czwartek, 23 maja 2019

Dwa miasta na literę "B" w jeden weekend. Brzeg i Broumov


Sobota: Brzeg

Dotarło do mnie ostatnio, że pomimo dziecięcego entuzjazmu towarzyszącemu jeździe rowerem, zaczynają mnie męczyć okoliczne drogi. I tak długo jak na 8 lat intensywnego jeżdżenia. Remedium na ten stan okazało się proste - nowy rower. Nowy MTB jest bardzo szybki, bardzo klasyczny, bardzo lekki i jest czerwono-czarny. W tygodniu częsciej wybieram jazdę poza szosami z tej prostej przyczyny, że jak mam chwilę wolnego, to najczęściej ruch na drogach jest o tej porze absurdalnie duży. I teraz nie ważne, czy jedzie dymiący Golf II/III/IVczy podskakujące Megane pierwszej generacji, czy nowiuteńki Passat lub BMW - wszystkie gały patrzą w ekraniki, a nie na drogę. Do tego wszystkie nogi biorą udział w konkursie na Najsilniejsze Przydeptanie Pedału Gazu, więc ja - za przeproszeniem - spierdalam. Dopiero na sali sądowej mój hipotetyczny zabójca dowie się, że śmieszny czterdziestolatek, który "nagle" zjawił się w jego martwym polu, to czyjś tato, mąż, gość płacący podatki i kolega swoich koleżanek i kolegów, że to całkiem spoko facet był, choć bardzo szybko się upijał i miał sporo wad. No więc to dość długa dygresja, a w sobotę o siódmej rano pojechałem z Jackiem do Brzegu na MTB.




To, że jeżdżę rowerem, że znajduję na to czas niemal codziennie w codzienności wolnej od nudy, to jedno jest fajne dla mnie i dzień bez roweru jest dniem dla mnie ciężkim. Mam wrażenie, że stałem się niewolnikiem nie samego roweru, ale faktu przejechania nim sprowadzającego się do zgrabnej pętelki zwizualizowanej na mapie na Stravie. I choć jak mantrę powtarzałem, że "cyfry nic nie znaczą", to jednak średnie prędkości poniżej 30 km/h na płaskiej szosowej rundzie były frustrujące. I to mnie wkurzało. A jak jechałem sobie w jakimś fajnym miejscu - obojętnie czy tu - blisko domu - czy gdzieś w cholerę daleko, miałem fobię przed "kosmkiem" na zapisie trasy. To brzydkie jak jeden włos sterczący z noga nawet najładniejszej twarzy. No więc od teraz w ramach terapii głupich uzależnień staram się tworzyć zapisy trasy przypominające komórki nerwowe. Albo błyskawice. Albo cokolwiek.


Druga rzecz to ta najbardziej przyziemna. Nie będę żyć w nieskończoność. Lepiej - w wieku 40 lat mogę mieć pewność, że zdecydowana większość życia jest już za mną. No więc jeśli miałbym odkorkować nawet znacznie szybciej, niż prognozują to - ciągle rosnące - słupki długości życia, to głupio by było na kilka sekund przed odłączeniem prądu w mózgu skupić się na tym, że "mijałem od tylu lat zielony znak z napisem Garbów 1,5 km, a nigdy tam nie skręciłem, choć zawsze chciałem". A takich miejsc, na moich nawet nie dwugodzinnych rundach "wokół komina" to mam pokaźną listę. Zawsze miałem podjechać tam, zawsze chciałem sprawdzić to i tamto, a tu skręcić... to są zyliony bodźców czyhających chwilę słabości, żeby zagnieździć się gdzieś w moim umyśle jako kolejna nerwica natręctw, żeby było z czym walczyć na przyszłość. Dlatego muszę te sława napisać, żeby świadomość umiał rozpoznać zagrożenie - jak umysłowa szczepionka.

No i było warto czekać, bo Garbów obserwowałem też na mapie satelitarnej i strasznie mnie pociągało jego otoczenie nienaturalnie pocięte - jak na lokalne standardy - miedzami i uprawami trudnymi do określenia. Od Odry wiodła droga z ubitej gliny z resztkami kałuż sprzed kilku dni i połaciami błota, które chlapiąc pokrywało wszystko szybko schnącymi rudymi kropkami. Ilość szczepionych drzew, klonów, wierzb i wszelkiej maści wszelkiego innego ogrodowego chaszczu tworzyła krainę niezwykłą, pełną roślin jednocześnie małych, choć dużych, rozsadzonych według planu wokół wsi, która w całości zdaje się tworzyć szkółkarską społeczność. W centrum wsi resztki pałacowej zabudowy mocna nas zainteresowały, ale ilość tabliczek z zakazem wstępu na teren prywatny trochę nas zniechęciła. Choć jedyny spotkany człowiek kazał nam się nie przejmować, kiedy pytaliśmy go, czy tutaj jesteśmy na prywatnym terenie. Miał w dupie, że w sobotni poranek dwóch facetów w średnim wieku wyjechało na rowerach oblepionych błotem z serca upraw i pytają o drogę. Może dlatego, ze to był pierwszy ciepły poranek od trzech tygodni. 


Zapach jakby ze słodowni dało się wyczuć jeszcze po drugiej stronie głównego koryta Odry, kiedy drugi punkt z listy oglądaliśmy już z daleka. Ten "drugi punkt" to tylko umowna rzecz, bo żadnej listy nie było. Dzień wcześniej umówiliśmy się na "szwędanie się" i prowadzeniu rowerów tam, gdzie zwykle się ich nie prowadziło. Bliże "punktu drugiego", czyli betonowych silosów, zapach był niemal tak intensywny, jak w Leuven w Belgii, z browaru Stella Artois. Albo jak spod Ikei we Wrocławiu, gdzie czasem zawiewa zbożowym zapachem z fabryki paszy dla zwierząt. Lubię ten zapach, taki chybotliwy - na granicy, jak "przyjemny fetor". 


Mała przemysłowa wyspa w nadodrzańskiej części Brzegu weszła mi w pamięć prawie dziesięć lat temu, kiedy mniej więcej o tej porze roku w tym miejscu stałbym w wodzi podczas powodzi. Tymczasem stałem tam, za budynkiem młyna z lewej strony, w dalszej, górnej części placu i robiłem zdjęcia ludzi układających worki z piaskiem.


W jednej z brzeskich kawiarni - otwartej od ósmej rano nawet w sobotę - zostawiliśmy całkiem sporo pieniędzy za dwa espresso i dwa kawałki sernika. Kolarstwo w stylu gastrofondo bywa zaskakująco kosztowne. Aż połowa błota w jednym momencie opadła ze mnie na świeżo wypucowane kafelki. Opady w Brzegu nie były nowością - kilkadziesiąt metrów dalej na bruku zamkniętej dla aut ulicy leżały zwłoki rośliny, zwiędniętej od kilkugodzinnego leżenia, z roztrzaskaną czaszką doniczki i glebowym mózgiem rozbryźniętym w promieniu półtora metra. Rozbryzg pozwalał błyskawicznie namierzyć rozbite okno, z powiewającą firanką wynicowaną przez wybitą szybę. Poranny ślad piątkowego dramatu. Albo żartu. A jak żartu, to głupiego. Głupia śmierć niewinnego fikusa. Albo palmy. Nie pamiętam. Natomiast sernik był doskonały.



Z centrum Brzegu wyjeżdżaliśmy przez zachodnią stronę miasta wypełniona po brzegi (hehe) piękną architekturą z przełomu secesji i modernizmu. Absolutnie piękne miejsce i ważny powód, żeby w tym mieście poruszać się na każdy możliwy sposób, byle nie autem, bo z auta nie zobaczymy niesamowitych subtelności w zdobieniu fasad - chyba, że ma się szklany dach taaaki duży.  


Kilka dni wcześniej w bardzo ważnej historycznie wsi Małujowice znalazłem znak drogowy wskazujący drogę do wsi Psary. Doznałem olśnienia, że skoro w Małujowicach zrobili nowy asfalt, to może do samych Psar - choć logika nakazuje nie wierzyć w możliwość dogadania się rajców - pociągnięto choćby najwęższą możliwą drogę. To by było najważniejsze wydarzenie w szosowym świecie regionu od czasu nowej nawierzchni przy kopalni piasku w Bystrzycy Oławskiej. Niestety nie. Natomiast doskonale nadaje się dalej na MTB. Psary to kolejna ciekawa wieś, o której nie mam bladego pojęcia niemal, z wyjątkiem tego, że w dawnym parku, który w porze bezlistnej odkrywa swoją interesującą formę pełną stawów, miedz i potoków, stała wieża, a teraz jej nie ma. Prawie nie ma śladu po wielu rzeczach, ale to przecież nie tylko w Psarach. Ostał się za to na budynku kaplicy punkt geodezyjny "meter über normal null". Fajna rzecz.



Przez niewielką górkę i las polną drogą dojechaliśmy do Maszkowa, który jest wsią niewidzialną. Mało kto wie, że istnieje. Od dekady Maszków ma drogę dojazdową z DK-94 wylaną masą bitumiczną, bo wcześniej nie miał żadnej trwałej. Podobno w Maszkowie mieszkają Łemkowie przesiedleni tu wskutek akcji "Wisła". No więc tak ich przesiedlono, że mieszkając 1500 metrów od jednej z głównych dróg południa Polski dymali na przystanek z buta przez pole, bo nawet polne drogi urywają się w większości w chaszczach.

* * *


Niedziela: Broumov

Niby wyjazd daleki, a w gruncie rzeczy przyświecały mu ideały sobotnie. Ja naprawdę bardzo lubię moją płaską okolicę, bo jest arcyciekawa, jeśli się ma otwarte oczy, albo jest się otwartym w ogóle. Nie robię treningów, tylko wychodzę z domu na rower. Nie mam całych dni na szlajanie się gdzie popadnie, bo mam rodzinę, pracę w domu, dwa koty i dwa psy. I ogród. I kocioł na ekogroszek, który chuj wie skąd ma nazwę, bo to ani "eko", ani "groszek", który czasem wymaga naprawy, a ponieważ jestem jedynym zdunem z dyplomem zdobytym na youtubie, więc zawsze mam coś w tym cholernym "piecu" - bo to skrót, powinno być "w kotle" - do naprawy i to zawsze pwooduje, ze jestem skrajnie wkurwiony. Po każdej ingerencji mam ochotę życzyć komuś śmierci, napaść na mały kraj albo zrobić cokolwiek związanego z agresją. W sobotę po powrocie z Brzegu był ten moment, kiedy po prysznicu ubrałem ciuchy robocze i pożegnawszy się z rodziną zniknąłem w kroku kotłowni. Piec to nie mój wybór, raczej niechciany spadek. Odreagowanie musiało być solidne. Żona o tym wiedziała i nie miała uwag, kiedy powiedziałem, że w niedzielę będę raczej później w domu, niż przed obiadem, bo "jedziemy z Jackiem i Tomkiem do Broumova". 



Bo Broumova trafiłem z dekadę temu i byłem zachwycony jego położeniem przy Broumovskich Stenach, czyli większości z pasma Gór Stołowych, których w Polsce leży tylko 13% powierzchni. Broumovsko zawiera w sobie Skalne Mesto, okazałe i niesamowite, a także Teplicke Skaly. Wszystko jest tam czarujące. Nawet, jeśli cos jest lekko zdewastowane, to ma to charakter włoskiej, kontrolowanej dewastacji, a nie klasycznego niedbalstwa i rozpierdolu. Oczywiście to tylko moje odczucie wynikające z uwielbienia Czech, a nie z racjonalnych "faktów autentycznych" dotyczących czeskiego traktowania starych budynków. Sam Broumov pojawił się w pewnej średnio podobajacej mi się książce Andrzeja Sapkowskiego, którą przeczytałem tylko dlatego, że jej spora część działa się w "moich" regionach. Husyci zafundowali tutejszym Bernardynom - wg tej książki - sporą ilość nieprzyjemności. Fakty są takie, że taki klasztor, na takiej skale, przy takim rynku i starym mieście,  z takimi widokami na miasto i z miasta to jest absolutny sztos i podobna ilość zachwytów doznałem tylko z Ligurii i innej czeskiej krainie - Wysoczyźnie. 



Niedawno z Piotrem Olkowskim jeździliśmy trochę w czeskiej części Karkonoszy i tam jest bardzo dobrze, można wyszaleć się na podjazdach i doświadczyć brutalności gór, którą ciężko znaleźć dużo bardziej na południe. Dla ścisłości byłem tam tylko dwa dni, Piotr ma rejon zjeżdżony dość intensywnie, a z powodów pogodowo-zdrowotnych zobaczyłem jakiś drobny fragment, to jednak widać w tym ogromny potencjał. Ale - to bardzo ważne "ale" - gdybym jechał z daleka w Karkonosze na kilka dni, to zarezerwowałbym sobie jeden dzień na Broumovsko. Ciężej tu będzie natłuc 2000 metrów przewyższenia w stu kilometrach - da się pewnie, ale nie to jest siłą. Siłą jest to, że jest tutaj za pięknie, żeby robić zdjęcia. Dlatego zrobiłem same słabe. 


To, co jest powalające, to mało pól, przeciętnie lasów, a masa łąk i pastwisk, a to oznacza, że w krainie wapiennych ostańców ładnych widoków jest tyle, że nie ma po co ich fotografować. Tym bardziej, kiedy nie mieliśmy dużo czasu - bo jesteśmy starzy i siłą rzeczy nie mamy już dużo czasu - ale tego dnia mieliśmy jeszcze mniej. Następnym razem - co to mam nadzieję, że będzie niebawem - nastawię się tam na zdjęcia. Raz już było trochę robionych w pętli opisywanej do Szosy w 2016 roku. 



Z jednej strony, na wyższych punktach wycieczki oglądaliśmy ośnieżone najwyższe szczyty Karkonoszy, a z drugiej płaski i rozległy szczyt Szczelińca Wielkiego. Miejscami było ładniej, niż na makiecie kolejowej. Zewsząd dochodził stukot i syreny "motoraków", czyli niewielkich składów osobowych pociągów, mniejszych niż tramwaje, które regularnie przecinały krajobraz wijąc się niemożliwymi do wyobrażenia zakrętami. Jak masz słabość do makiet - ja mam - i czasem na widok jakiejś masz ochotę szybko się zmniejszyć i zakopać w niej jak Beetlejuice, to nie musisz umierać, albo czekać na wynalezienie procesu zmniejszania ludzi, tylko przyjechać do Broumowa i pokręcić się w promieniu 20-30 km od miasta. 





Jívka Climb

To podjazd tak nazwany na Stravie, który skłąda sie z kilku nawrotów. Jest super piękny, choć w lesie i super się go jedzie w obie strony. Ja mam kiepski czas, choć jechałem go już kilka razy, ale zrobić na nim dobry czas to jak kupić najlepsze lody świata i zjeść je w sekundę, zamiast się nimi delektować. No więc ja jestem - z moim czasem - swojego rodzaju koneserem. Tak, wiem - w takiej Ligurii takich podjazdów robi się dwa jadąc rano po bułki.


Ale w Ligurii nikt nie pali czarownic! A w Czechach przed świętami wielkanocnymi jest taka tradycja, że stawia się w środku wsi słup, na nim szczątkową choinę symbolizyjącą ducha lasu i przy tej okazji pali czarownice w nocy z 30 kwietnia na 1 maja. To takie dwa zwyczaje z czasów pogańskich. 


A czasami było tak pięknie, że musiałem robić zdjęcie z paletami bloczków Ytonga, żeby jakoś to zeszpecić.



Albo uprawiałem moje ulubione "zdjęcia, jak ktoś robi zdjęcia". Tutaj krzyż pokutny. Na Dolnym Śląsku i przyległych krainach są ich dziesiątki, albo i setki. Ten jest jednym z niewielu pokrytych runami. Chodziło z nimi o to, że jak kogoś się zamordowało w takim miejscu, to potem nakazywano mordercy - albo rycerzowi, który nie został pokonany - postawienie krzyża, który mógł zrobić sam, albo - jeśli był majętny - zlecić jego wykonanie, a czasem opłacić rodzinie rentę i/lub pielgrzymkę, albo sam maił pielgrzymkę wykonać, ale - jak był majętny i nie miał na nią ochoty - zlecić pielgrzymowanie komuś. Proste! Na większości krzyży był wykuwany wizerunek broni, którą popełniono zbrodnię.


60% trasy wyglądało tak, jak powyżej.


A to są typowe domy sudeckie. Szkoda, że większość ludzi w polskiej części Sudetów nie rozumie tego i kupują oscypki z podhalańskich chat z płyt OSB i bali gdzieś przy stoku. Sudeckie domy są takie, jak powyżej. Koniec i kropka. 




Broumovske Steny juz z pewnej odległości, kiedy słońce było w zenicie i nie dość, że zwykle robię kiepskie foty, to w tym świetle są tylko gorsze, natomiast taki jest właśnie charakter rzeźby terenu - pofałdowanej z elementami krótkich ścian. I wyjątkowo znalazło się jakieś pole z rzepakiem.



Klasztor jest gigantyczny i warty obejrzenia choćby z zewnątrz, choć mnie mocno kusi, żeby w końcu wejść do środka, ale to wymaga zmiany obuwia. Przez Klasztor da się przejechać szosą. W Broumovie da się zjeść i wypić kawę na rynku i zrobić zakupy w markecie. 

Z pamiątek polecam lekkie piwo Opat z lokalnego browaru obiecującego rok założenia 1348. I mam w sobie przekonanie, że to nie jest naciągana data. 

Zwiedzanie Broumovska spokojnie można połączyć także z pobytem albo we wspomnianych Karkonoszach, albo w kłodzkich uzdrowiskach - Polanica, Kudowa, bo jest niedaleko. W samym CHKO Broumovsko są pola namiotowe, parkingi i wszystko pięknie spięte koleją, więc można się poczuć jak turysta w Szwajcarii. Tylko jedzenie tańsze jest i mniej drogich samochodów. Super jest tu dojazd także z Gór Sowich, których konieczność odwiedzenia z rowerem próbuję przemycić za każdym razem. Nas one - Sowie - cieszą, ale tu jest idealnie i to ciekawy pomysł na spędzenie kolejnego dnia w górach, na dobrych asfaltach i w doskonałym krajobrazie.



Byliśmy pod wrażeniem, że całe czeskie rodziny pomimo dość chłodnego weekendu spacerowaly po górach, pociągi jeżdżące co chwilę nie były puste, a mijanych kolarzy było całkiem sporo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz