wtorek, 22 lipca 2014

28 czwórek - 124 km (26x4), 4 osoby, trzydzieści4 stopnie upału. Idealna pogoda na rundę na Rejviz.*****


Gdyby miało być łatwo, to byśmy grali w darta w jakim pubie w piwnicy starej kamienicy. Z wielkimi brzuchami, bekając kończylibyśmy rundy rzutek i popijali kolejne piwo. Tak niby dramat, ale jak wydychane powietrze zaczyna parzyć w usta, to bycie opasłym bywalcem takiego pubu robi się przyjemnym marzeniem.

Ale my jesteśmy kolarzami (cyklistami) i robimy treningi (czyli wycieczki, ale jak jesteś już trochę starszym chłopakiem to posługujesz się pewnymi skrótami - starsi wiedzą, ze jesteś starszy, a młodsi, że lekko stuknięty ;)) Ale nikt tzw. "normalny" nie wybrałby się na taką trasę, kiedy o godzinie 11.00 nie słychać szumu opon na asfalcie, ale raczej skwierczenie, a mazista smoła, którą Czesi zalewają pęknięcia asfaltu staje się jakaś antygrawitacyjna, co nie jest fajnym doznaniem, gdy lecisz 60 km/h, a Ciebie właśnie wyprzedza wąsatych Czech, który właśnie dostał skurczu rąk i jedną trzyma wciśniętą w konwulsjach na klaksonie, a drugą skręca kierownicą tak, że nieomal spycha mnie z asfaltu. To musiał być skurcz, albo skurcze, bo Czesi raczej nie dali mi się poznać do tej pory jako takie skurwysyny, więc załóżmy, że był to bardzo rzadki, nietypowy oburęczny skurcz. 

Ale sama wycieczka - założenie było takie, że się opalamy, bo jedziemy w kilka osób (rekordowo - cztery) i każdy jeździ inaczej. Adam się zrobił ciśnieniowec, Marcopolka tłucze fotki, Łukasz zwariował i przez dwa miesiące z "nie skończyłem wyścigu" zamienił się "byłem piąty w kategorii". No i ja, wciąż jeszcze osłabiony, choć powoli wracam do żywych.


Poszło fajnie - start jakoś tuż po 7.00 z Nysy, kawałek płytami na Kwiatków i Kałków, 16 km i jesteśmy w Czechach. Bomba. Jak już widzę tę szoskę z foty poniżej, to wiem, że jest super. Opisywałem to miejsce juz wiele razy - powiat Jesenik, w jego niższej części (co nie znaczy, że płaskiej) to prawdziwy raj. Nasz cel to Rejviz, ale nie od Zlatych Hor, tylko od Mikulovic. Boczna droga. Kawałek, jak w kwietniu, jedziemy za Vidnavę drogą 457, skręcamy na Pisecną. Na podjazdach trochę się rozciągamy. Zakładam, że nie zrzucam z blatu i te wszystkie podjazdy z Vidnavskich okruchów jadę na płycie. Dla sportowca (nawet amatora) to nie wyczyn. A ja się czuję jak zwycięzca. Jednak podjazdy dopiero miały mnie nauczyć pokory. Za jakieś 20 km.



Bardzo chciałem wszystkim pokazać lotnisko i taką piękną ścieżkę z kwietniowej wyrypy, że finalnie nadłożyliśmy 11 km wyjeżdżając w Pisecnej, ale plan wjazdu był od Mikulovic. W tył zwrot drogą 44 lecimy na północ. Plus jest taki, że już jest upał, my chwilę wcześniej się powspinaliśmy, a teraz lecimy w wąwozie na luzaku, w cieniu i nad rzeką studząc lekko rozgrzane ciała. Dla mnie bomba, mógłbym się tak mylić kilka razy na dzień.


W samych Mikulovicach warto pojechać sobie boczną drogą, równoległą do 44. Ładna architektura, czyste miasteczko. I jeszcze trochę z górki. Za kościołem zaczyna się brama do piekieł.


Na profilu mapy niestety informacja podawała nachylenie 6-7 %, no w porywach do 8. Czyli dało by radę robić zdjęcia, a widoki tam cudne. Ale nie! nie będzie zdjęć. Po odklejeniu się od granicy i za torami jest sztajfa. Non stop dziesięć procent w kilku miejscach 12. I tak 5 km. Nie było by to straszne, gdyby temperatura była jakaś na poziomie nie wymagającym użycia lajkry z azbestem. No jakby co to lekko się spociliśmy. Każdy cień drzewa był małą celebracją, a jedyne auto, jakie nas minęło, to izoterma z lodami :) Łukasz mnie zdziwił, bo w kwietniu na podjazdach umierał, a tu nam odjechał jak Uran. Potem ponoć, kiedy już się wypłaszczyło do tych 6-7% to przyznał, że lekko umierał. Ale swoje zrobił.



W przerwie taki widok z podjazdu. Po wyjechaniu ze wsi widoki naprawdę rozbrajają. W dole widać było główną drogę ze Zlatych Hor do Jeseniaka przez Rejviz. Trochę skróciliśmy podjazd i wyjechaliśmy przy "grzybku" na zakręcie - taki punkt charakterystyczny tej drogi. Tam usiedliśmy i mówiliśmy dużo słów zaczynających się "na ku-, na prze- i na japie-". I piliśmy wodę ze źródła i napełniliśmy bidony. Na tym etapie wypiłem ponad 3 litry wody i izotoników.


Te 6-7% dalej pod górkę to było nic. Jak jazda pod lekki wiaterek. Może nie jechałem 30 km/h, jednak jakoś bez rzeźni. Po drodze ilość cyklistów była tak duża, że machając każdemu w końcu pewnie machaliśmy rękami jakbyśmy się odganiali od natrętnych komarów.




Powyższych trzech zdjęć nie ma co komentować. Oczywiste, ze była kawa i strudel. Choć za 58 koron tego strudla było - jak na czeskie warunki - w ilości śladowej. Obsługa przez okienko, spokój, chłodniejszy wiatr i przez nami długa prosta, a po niej kilka kilometrów zjazdu do Jesenika. Zjazd moim zdaniem jest szatański, bo bardzo szybki, droga piękna, a kilka metrów ode mnie widzę wierzchołki całkiem dorodnych sosen. Stromo jak cholera i nie ma barierek. Ale "w razie czego" to nie wiem, po co barierki. Chyba tylko psychologicznie by mnie pocieszyły :)


Dalej trasa już znana z innych wpisów z tag "Powiat Jesenik", więc cóż się rozpisywać. Jest tak doskonale, że tylko pan z citroena xsary picasso mnie zasmucił. Na zdjęciu - drużyna pierścienia po pokonaniu ostatniego dłuższego, choć lekkiego podjazdu dnia - Lipova Lazne, Fabryka.


Potem Żulova, Tomikowice, Bernartice. Wszystko po staremu. Z wyjątkiem utopenca. Albo nie - wraz z nim. Wyglądał tak, jakby jego twórca czytał właśnie "Króla szczurów" i próbował przełożyć historię na realia czeskich przystawek piwnych. Tak więc czerń i biel tego zdjęcia kulinarnego to wyraz mojej troski o czytelników.


Teraz lekko romantycznie - telefon zgubił ostrość, ale na tej patelni było jak w piecu martenowskim, ja chyba też tak widziałem. Rozedrgane powietrze i dziwne strzelające iskry po ciele przejeżdżając pod liniami wysokiego napięcia, których kable wisiały tuż nad ziemią. Powoli kończyły się zapasy co raz szybciej zużywanej wody. W głowie duuużo muzyki, to pomaga. Więc w krytycznych sytuacjach pomagał szkowy zestaw: raz to, a raz to. Przy okazji - we wrześniu Gus Gus mają 5 koncertów w Polsce, nie przegapcie.


I wróciliśmy do punktu wyjścia - wśród pól maku, dojechaliśmy do Vidnavy i wjechaliśmy do Polski. Widok tafli jeziora Nyskiego trochę pomagał i te małe rzeczki, choć trochę wyschnięte, przypominały bardziej strumienie. A ponieważ głowy były mocno pogrzane, więc nie mogło zabraknąć rowerowej wersji czeskiego Pablo Escobara (Pavel Eskobarovi).


Na koniec - jeśli jesteś doświadczonym cyklistą, to pewnie wiesz co i jak pić, żeby nie mieć problemów jadąc w tak nieprzyjaznych warunkach. Jeśli nie - a trochę czytelników pewnie nie - to warto się zabezpieczyć, bo o zrobienie sobie krzywdy nie jest trudno. Po 60 km w takiej pogodzie organizm może zachowywać się nieprzewidywalnie, więc warto być ostrożnym. Na Rejvizie spotkaliśmy "dziadków" po 65-70 lat z brzuchami i łydami jak Robert Foerstemann, i dawali radę, podobnie panie, babcie itp. A taki młokos jechał z kolega prosem i po dźwięku jego oddechu można było wnioskować, że chyba jedzie ponad siły.

Rejviz to piękne miejsce, nie jest jakąś wielką trudnością, jest dobrym miejscem na rodzinne wypady - tu rowerzystów jest wielu, kierowcy też już wiedzą, do tego są progi spowalniające tych, co nie wiedzą, bo na jego płaskim szczycie jest ograniczenie prędkości do 30 km/h. Jedź tam i zwiększ swoja osobą lichą, 66 osobową (wikipedia) populacje tego uroczego zakątka tuż przy naszej granicy. Jesienią odbywa się tu impreza rowerowa "Posledni kilometr". Widzimy się.

Dziękuje moim towarzyszom za super wyjazd i żonie, że ciągle pozwala mi się czuć jak dziecko, sama zajmując się przez pół dnia naszymi szatanami :D

4 komentarze:

  1. Warto dodać, że za Mikulovicami skręciliście w Ondrejovicach w prawo :) Do niedawna można było się tam wspinać trochę więcej, ale po ostatniej powodzi podmyło podjazd i zamiast na 20% trzeba skręcić w lewo... :(

    Niedzielne słońce niszczyło, ale na ładną trasę wystarczyło: http://www.strava.com/activities/168566604 :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To tak jakby trochę widać z mapki ;) natomiast ponad 4000 m w pionie to ładnie wyciąłeś. Zniszczenia powodziowe faktycznie widoczne, kiedy ta powódź była? Mam wrażenie, że przed rokiem tego nie było. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Miesiąc, czy dwa temu... było głośno, jak w Głuchołazach jezdnię podmyło i szanowny pan premier się tam nawet pojawił....

    OdpowiedzUsuń
  4. racja, kolega z Agory był nawet foty robić, zresztą zwykle fotami z Premierem kosi nagrody na konkursach prasowych ;)

    OdpowiedzUsuń