzie ciągnie, jednak propozycja z garmina wygrywa. Pogoda lekko naciska.


Jeszcze u nas, a na kapliczkach już Czechy, choć chwilę temu jeszcze Niemcy. To chyba strasznie skomplikowany region. Falujący krajobraz, lekki wiatr i falujące zboża, na północy Hałda Szarlota i wysokie szpice kominów. Na południu - małe wsie powtykane w doliny między pagórkami jak guziki pikowanej, pluszowej kanapy. Oczywiście w zielonym pluszu, bo pokryte opalizującym żytem pola wyglądają jak przytulny plusz.



Do Ostravy kolejne kilometry upływają na takich drogach. Życie czeskich wsi w sobotnie popołudnie jest bajkowe. Ni stąd, ni z owąd wychodzą młodzi ludzie, dziewczyny w szpilkach i spódnicach, chłopcy w garniturach z futerałami na skrzypce i cała ich masa idzie gdzieś. Nie mam pojęcia dokąd, jednak w sennym anturażu i szumiącej w uszach krwi po kolejnej sztajfie (oj, są tu sztajfy) nawet nie analizuję. Nawet Kosmita łapiący gdzieś tu stopa nie wzbudziłby we mnie analitycznych myśli. Po prostu - czasem nawet Kosmici potrzebują złapać stopa. Takie życie.


Po szalonej agrafce w jakimś mieście mam szybki zjazd. Zaczyna padać, ale oczy widzą widok na Ostrawę na tle Radegasta, bez udziału mózgu każą dłoniom zacisnąć klamki hamulców. Tak, widać nic, ale przyjrzyj się. Te góry na horyzoncie - to mój cel. Muszę je objechać. 


Tymczasem sama Ostrawa jest wdzięczna do jazdy rowerem. Większość ścieżek rowerowych jest asfaltowa, jest w miarę bezpiecznie (choć wcześniej chciały mnie zabić dwa stare stuningowane civiki i jedna corvetta C6). Generalnie ten wyjazd trochę zmienił moje przekonanie, że Czesi to spoko kierowcy. Powyżej taki trybut dla Wojtka Wilczyka - Życie po życiu



Przejechałem przez Ostrawę i to trochę mi zajęło czasu, bo miasto jest bardzo rozległe. Chciałem coś zjeść, w pierwszej spotkanej restauracji o jakiejś hinduskiej nazwie podawali tylko dziwne słodycze i kawę, a w następnej, 30 metrów dalej, siedzieli brunatni i sobie hajlowali. Pewnie potem wszyscy pójdą na kebab. Ja postanowiłem, że w Ostrawie nie będę jadł i poszukam sobie czegoś dalej. Znalazłem ładne miejsce, na zakręcie, z miłą obsługą i świętym spokojem. Milion piw do wyboru, cztery miliony typów pizzy. Ja nie chcę pizzy, bo Czesi nie są mistrzami tej potrawy, więc wybieram burgera. U Czechów jak prosisz espresso, to pytają, czy z mlekiem. U nas w szkole na stołówce hitem było pytanie od pani wydającej posiłki: do drugiego dania podać surówkę, czy kompot...


...tymczasem burger to wielka bułka, lekko odgrzana w mikrofali, z dodatkiem warzyw i białego sosu i - uwaga - kawałkiem odzwierzęcego czegoś. Na mój gust to zwykły serdelek po kilku przyjętych ciosach tłuczkiem do schabowych. Da się jeść. Spaliłem już 1500 kalorii, żel i batonik to za mało. Popijam gazowanym combo - płyn do naczyń i szampon do włosów (kofola). Wszystko smakuje dobrze po kofoli. 


Wiedziony instynktem i garminem jadę na Pribor. Miasto strasznie cieszy się z tego, że tu urodził się Zygmunt Freud. Wobec tego w mieście wszystko stoi. Czas - w pierwszej kolejności.


Na pochyłym rynku, w cieniu podcieni stoi ekspozycja pieczywa. Czerstwe, czyli świeże.


Rynek jest bajeczny.


W takim miejscu nawet MiG-15 stoi też.


Najbardziej oczekiwany fragment drogi okazał się strasznie ruchliwy. Zwykle jeździłem tędy w porach, kiedy aut było mało, a dziwnym trafem czescy kierowcy okazali się nadaktywni w sobotnie popołudnie. Wjechałem już między góry, asfalt wije się doliną trochę jak meandrująca chwilę wcześniej Odra (zobaczysz na mapie). Pogoda poprawia się i już jestem dość wyschnięty po dwóch wcześniejszych atakach deszczu. Nie spieszę się, jadę powoli, równo rozkładając siły. W głowie jak zwykle kocioł myśli. To chciałbym pokazać na żywo, a nie relacjonować, gadać (choć pisząc) nie jest dobrze, bo lepiej zobaczyć to sobie w cichym zachwycie i może dobrą muzyką w tle. 

Chwila podjazdu, który jakoś nawet nie kazał zrzucić z blatu i - choć garmin straszył dwucyfrowymi nachyleniami - wjechany został na niskim tętnie. Na jego szczycie nie dałem rady zrobić zdjęcia, bo zaczął się zjazd do Rożnowa pod Radchostem, prędkość z miejsca poszła pod 70 km/h a ja nagle poczułem się słabiej. Nie ryzykowałem. Musisz uwierzyć na słowo. Przecież wiesz, że w górach jest idealnie, zawsze. Czasem tylko jest idealnie bardziej. 

Od lat chciałem zrobić pastisz do Eustachego Kossakowskiego i w końcu się udało. To to pierwsze zdjęcie na górze wpisu. Może nie jakoś super, bo w sumie komórką, a nie kamerą na film, jednak kto teraz o tym myśli. Ja na pewno nie. Dojechałem, przywitałem się z garstką tych, których jeszcze pamiętam, wypiłem piwo i - stwierdzając, że nie spakowałem wcześniej do torby (którą zabrał mi kolega) ręcznika - udałem się pod prysznic. To lekki dramat wycierać się papierem toaletowym po kąpieli. Jednak to dość niewielki dramat wobec tych, które tu miały miejsce na przestrzeni spędzonej tu dekady. 

Z dwójką kumpli poszliśmy coś zjeść. Czeskie buły na parze z jagodami i makaron z sosem serowym uzupełniły wydatki energetyczne, podobnie jak widok ze stolika na charakterystyczny szpic góry, u podnóża której jest wielka ściana kamieniołomu. Na jej tle chyba każdy student ma choć jedno zdjęcie. Wieczór zrobił się cichy, spokojny i ciepły. Nic nie zapowiadało jeszcze tego, że jutro obudzi mnie ściana wody i do domu wrócę...


...paliwożernym, czterolitrowym emelem w automacie. Dawid całe szczęście się nie spieszył, pojechaliśmy więc na spokojnie bocznymi drogami, żeby uniknąć dwugodzinnego stania na A4, którą właśnie remontują (kiedy, nie jak wtedy, gdy ludzie jadą na wakacje). 


Dawid prowadzi, Janek projektuje meble. O takie (tu).


Tymczasem Rysiek (mój rower) patrzy z bagażnika na kolejne zakręty. Są tu idealne, jak wszędzie w Czechach, gdzie do tej pory jeździłem. Nie mam dość, nie mogę się TYM najeść, bo to takie jest. Choć może one, te drogi, mają już dość czytania tu, jakie są fajne, jakie wspaniałe. Przecież to nie ich zasługa. A jednak są świetne. Najlepsze. Nawet pomimo tego, że jeżdżą po nich czasem źli kierowcy, że czasem mają focha i lekko uszkodzoną nawierzchnię. 



I tło muzyczne:



Dawid jest maniakiem analogowych syntezatorów, kiedyś mi podesłał.

Chciałbym jakoś umieć opisać uczucie, jakie towarzyszyło mi podczas tej podróży. Nie potrafię, bo to wymyka się wszelkiej skali, na jaką stać mój intelekt. To nie równowaga między smutkiem i radością, ale jednoczesne dwie powodzie, potopy (po czesku potopy to powodzie) żalu, smutku, tęsknoty i euforii. Nie jedno po drugim, a wszystko na raz, schowane za w miarę pogodna facjatą czterdziestolatka bez trzech i pół roku. 

1 komentarz: