piątek, 29 lipca 2016

8848 z hakiem

Przełęcz Jugowska, o której niedawno pisałem, jest jedną z fajniejszych w Górach Sowich. W połowie, bo z jednej strony ktoś zapomniał położyć asfalt. Ale w stronę Pieszyc warunki są doskonałe. Wiesz co za pierwszym razem, kiedy tam jedziesz. Wiesz to za drugim, za trzecim. A za dwudziestym w ciągu tej samej doby? Specjalnie nie czytam tekstu poniżej, w pełni ufając Arkowi wklejam go i sam zaskoczyć sam siebie :). Przesłał zdjęcia, ale zrobiłem z nich jedno - mając przed oczami wykres z jego Stravy - bardziej akuratne.

Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Wojciechowski.

PRZYGOTOWANIA

Na początku był pomysł. Gdzieś ktoś coś powiedział, coś przeczytałem, ziarenko zakiełkowało i wyrosło. Skoro inni mogli to dlaczego nie ja?

Zacząłem szukać góry. Myślałem o Pradziadzie, o przeł. Okraj, o przeł. Lądeckiej (od strony Travnej), Cervenohorskim Sedle i Puchaczówce. Na tych dwóch ostatnich podjazd możliwy jest od dwóch stron. Podjazd z jednej strony nie powinien być bardzo trudny, tak żeby można było go powtórzyć wielokrotnie. Nie ma nic gorszego jak poddać się na przedostatnim podjeździe. Z drugiej strony niemoże być zbyt łagodny bo wtedy robi się straszna liczba kilometrów. Dziś wiem, że 5-6-7% to jest optymalna wartość nachylenia. Najlepiej gdyby podjazd trzymał cały czas to samo nachylenie, żeby nie było ścianek i długich wypłaszczeń.

Ostatecznie kolega Marcin polecił mi Jugowską z racji równego nachylenia i wyśmienitej jakości asfaltu. Podjazd w zasadzie cały czas trzyma 5%, poza pierwszym kilometrem w Kamionkach, który ma 3-4% i drugim kilometrem, który jest trudniejszy i momentami wskakuje na 6-7%. Po testach kilku górek zdecydowałem, że everesting zrobię właśnie na Jugowskiej.

Problemem okazało się wyliczenie dokładnego przewyższenia. Strava czy inne serwisy, w których można sobie „wyrysować” trasę podają w tej materii różne głupoty. Mapy z poziomicami też nie zachwycają, ViaMichelin, Google czy OpenStreet pokazują różne ułożenie warstwic. Normalnie nie zwraca się uwagi na takie drobiazgi ale tutaj błąd 5 metrów powtórzony 22 razy dawał w sumie 100 metrów różnicy przewyższenia.

Podjazd musiał mieć przewyższenie przekraczające z bezpiecznym, a zarazem sensownym marginesem 8848 m po pełnej liczbie podjazdów. W przypadku przeł. Jugowskiej 8848 podzielone na 22 dawało nieco ponad 400 m. Dokładnie 405,5 jest od ulicy Kościelnej w Kamionkach do szczytu przełęczy. Wyliczyłem to z 10 uśrednionych pomiarów GPS wykonanych na przełęczy i w punkcie startu. Przy okazji „fajność” tego odcinka polegała na tym, że ma on prawie dokładnie 8 km długości, przez co łatwo było liczyć kilometry, które mi jeszcze zostały do przejechania. Gdybym się pomylił w zaznaczaniu powtórzeń równie łatwo mógłbym sobie wyliczyć ile razy byłem na górze dzieląc dystans z licznika przez 16.

Trzy tygodnie wcześniej jadę na przełęcz robić testy. Bez wielkiego halo i popękanych żyłek w oczach wjeżdżam pod górę w 35-38 minut. Jest OK. Przyjmuję więc takie założenie; 12 minut zjazdu, 45 minut podjazdu, parę minut odpoczynku i następny cykl. Będę podjeżdżał spokojnie, tak żeby równomiernie rozłożyć siły na 22 podjazdy. 45 minut oznacza prędkość podjazdu 11 km/h, powinno być dobrze. Zrobię 22 podjazdy w 22-23 godziny, jak będę miał trochę siły to pokuszę się o 25 powtórzeń czyli 400 km i 10 tys. metrów przewyższenia. Jak bardzo się pomyliłem w obliczeniach okaże się później ;)

Czasy czystych podjazdów jeszcze jakoś równomiernie się układały. Zaczynałem od 42-43 minut, co było nawet powyżej moich założeń, a kończyłem czasami podjazdów w okolicach 52-53 minut. Nienajgorzej jak na taki wysiłek. Jednak jak wynikło z późniejszej analizy segmentu strasznie dużo czasu „gubiłem” na przestojach. Na początku po 2-3 minuty, a potem było coraz gorzej. Tu się zatrzymałem żeby otrzeć pot z czoła, tam pewnie jakieś sikanie, tu łyk z bidonu i odsapka, tu strumyk żeby się schłodzić, a tu coś, a tam coś. Na dziewiętnastym z podjazdów zgubiłem aż 29 minut! Pojęcia nie mam jak to możliwe i co można robić tyle czasu?

Postoje na górze też okazały się być dłuższymi niż przypuszczałem. Otworzyć auto, zanotować podjazd w tabelce, wrzucić notkę na FB, zjeść coś, przebrać się bo zrobiło się chłodno, zamontować oświetlenie bo zrobiło się ciemno... Całe mnóstwo czynności, z których każda zabierała cenne minuty. Utrzymanie założonego reżimu czasowego najnormalniej w świecie okazało się niemożliwe. Poza tym do jasnej cholery, nie jestem robotem. Posiedzieć parę minut w bagażniku kombiaka, zjeść dobry makaron z kurczakiem, pociągnąć łyka kawy, sprawdzić prognozę pogody, przeczytać co znajomi napisali pod wydarzeniem na FB... okazywało się bezcenne. Szczególnie w nocy, w nieprzeniknionej ciemności, w samotności. Kibicowanie, nawet to wirtualne, mocno dodawało mi otuchy.

EVERESTING


Wjeżdżam do Kamionek w piękny, słoneczny wieczór, tuż przed godziną 19. Zatrzymuję się jeszcze przed sklepem żeby kupić kilka butelek wody. Pytam panią, od której będzie miała otwarte rano, dowiaduję się, że od 6. Pozdrawiam ją, wsiadam do samochodu i jadę na szczyt przełęczy. Tam się rozpakowuję, zdejmuję rower z bagażnika, przebieram w rowerowe ciuchy. Najwyższa pora żeby zacząć.

#dziewiętnastapiętnaście

Zjeżdżam na dół przeklinając w Kamionkach tamtejsze „wykopaliska” biegnące w poprzek asfaltu co parędziesiąt metrów. Pewnie to pozostałości po gazyfikacji albo czymś podobnym. Będą one moją zmorą do ostatniego zjazdu, na szczęście później nauczę się na pamięć, jak przejeżdżać każde z nich, tak żeby jak najmniej ucierpieć. Dojeżdżam do ul. Kościelnej, ogarniam się i ruszam. Pierwszy podjazd zaliczony.

#dwudziestatrzynaście

Przyjeżdżają kumple z Wrocławia. Towarzyszą mi na podjeździe, kręcą filmiki i wrzucają na FB. Fajnie z nimi pogadać. Jadą samochodem parę metrów przede mną, w otwartym bagażniku kombi siedzi Piotr, łączy mnie telefonicznie z żoną. Zagaduje mnie i jest super. Zawsze to raźniej.

Na górze szybko wciągam trochę picia, wsadzam do kieszeni baton musli. Na grzbiet zakładam ortalionową kurteczkę bo przy zjeździe jest mi po prostu zimno. Trochę żałuję, że wybrałem trasę o takiej długości (8 km) bo zjeżdżam na tyle długo, że stygnę. W nocy będę nawet marzł. Przez pierwsze 6 km zjazdu jest nawet OK, w lesie nie jest tak zimno ale ostatnie 2 km we wsi to temperaturowa masakra. Panuje tu jakaś powietrzna termoklina i wjeżdżam w masy powietrza o temperaturze niższej o 2-3 stopnie Celsjusza. Do punktu, w którym zaczynam podjazd dojeżdżam szczękając zębami. Nie jest fajnie. Nie chcę w drodze na dół zabierać cieplejszych ciuchów bo jadąc pod górę muszę je z siebie zrzucać, także całą noc będę zjeżdżał cierpiąc z zimna. Trudno.

#dwudziestapierwszatrzydzieścipięć

Chłopcy już pojechali, zostałem sam na sam z górą. Przez całą noc ruch samochodowy jest praktycznie zerowy, może dwa, trzy auta przejechały przez przełęcz od 23 do 6 rano. Całkowita cisza. Księżyc w pełni więc świeci na otwartych przestrzeniach tak, że mógłbym jechać bez świateł.

Dziwne uczucie jechać tak samemu przez las. Poruszam się na tyle cicho, że zwierzęta się nie płoszą i mam niezwykłą możliwość uczestniczenia w nocnym życiu lasu. Koty, kuny, ptactwo, dziki, sarny, zające... To wszystko spotykam na swojej drodze. Co chwila dochodzi mnie trzask łamanych gałęzi, szelest suchych liści, krzyki ptaka, który został upolowany przez drapieżnika i właśnie umiera „na moich uszach”. Nic kompletnie nie widzę poza wąskim stożkiem laserowo białego światła, wokół panują egipskie ciemności. Włosy na przedramionach stają dęba i podejrzewam, że dzięki adrenalinie jadę trochę szybciej niż powinienem ;)

#zeroczterdzieścipięć

Na zjeździe, przy prędkości ok. 40 km/h z krzaków wybiega mi przed rower zając. Pędzi przede mną dobre kilkaset metrów. Śmieję się i krzyczę do niego – dokąd tak pędzisz bracie? Nie odpowiada i pędzi dalej. Szkoda mi go trochę i zwalniam, na szczęście biedaczysko orientuje się w tym manewrze i skręca do lasu.

#drugadwadzieściacztery

Serce. Mam dużo czasu na rozkminę więc rozkminiam. Zaczynam myśleć o sercu. O tym, że jadę pod górę utrzymując tętno w granicach 140-150. Niby nic wielkiego, trochę powyżej 70% mojego HRmax. No ale mam tak jeździć ponad dobę. Nie mam pojęcia jak moje serce wytrzyma tak długotrwały wysiłek. Co będzie jak powie dosyć? Mięśnie w nogach czuję i wiem kiedy mają dosyć, a serce? Cholera. Rozkmina prowadzi do tego, że postanawiam obniżyć tempo i jechać w granicach 130-140. Będzie wolniej ale wydaje mi się, że bezpieczniej.

#trzeciazeropięć

Świta. Nad Kamionkami feria kolorów, niebo od pomarańczowego przez wszystkie odcienie różu przechodzi w błękity. Pięknie. Ostatni zjazd na zimno, mam nadzieję, że następny będzie już w słońcu i nie będę tak marzł.

#czwartadwadzieścia

Dziewiąty podjazd za mną. Mam już w nogach 144 km i 3645 metrów przewyższenia. Dopadła mnie głodomorra więc postanawiam zjeść śniadanie. Batony już nie wystarczą. Makaron z kurczakiem, a do tego ciepła kawa, którą przywieźli mi chłopcy z Wrocławia. Dzięki Wam za to :) Zjadam za dużo i będzie mi z tego powodu nieco niewygodnie przez parę godzin.

#piątadwadzieściaosiem

Zjeżdżam do Kamionek. Akurat idealnie zgrywam się z godziną otwarcia sklepu, jestem na dole 2 minuty po szóstej. Pani pyta, co to za dzika pora na jeżdżenie rowerem? Uświadamiam ją, że jeżdżę całą noc, od 19 i będę jeszcze jeździł sporo godzin zanim skończę. Bardzo była zdziwiona i chyba nie do końca zrozumiała po co to robię :)

#szóstapiętnaście

Słońce grzeje już pełną mocą. Doceniam fakt, że większość drogi prowadzi lasem. Kończę dziesiąty podjazd. Za mną już 160 km i 4050 metrów przewyższenia.

#szóstaczterdzieścisiedem

Połowa everestingu za mną. Dochodzi do mnie fakt, że w 24 godziny się nie wyrobię. Za dużo czasu spędzam odpoczywając, przebierając się i jedząc, podjazdy też przecież zabierają mi coraz więcej czasu... Mnie i paru kolegom zdawało się, że to jest wymóg oficjalnego uznania everestingu, że jest na to limit 24 godzin. Potem okaże się, że takiego wymogu nie ma aczkolwiek wtedy czułem, że jest lipa.

#ósmazerosześć

Trzynasty podjazd za mną. 208 km trasy i 5265 metrów przewyższenia. Od tego momentu każdy kawałek, który przejadę będzie poprawieniem moich życiowych rekordów. Do tej pory wynosiły one 207 km dystansu i niecałe 4500 metrów przewyższenia.

#dziesiątapićdziesiątcztery

Gorąco. Na całe szczęście trasa w większości prowadzi lasem więc mam dużo cienia, inaczej chyba zdechł bym z upału. Po drodze, na czwartym kilometrze podjazdu mijam strumyk, z którego chętnie korzystam schładzając się lodowatą wodą. W czasie podjazdu pot zbiera się między kaskiem, a zausznikami okularów i co chwila rześki strumyczek zalewa mi oczy. Cholera mnie bierze więc od tej pory jeżdżąc pod górę zdejmuję z głowy kask i zaczepiam za siodełko. Od razu lepiej.

#dwunastadwadzieściatrzy

Podjeżdżam coraz wolniej. Chyba dzięki temu tętno spada mi do wartości 125-130, w sumie to nawet dobrze. Pulsometr i tak wariuje, coraz częściej pokazuje wartości w okolicach 60-65. Wyjścia są trzy; albo umarła mi połowa serca, albo moje serce uznało, że to co robię jest odpoczynkiem i przeszło na tętno spoczynkowe albo kończy bateria w pasku piersiowym. Wybieram trzecią opcję i zostawiam pulsometr w bagażniku samochodu. Do końca nie będę już z nigo korzystał.

#trzynastapięćdziesiątcztery

Szesnasty podjazd. Dopada mnie Monster Sleep i Wielki Kryzys Fizyczny. Nogi mam całkiem w porządku ale ogólnie jestem zmęczony i rozbity. Boli mnie czoło od ocierania potu, boli mnie dupsko od siedzenia, bolą mnie nawet płuca od oddychania. Mam ochotę wyrzucić rower do lasu i wracać samochodem. Wiem, że tego nie zrobię ale mam na to ochotę. Skończyć ten durny everesting, całe to bezsensowne jeżdżenia tam i z powrotem. Kto to w ogóle wymyślił?

Pogoda się psuje, grube i ciemne chmury zakrywają niebo. Nie jest dobrze. Na przełęczy odpalam prognozę pogody. K....a, ma padać ulewny deszcz od 16 do 23! Nie dość, że zostało mi jeszcze 96 km trasy i 2400 metrów w pionie to na dodatek mam to jeździć w deszczu? Rewelacja!

#piętnastapięćdziesiątjeden

Zjeżdżam w dół, zaczyna kropić. Im niżej tym gorzej. W Kamionkach pryszczy już całkim rześko. Zaczynam podjazd w ortalionie. Słabo. Na szczęście po dwóch kilometrach zaczyna się las więc mogę zdjąć tę cholerną, nieprzewiewną ceratę, drzewa i tak chronią mnie przed deszczem. Na szczęście zanim skończę siedemnasty podjazd przestaje padać. Ufff... chyba się przeciera, a burza przeszła bokiem. Dzięki Ci kochana Naturo za to, że mnie oszczędziłaś :) 272 km i 6685 metrów w pionie za mną.

#siedemnastadwanaście

Poraz ostatni przed zamknięciem sklepu wjeżdżam po suplementy. Mam specjalnie dla mnie odłożony chłodny izotonik i czekoladę. Pani sklepowa dba o mnie odkąd dowiedziała się, że everestuję :) Miejscowe żule, jeszcze mniej przystojne od tych siedzących przed sklepem w Wilkowyjach, kibicują mi i oczywiście znają się na wszystkim. Wiadomo, że jak się siedzi codziennie przed sklepem na tak kolarskiej trasie to o rowerach można pisać pracę doktorską ;)

Znam już na pamięć każdy centymetr kwadratowy asfaltu, każdy zakręt. Miałem mnóstwo czasu żeby ponadawać im swoje własne, wymyślone nazwy. Zakręt Śmierci, Najdłuższa Prosta, Strumyk Strachu i takie tam :) Ten Strumyk Strachu to zabawna historia, która działa się na zjazdach. Wyjeżdżam zza zakrętu, wpadam w następny, na budziku jakieś 40 km/h i nagle w moim uchu pojawia się dźwięk jakby guma ślizgała się po asfalcie. Czyli za moment wywinę glebę. Pełna mobilizacja, ciary na plecach, włosy pod kaskiem stają dęba, a sekundę potem kapuję się, że to przecież ten cholerny strumyk tak szumi. 22 razy zjeżdżałem tą samą trasą i za każdym razem to samo.

#siedemnastaczterdzieścipięć

Cierpienie. Kolana, coraz bardziej bolą mnie kolana. Szczególnie prawe. Muszę coś z tym zrobić. Myślałem, że umrą mi uda, że nie dam rady jechać z powodu braku siły, że odetnie mi prąd czy coś takiego, a tu proszę jaka niespodzianka. Nogi podają całkiem spoko, a umierają kolana...

Wrzucam na większą zębatkę, zwiększam kadencję i jadę. Jest lepiej. Jeszcze wciąż jadę ze środkowej tarczy (32) używając w kasecie zębatek 21-23-25 ale cały everesting kończyć już będę z małej tarczy (22). Nie powiem co miałem wrzucone na kasecie bo na ostatnich podjazdach było już całkiem ciemno i nic nie widziałem ale powiem szczerze, że bardzo się cieszyłem, że taką śmieszną korbę mam założoną w rowerze. Moja Bianka nie jest typową szosówką, to mix grup szosowych i górskich stworzony z myślą o turystyce sakwowej. Stąd „góralska” korba, stąd szosowa kaseta. Normalnie, poza jazdą pod sakwami w dużych górach, nie używam małej tarczy bo nie mam gdzie, jednak tutaj stała się moim wybawieniem. Po prostu na przełożeniu 32/25, przy dwudziestym którymś podjeździe nie wjechałbym na górę z powodu bólu kolan.

#osiemnastaczterdzieścijeden

Na trasie mija mnie wielu kolarzy. Popołudniem i wieczorem przyjeżdżają tu na treningi czy po prostu wieczorne przejażdżki. Nie ma się czemu dziwić, piękna okolica, piękny asfalt, piękny podjazd. Ja wlokę się już w tempie emeryta po rozległym zawał serca, a moja prędkość oscyluje w granicach 7-8 km/h. Ci, którzy mnie wyprzedzają jadą co najmniej dwa razy szybciej :) W czasie gdy ja robię jeden podjazd niektórzy mijają mnie dwa, a nawet trzy razy. Pewnie dziwią się co to za uparty dziaduszek w żółwim tempie włóczy się po Jugowskiej tam i z powrotem :D

Zupełnym przypadkiem spotykam kolegę Łukasza, z którym robiłem ostatnio ładną trasę na Pradziada. Jedziemy kilka kilometrów razem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jaka to przyjemność mieć towarzysza w rowerowej podróży. Coś niesamowitego! Przez te 4 kilometry przejechane razem zapomniałem o wszystkich cierpieniach, bólach i niewygodach. Niestety Łukasz musiał mnie po chwili opuścić bo robiło się już ciemno, a on chciał zdążyć przed zapadnięciem ciemności do Świdnicy gdzie miał zaparkowany samochód. Dopiero kiedy odjechał przypomniałem sobie, że mam w bagażniku samochodu zapasową latarkę, którą mogłem mu pożyczyć... Skleroza nie boli.

#dwudziestazerodziewięć

Dwudziesty podjazd zakończony. 320 km w nogach, 8100 metrów przewyższenia. Dostaję wiadomość, że chłopaki wyjeżdżają po mnie z Wrocławia. Wiozą Pepsi i nadziewane wedlowskie czekolady. Jednym słowem dużo, dużo cukru :D Nie mogę się już doczekać ;)

#dwudziestapierwszaczterdzieściosiem

Dwudziesty pierwszy podjazd, Są już chłopaki z Wrocławia, dokarmiają mnie czekoladą i robią event :) Drą się w niebogłosy, kibicują, filmują. Jest zabawnie i dodaje mi to otuchy. To ostatnie przydaje się najbardziej.

Pierwsze podjazdy pokonywałem na jeden raz. W połowie everestingu zacząłem je dzielić na pół i odpoczywałem chwilę na czwartym kilometrze. Potem zacząłem dzielić odcinek na 4 zatrzymując się na moment co 2 kilometry. Ostatnie podjazdy dzielę na 8 części. Zatrzymuję się co kilometr nie tyle z powodu braku sił w nogach. Zatrzymuję się żeby dać choć chwilę wytchnienia swojej dupie. Każdy kilometr jadę teraz 7-8 minut i tyle jest w stanie wytrzymać moje dupsko. Po odklejeniu od siodełka piecze jak jasna cholera :)

21 podjazd zakończony. 336 km za mną, 8505 metrów przewyższeń pokonane. Jeszcze łyk Pepsi, jeszcze pasek czekolady i ruszam w dół poraz ostatni.

#dwudziestatrzeciatrzydzieściosiem

Dojeżdżam do ul. Kościelnej, zawracam i zaczynam ostatni podjazd. Zatrzymuję się już tradycyjnie co kilometr żeby ulżyć dupsku. Co tam, już niedaleko. 4 km do mety wysyłam posta na FB. To samo robię na kilometr przed końcem. Ultimo km! Ruszam bo wiem, że już blisko. Dokładnie wtedy zaczyna przygasać latarka, właśnie teraz kończy się akumulator :) Co za synchronizacja! Gaszę światełko i jadę w absolutnych ciemnościach, księżyc ledwie prześwituje przez gęste drzewa. Tuż przed przełęczą włączam lampkę i słyszę krzyki chopaków -- Jest! Jedzie!

Jestem na górze. Chłopaki robią niezłą szopę, wiwatują, z samochodu ryczy na cały regulator Fredek Mercury ze swoim nieśmiertelnym „We are the Champions”. No jest zajebiście :)

Pijemy szampana, są gratulacje, do mnie chyba jeszcze nie dochodzi, że zrobiłem coś fajnego. Najchętniej usiadłbym gdzieś spokojnie na ławce i posiedział chwilę ;)

#zeropięćdziesiątrzy

Pierwsze odczucia mam takie, że OK, everesting zrobiłem, skończyłem i wystarczy. Więcej nie zrobię niczego równie głupiego. Dziś wiem, że coś podobnego jeszcze wywinę. Zbyt piękna jest walka z samym sobą żeby tego nie powtórzyć, żeby nie wymyśleć sobie kolejnego wyzwania. Co to będzie? Jeszcze nie wiem, coś wykombinuję. W końcu z dna Rowu Mariańskiego na szczyt Everestu jest tylko nieco ponad 19 km w pionie. ;)

Na razie siedzę na tylnej kanapie swojego Forda, Bocian prowadzi jak szalony, a ja upijam się jak małe dziecko jednym piwem, które chłopaki kupili mi na stacji benzynowej :D

#drugatrzydzieścisiedem

3 komentarze:

  1. Niesamowita historia walki z własnymi słabościami. Respect Arku!

    OdpowiedzUsuń
  2. Również gratuluję i chylę czoła. Super relacja :)

    OdpowiedzUsuń