Z planowaniem to nigdy nie wiadomo. Na ostatnią letnią niedzielę plan był niemal doskonały - oblecieć same fajne miejscówki, ale między nimi pędzić ile noga może. Jednak koniec lata i początek jesieni ma swoje prawa i nie do końca są one zgodne z założeniami.
Umówmy się, że z drobnymi wyjątkami, to większość z nas nie lubi połączenia roweru i deszczu. A już pewnie mało kto widząc za oknem ścianę wody aż tupie w miejscu z chęci wyjścia na rower. Ale czasem, kiedy już dokładnie przeanalizuje się mapy pogody, wszelkie słupki i aktualne burze, to serce się cieszy. Do tego rodzina zadowolona, ktoś pojechał, ktoś wrócił, obiad ogarnięty - cały Kosmos musiał się ustawić w tej jednej kombinacji - tak jak kiedyś szamanom, by mogli sobie zapodać swoje grzyby i odbębnić rytuały, tak mnie mój świat wydawał się tego dnia kochać. Pstryk - wszystkie zapadki w miejscu, można jechać.
Przez ponad 30 km udawało nam się uniknąć deszczu prześlizgując się pomiędzy końcem jednej, a początkiem kolejnej chmury. Wiatr nie był nam sprzymierzeńcem, jednak przyzwoicie cisnęliśmy sobie do pierwszego celu około 36 km/h, przez co po niecałej godzinie zjechaliśmy do wsi Jeszkotle, o której pisałem w czerwcu (tutaj). Chcieliśmy ją objechać jakoś dokładniej niż podczas poprzedniej wizyty. Do tego to po prostu piękne, klimatyczne miejsce. Ze wsi o trudnej nazwie (Gnojna) musisz zjechać w bok drogą, która nie zachęca, a po stu metrach wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gładki, szary asfalt wijąc się przez las wyprowadza nad na rozległą polanę, trochę jak na drugą stronę lustra. Wszystko wydaje się być kompletnie inne, jakby przeszło się przez wrota to innego czasu lub chociaż kraju.
We wsi własnie trwa renowacja kościoła, więc można wpaść i zobaczyć, jak powstaje to poszycie. Betonowe schody przemilczę... to taki kubeł zimnej wody, gdyby ktoś miał odnieść wrażenie, że się teleportował do innego kraju.
Wieś jest otoczona drogą, więc nie trzeba zawracać - można ją objechać ładnie pętlą około 3 km. Asfalt jest super, wąska droga wśród pól i pięknych widoków. Będzie jeszcze piękniej jak skoszą kukurydzę.
Trochę nie chciało nam się stąd wyjeżdżać, jednak ten asfalt kusił i ponowny przejazd przez las. No i widmo kawy na rynku w Grodkowie. Już jechaliśmy do Pałacu Sulisław, gdy niebo stało się czarne i trzeb było się chować.
Pod przewiewną wiatę przystanku w Gałążczycach wpadł jeszcze jeden cyklista, pogadał i ze słowami "ja spierdalam" wylazł na deszcz, a my rozważaliśmy, w którą stronę idą te cholerne chmury i z rezygnacją na temat grodkowskiej kawy myśleliśmy tylko o powrocie do domów. Byle nie zmoknąć. Wyczekaliśmy z pół godziny, niby przestało padać i przerwa w chmurach była na wyciągnięcie ręki...
...ale jednak nie była. Była za jakieś 10 km, ale przez tę "dychę" zlało nas wściekle. To oczywiste, że teraz nie ma mowy o zatrzymywaniu się czy coś - trzeba jechać. Ciuchy zrobiły się suche dość szybko, lecz buty puszczały bańki z każdym naciśnięciem korb. I tak trip z wielkimi planami skończył się mokrymi butami. Cały dzień był taki mokry, bo wieczorem jeszcze czekał mnie koncert Gus Gus, a było tak przeokropnie gorąco i duszno, że zastanawiałem się, w którym momencie tej niedzieli byłem bardziej mokry i nie mogłem się zdecydować na konkretną odpowiedź.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz