niedziela, 22 stycznia 2017

Człowiek z Cro-Mo

Ten wpis mógł ukazać się wcześniej. Była na to realna szansa, którą przyznaję zaprzepaściłem. Powód obsuwy nazywa się Stranger Things. Fajny serial. Zaliczyłem sezon z prawdziwą przyjemnością z co najmniej jednego powodu. Piosenka, którą już kiedyś słyszałem! Twórcy serialu z wdziękiem serwują nam stare, dobre kawałki. Po mistrzowsku rozgrywają nasze ciągotki do rzeczy dobrze znanych. Bracia Duffer świetnie zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo lubimy podróżować wstecz. Atrybutom przeszłości nadajemy wówczas cudowne, pozaracjonalne cechy. Mitologizujemy tworząc własną Epokę Snu, gdzie tkwią wszelkie punkty odniesienia. Trochę się wymądrzam, na studiach naczytałem się o australijskich aborygenach. Mityczny czas, początek wszechrzeczy. Tam bije źródło, tam grały lepsze kapele, jeździły lepsze samochody, jeansy miały mocniejsze szwy. Uwaga! Przechodzę do sedna. Tam była lepsza stal. Niezniszczalna! Kiedy na pewnym portalu aukcyjnym dostrzegam klasycznego Marina z Epoki Snu nawet nie bawię się w licytację. Klik. Jestem z powrotem w latach dziewięćdziesiątych. Noszę trampki i bawełniany kaptur sygnowany logo stanowego uniwersytetu. W naszej pipidówie działa mała wypożyczalnia video, królują amerykańskie produkcje. Tak, kino też było lepsze. Szczęki opadały niżej.



Budzik dzwoni za wcześnie. W chałupie ciemno, za oknem ciemno. Jednym okiem sprawdzam prognozę pogody z nadzieją, że może jakoś się wywinę. Rzeczywiście, jutro będzie słonecznie. Dziś lepiej obrócić się na drugi bok. Wyłażę z wyra z czystej przekory. Temperatura w izbie nie przekracza 16-stu stopni. Na szczęście szczapki i drwa naszykowałem sobie wcześniej. Po chwili czeluść pieca przemawia. Zaczynam się ubierać. Nie stosuję żadnych nowatorskich sztuczek, choć eksperymentuję z kalesonami merino. Jedyne, co wyróżnia mnie na trasie to grube, narciarskie rękawice. Nie wiem czy wszyscy rowerowi zapaleńcy mają paskudnie przemarznięte dłonie, których nijak nie można dogrzać. Ja mam z tym rzeczywisty problem. Wiem natomiast, że wbrew nawykom muszę coś zjeść o tak nieludzkiej porze. Wmuszam w siebie dwie grzanki z czosnkiem popijane kawą. Sprzedaję buziaka rodzinie i ruszam. To będzie trudna przejażdżka, co nie znaczy że trasy w Beskidzie Niskim są guzik warte. Przeciwnie, są piękne i urozmaicone.


Żeby dotrzeć do szosy muszę najpierw pokonać leśny dukt, przez który w trakcie roztopów niełatwo przedrzeć się nawet jeepem. Gruba warstwa zmrożonego śniegu ułatwia zadanie. Powiem więcej, to jest prawdziwa frajda, gnam na złamanie karku wśród strzelistych jodeł. Za kilka godzin, w drodze powrotnej będę na tym odcinku z mozołem prowadził rower strzelając gilem z obu dziurek. W dolinie szybko orientuję się co mnie czeka. Nie ma jezdni, jest breja. Zastanawiam się, czy to aby nie sprawka tych nowobogackich hanysów, którzy gdzieś tu w pobliżu wylewają cysternami nieprzejedzoną, świąteczną moczkę. Chciałem jechać do Dukli, ale pod wpływem warunków koryguję plan. Kieruję się na Bielankę przez którą planuję dotrzeć do Nowicy. Dalej zobaczymy.



W samej Bielance nie byłem od dawna, choć miejscowość leży rzut beretem od naszej chałupy. Nowa, murowana cerkiew prawosławna pozytywnie mnie zaskakuje. Nie będę poruszał się żadnym, popularnym w okolicy szlakiem obiektów sakralnych dlatego bardziej interesuję się tym, co dzieje się u góry. Słońce przebija się przez... chromomolibdenowe chmury. Kopuły cerkwi płoną żywym złotem. Teraz powinienem pociągnąć, w tej samej taniej poetyce, filozoficzny wątek o rowerowej metafizyce i cudach na trasie, które zmieniają nas w lepszych ludzi. Psińco! Następnym razem wkurzymy Wojtka. Tymczasem niebo znów przypomina listopadowy Bałtyk i szlag trafia całe misterium. Wracam w pośniegowe błoto.


Na szczycie wzniesienia, tuż za wytwórnią betonu (!) znajduje się rozjazd. Odbijam lekko w lewo na stary maziarski trakt prowadzący do Nowicy. To bardzo przyjemny odcinek. Jazda znowu daje radość. Leciutka warstewka świeżego śniegu pozwala oponom toczyć się bez problemu, a ja czuję że w pełni kontroluję rower. Kiedy z dużą fantazją mija mnie Audi pozwalam stereotypom uporządkować świat. Zwalniam, fotografuję, zjadam słodycze, piję wodę.



Miałem nadzieję, że w Nowicy spotkam starych znajomych. Kręcę się chwilę koło chałupy Bolka, zjeżdżam w dół pod dziewiątkę. Cisza, spokój, ani żywej duszy. Przejeżdżam przez wieś, cisnę do góry na Przysłop, a potem kolejnym, leśnym skrótem docieram na Przełęcz Małostowską w masywie Magury. Po drodze ścigam się z człowiekiem na desce snowbordowej.



Z przełęczy kieruję się na Gładyszów. Zjazd kusi, ale nawierzchnia znowu spływa breją. Nieco rzadszą niż poprzednio. Sól! Panicznie boję się soli, mam to po tacie. Jadę ostrożnie i powoli, jest więc okazja podumać. Wiosna, Epoka Snu. Cała moja banda wybiera się na wierzby gdzie herszt poczęstuje klubowymi. Ja w garażu, pod okiem taty, zasuwam z drucianą szczotką pucując naszego fiacika od spodu. Wszędzie ta cholerna sól. W naszej rodzinie mężczyźni nienawidzą drogowej soli. Gładyszów wita mnie regularną śnieżycą.


Przede mną Banica i dobrze znany mi gościniec. Tam decyduję się przeczekać, odsapnąć. Wiem, że rowerowe abecadło wciąż jeszcze wymaga w moim przypadku praktyki. Czytam o tym wszystkim na kilku blogach, męczę pytaniami Wojtka. Nigdzie jednak nie znajduję informacji, jak odpocząć na trasie. Nie umiem odpoczywać. Żłopię gorącą herbatę, popijam kawą i już lecę dalej.



Mam jeszcze trochę czasu na dalszą podróż. Czarne na mapie wydaje się moim zasięgu. Na drodze do Wołowca muszę jednak zmierzyć się z przykrą niespodzianką. Trasa jest nieprzejezdna. Śniegu tu jakby więcej, innego przypominającego niewyrobione ciasto na pizzę. Grzęznę, nieustannie ucieka mi przód. Walczę z tym ciastem, kilometr, może więcej. Wreszcie dostrzegam przed sobą parę turystów z plecakami. Jeśli ich dojadę będę kontynuować. Dojeżdżam. Chłopak z dziewczyną, najprawdopodobniej przywitają w tej głuszy Nowy Rok. Dziewczyna zadaje rzeczowe pytania, o opony, o warunki na trasie, o tempo. Dziewczyna jest z Australii. Gdybym szukał błyskotliwej puenty, w Wołowcu zamiast znanego pisarza, osadziłbym wiszącą skałę. Wracam do domu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz