Przełęcz Jugowska, o której niedawno pisałem, jest jedną z fajniejszych w Górach Sowich. W połowie, bo z jednej strony ktoś zapomniał położyć asfalt. Ale w stronę Pieszyc warunki są doskonałe. Wiesz co za pierwszym razem, kiedy tam jedziesz. Wiesz to za drugim, za trzecim. A za dwudziestym w ciągu tej samej doby? Specjalnie nie czytam tekstu poniżej, w pełni ufając Arkowi wklejam go i sam zaskoczyć sam siebie :). Przesłał zdjęcia, ale zrobiłem z nich jedno - mając przed oczami wykres z jego Stravy - bardziej akuratne.
Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Wojciechowski.
Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Wojciechowski.
Everesting: https://www.strava.com/activities/649070809
PRZYGOTOWANIA
Na początku był pomysł. Gdzieś ktoś
coś powiedział, coś przeczytałem, ziarenko zakiełkowało i
wyrosło. Skoro inni mogli to dlaczego nie ja?
Zacząłem szukać góry. Myślałem o
Pradziadzie, o przeł. Okraj, o przeł. Lądeckiej (od strony
Travnej), Cervenohorskim Sedle i Puchaczówce. Na tych dwóch
ostatnich podjazd możliwy jest od dwóch stron. Podjazd z jednej
strony nie powinien być bardzo trudny, tak żeby można było go
powtórzyć wielokrotnie. Nie ma nic gorszego jak poddać się na
przedostatnim podjeździe. Z drugiej strony niemoże być zbyt
łagodny bo wtedy robi się straszna liczba kilometrów. Dziś wiem,
że 5-6-7% to jest optymalna wartość nachylenia. Najlepiej gdyby
podjazd trzymał cały czas to samo nachylenie, żeby nie było
ścianek i długich wypłaszczeń.
Ostatecznie kolega Marcin polecił mi
Jugowską z racji równego nachylenia i wyśmienitej jakości
asfaltu. Podjazd w zasadzie cały czas trzyma 5%, poza pierwszym
kilometrem w Kamionkach, który ma 3-4% i drugim kilometrem, który
jest trudniejszy i momentami wskakuje na 6-7%. Po testach kilku górek
zdecydowałem, że everesting zrobię właśnie na Jugowskiej.
Problemem okazało się wyliczenie
dokładnego przewyższenia. Strava czy inne serwisy, w których można
sobie „wyrysować” trasę podają w tej materii różne głupoty.
Mapy z poziomicami też nie zachwycają, ViaMichelin, Google czy
OpenStreet pokazują różne ułożenie warstwic. Normalnie nie
zwraca się uwagi na takie drobiazgi ale tutaj błąd 5 metrów
powtórzony 22 razy dawał w sumie 100 metrów różnicy
przewyższenia.
Podjazd musiał mieć przewyższenie
przekraczające z bezpiecznym, a zarazem sensownym marginesem 8848 m
po pełnej liczbie podjazdów. W przypadku przeł. Jugowskiej 8848
podzielone na 22 dawało nieco ponad 400 m. Dokładnie 405,5 jest od
ulicy Kościelnej w Kamionkach do szczytu przełęczy. Wyliczyłem to
z 10 uśrednionych pomiarów GPS wykonanych na przełęczy i w
punkcie startu. Przy okazji „fajność” tego odcinka polegała na
tym, że ma on prawie dokładnie 8 km długości, przez co łatwo
było liczyć kilometry, które mi jeszcze zostały do przejechania.
Gdybym się pomylił w zaznaczaniu powtórzeń równie łatwo mógłbym
sobie wyliczyć ile razy byłem na górze dzieląc dystans z licznika
przez 16.
Trzy tygodnie wcześniej jadę na
przełęcz robić testy. Bez wielkiego halo i popękanych żyłek w
oczach wjeżdżam pod górę w 35-38 minut. Jest OK. Przyjmuję więc
takie założenie; 12 minut zjazdu, 45 minut podjazdu, parę minut
odpoczynku i następny cykl. Będę podjeżdżał spokojnie, tak żeby
równomiernie rozłożyć siły na 22 podjazdy. 45 minut oznacza
prędkość podjazdu 11 km/h, powinno być dobrze. Zrobię 22
podjazdy w 22-23 godziny, jak będę miał trochę siły to pokuszę
się o 25 powtórzeń czyli 400 km i 10 tys. metrów przewyższenia.
Jak bardzo się pomyliłem w obliczeniach okaże się później ;)
Czasy czystych podjazdów jeszcze jakoś
równomiernie się układały. Zaczynałem od 42-43 minut, co było
nawet powyżej moich założeń, a kończyłem czasami podjazdów w
okolicach 52-53 minut. Nienajgorzej jak na taki wysiłek. Jednak jak
wynikło z późniejszej analizy segmentu strasznie dużo czasu
„gubiłem” na przestojach. Na początku po 2-3 minuty, a potem
było coraz gorzej. Tu się zatrzymałem żeby otrzeć pot z czoła,
tam pewnie jakieś sikanie, tu łyk z bidonu i odsapka, tu strumyk
żeby się schłodzić, a tu coś, a tam coś. Na dziewiętnastym z
podjazdów zgubiłem aż 29 minut! Pojęcia nie mam jak to możliwe i
co można robić tyle czasu?
Postoje na górze też okazały się
być dłuższymi niż przypuszczałem. Otworzyć auto, zanotować
podjazd w tabelce, wrzucić notkę na FB, zjeść coś, przebrać się
bo zrobiło się chłodno, zamontować oświetlenie bo zrobiło się
ciemno... Całe mnóstwo czynności, z których każda zabierała
cenne minuty. Utrzymanie założonego reżimu czasowego najnormalniej
w świecie okazało się niemożliwe. Poza tym do jasnej cholery, nie
jestem robotem. Posiedzieć parę minut w bagażniku kombiaka, zjeść
dobry makaron z kurczakiem, pociągnąć łyka kawy, sprawdzić
prognozę pogody, przeczytać co znajomi napisali pod wydarzeniem na
FB... okazywało się bezcenne. Szczególnie w nocy, w
nieprzeniknionej ciemności, w samotności. Kibicowanie, nawet to
wirtualne, mocno dodawało mi otuchy.
EVERESTING
Wjeżdżam do Kamionek w piękny, słoneczny wieczór, tuż przed godziną 19. Zatrzymuję się jeszcze przed sklepem żeby kupić kilka butelek wody. Pytam panią, od której będzie miała otwarte rano, dowiaduję się, że od 6. Pozdrawiam ją, wsiadam do samochodu i jadę na szczyt przełęczy. Tam się rozpakowuję, zdejmuję rower z bagażnika, przebieram w rowerowe ciuchy. Najwyższa pora żeby zacząć.
#dziewiętnastapiętnaście
Zjeżdżam na dół przeklinając w
Kamionkach tamtejsze „wykopaliska” biegnące w poprzek asfaltu co
parędziesiąt metrów. Pewnie to pozostałości po gazyfikacji albo
czymś podobnym. Będą one moją zmorą do ostatniego zjazdu, na
szczęście później nauczę się na pamięć, jak przejeżdżać
każde z nich, tak żeby jak najmniej ucierpieć. Dojeżdżam do ul.
Kościelnej, ogarniam się i ruszam. Pierwszy podjazd zaliczony.
#dwudziestatrzynaście
Przyjeżdżają kumple z Wrocławia.
Towarzyszą mi na podjeździe, kręcą filmiki i wrzucają na FB.
Fajnie z nimi pogadać. Jadą samochodem parę metrów przede mną, w
otwartym bagażniku kombi siedzi Piotr, łączy mnie telefonicznie z
żoną. Zagaduje mnie i jest super. Zawsze to raźniej.
Na górze szybko wciągam trochę
picia, wsadzam do kieszeni baton musli. Na grzbiet zakładam
ortalionową kurteczkę bo przy zjeździe jest mi po prostu zimno.
Trochę żałuję, że wybrałem trasę o takiej długości (8 km) bo
zjeżdżam na tyle długo, że stygnę. W nocy będę nawet marzł.
Przez pierwsze 6 km zjazdu jest nawet OK, w lesie nie jest tak zimno
ale ostatnie 2 km we wsi to temperaturowa masakra. Panuje tu jakaś
powietrzna termoklina i wjeżdżam w masy powietrza o temperaturze
niższej o 2-3 stopnie Celsjusza. Do punktu, w którym zaczynam
podjazd dojeżdżam szczękając zębami. Nie jest fajnie. Nie chcę
w drodze na dół zabierać cieplejszych ciuchów bo jadąc pod górę
muszę je z siebie zrzucać, także całą noc będę zjeżdżał
cierpiąc z zimna. Trudno.
#dwudziestapierwszatrzydzieścipięć
Chłopcy już pojechali, zostałem sam
na sam z górą. Przez całą noc ruch samochodowy jest praktycznie
zerowy, może dwa, trzy auta przejechały przez przełęcz od 23 do 6
rano. Całkowita cisza. Księżyc w pełni więc świeci na otwartych
przestrzeniach tak, że mógłbym jechać bez świateł.
Dziwne uczucie jechać tak samemu przez
las. Poruszam się na tyle cicho, że zwierzęta się nie płoszą i
mam niezwykłą możliwość uczestniczenia w nocnym życiu lasu.
Koty, kuny, ptactwo, dziki, sarny, zające... To wszystko spotykam na
swojej drodze. Co chwila dochodzi mnie trzask łamanych gałęzi,
szelest suchych liści, krzyki ptaka, który został upolowany przez
drapieżnika i właśnie umiera „na moich uszach”. Nic kompletnie
nie widzę poza wąskim stożkiem laserowo białego światła, wokół
panują egipskie ciemności. Włosy na przedramionach stają dęba i
podejrzewam, że dzięki adrenalinie jadę trochę szybciej niż
powinienem ;)
#zeroczterdzieścipięć
Na zjeździe, przy prędkości ok. 40
km/h z krzaków wybiega mi przed rower zając. Pędzi przede mną
dobre kilkaset metrów. Śmieję się i krzyczę do niego – dokąd
tak pędzisz bracie? Nie odpowiada i pędzi dalej. Szkoda mi go
trochę i zwalniam, na szczęście biedaczysko orientuje się w tym
manewrze i skręca do lasu.
#drugadwadzieściacztery
Serce. Mam dużo czasu na rozkminę
więc rozkminiam. Zaczynam myśleć o sercu. O tym, że jadę pod
górę utrzymując tętno w granicach 140-150. Niby nic wielkiego,
trochę powyżej 70% mojego HRmax. No ale mam tak jeździć ponad
dobę. Nie mam pojęcia jak moje serce wytrzyma tak długotrwały
wysiłek. Co będzie jak powie dosyć? Mięśnie w nogach czuję i
wiem kiedy mają dosyć, a serce? Cholera. Rozkmina prowadzi do tego,
że postanawiam obniżyć tempo i jechać w granicach 130-140. Będzie
wolniej ale wydaje mi się, że bezpieczniej.
#trzeciazeropięć
Świta. Nad Kamionkami feria kolorów,
niebo od pomarańczowego przez wszystkie odcienie różu przechodzi w
błękity. Pięknie. Ostatni zjazd na zimno, mam nadzieję, że
następny będzie już w słońcu i nie będę tak marzł.
#czwartadwadzieścia
Dziewiąty podjazd za mną. Mam już w
nogach 144 km i 3645 metrów przewyższenia. Dopadła mnie głodomorra
więc postanawiam zjeść śniadanie. Batony już nie wystarczą.
Makaron z kurczakiem, a do tego ciepła kawa, którą przywieźli mi
chłopcy z Wrocławia. Dzięki Wam za to :) Zjadam za dużo i będzie
mi z tego powodu nieco niewygodnie przez parę godzin.
#piątadwadzieściaosiem
Zjeżdżam do Kamionek. Akurat idealnie
zgrywam się z godziną otwarcia sklepu, jestem na dole 2 minuty po
szóstej. Pani pyta, co to za dzika pora na jeżdżenie rowerem?
Uświadamiam ją, że jeżdżę całą noc, od 19 i będę jeszcze
jeździł sporo godzin zanim skończę. Bardzo była zdziwiona i
chyba nie do końca zrozumiała po co to robię :)
#szóstapiętnaście
Słońce grzeje już pełną mocą.
Doceniam fakt, że większość drogi prowadzi lasem. Kończę
dziesiąty podjazd. Za mną już 160 km i 4050 metrów przewyższenia.
#szóstaczterdzieścisiedem
Połowa everestingu za mną. Dochodzi
do mnie fakt, że w 24 godziny się nie wyrobię. Za dużo czasu
spędzam odpoczywając, przebierając się i jedząc, podjazdy też
przecież zabierają mi coraz więcej czasu... Mnie i paru kolegom
zdawało się, że to jest wymóg oficjalnego uznania everestingu, że
jest na to limit 24 godzin. Potem okaże się, że takiego wymogu nie
ma aczkolwiek wtedy czułem, że jest lipa.
#ósmazerosześć
Trzynasty podjazd za mną. 208 km trasy
i 5265 metrów przewyższenia. Od tego momentu każdy kawałek, który
przejadę będzie poprawieniem moich życiowych rekordów. Do tej
pory wynosiły one 207 km dystansu i niecałe 4500 metrów
przewyższenia.
#dziesiątapićdziesiątcztery
Gorąco. Na całe szczęście trasa w
większości prowadzi lasem więc mam dużo cienia, inaczej chyba
zdechł bym z upału. Po drodze, na czwartym kilometrze podjazdu
mijam strumyk, z którego chętnie korzystam schładzając się
lodowatą wodą. W czasie podjazdu pot zbiera się między kaskiem, a
zausznikami okularów i co chwila rześki strumyczek zalewa mi oczy.
Cholera mnie bierze więc od tej pory jeżdżąc pod górę zdejmuję
z głowy kask i zaczepiam za siodełko. Od razu lepiej.
#dwunastadwadzieściatrzy
Podjeżdżam coraz wolniej. Chyba
dzięki temu tętno spada mi do wartości 125-130, w sumie to nawet
dobrze. Pulsometr i tak wariuje, coraz częściej pokazuje wartości
w okolicach 60-65. Wyjścia są trzy; albo umarła mi połowa serca,
albo moje serce uznało, że to co robię jest odpoczynkiem i
przeszło na tętno spoczynkowe albo kończy bateria w pasku
piersiowym. Wybieram trzecią opcję i zostawiam pulsometr w
bagażniku samochodu. Do końca nie będę już z nigo korzystał.
#trzynastapięćdziesiątcztery
Szesnasty podjazd. Dopada mnie Monster
Sleep i Wielki Kryzys Fizyczny. Nogi mam całkiem w porządku ale
ogólnie jestem zmęczony i rozbity. Boli mnie czoło od ocierania
potu, boli mnie dupsko od siedzenia, bolą mnie nawet płuca od
oddychania. Mam ochotę wyrzucić rower do lasu i wracać samochodem.
Wiem, że tego nie zrobię ale mam na to ochotę. Skończyć ten
durny everesting, całe to bezsensowne jeżdżenia tam i z powrotem.
Kto to w ogóle wymyślił?
Pogoda się psuje, grube i ciemne
chmury zakrywają niebo. Nie jest dobrze. Na przełęczy odpalam
prognozę pogody. K....a, ma padać ulewny deszcz od 16 do 23! Nie
dość, że zostało mi jeszcze 96 km trasy i 2400 metrów w pionie
to na dodatek mam to jeździć w deszczu? Rewelacja!
#piętnastapięćdziesiątjeden
Zjeżdżam w dół, zaczyna kropić. Im
niżej tym gorzej. W Kamionkach pryszczy już całkim rześko.
Zaczynam podjazd w ortalionie. Słabo. Na szczęście po dwóch
kilometrach zaczyna się las więc mogę zdjąć tę cholerną,
nieprzewiewną ceratę, drzewa i tak chronią mnie przed deszczem. Na
szczęście zanim skończę siedemnasty podjazd przestaje padać.
Ufff... chyba się przeciera, a burza przeszła bokiem. Dzięki Ci
kochana Naturo za to, że mnie oszczędziłaś :) 272 km i 6685
metrów w pionie za mną.
#siedemnastadwanaście
Poraz ostatni przed zamknięciem sklepu
wjeżdżam po suplementy. Mam specjalnie dla mnie odłożony chłodny
izotonik i czekoladę. Pani sklepowa dba o mnie odkąd dowiedziała
się, że everestuję :) Miejscowe żule, jeszcze mniej przystojne od
tych siedzących przed sklepem w Wilkowyjach, kibicują mi i
oczywiście znają się na wszystkim. Wiadomo, że jak się siedzi
codziennie przed sklepem na tak kolarskiej trasie to o rowerach można
pisać pracę doktorską ;)
Znam już na pamięć każdy centymetr
kwadratowy asfaltu, każdy zakręt. Miałem mnóstwo czasu żeby
ponadawać im swoje własne, wymyślone nazwy. Zakręt Śmierci,
Najdłuższa Prosta, Strumyk Strachu i takie tam :) Ten Strumyk
Strachu to zabawna historia, która działa się na zjazdach.
Wyjeżdżam zza zakrętu, wpadam w następny, na budziku jakieś 40
km/h i nagle w moim uchu pojawia się dźwięk jakby guma ślizgała
się po asfalcie. Czyli za moment wywinę glebę. Pełna mobilizacja,
ciary na plecach, włosy pod kaskiem stają dęba, a sekundę potem
kapuję się, że to przecież ten cholerny strumyk tak szumi. 22
razy zjeżdżałem tą samą trasą i za każdym razem to samo.
#siedemnastaczterdzieścipięć
Cierpienie. Kolana, coraz bardziej bolą
mnie kolana. Szczególnie prawe. Muszę coś z tym zrobić. Myślałem,
że umrą mi uda, że nie dam rady jechać z powodu braku siły, że
odetnie mi prąd czy coś takiego, a tu proszę jaka niespodzianka.
Nogi podają całkiem spoko, a umierają kolana...
Wrzucam na większą zębatkę,
zwiększam kadencję i jadę. Jest lepiej. Jeszcze wciąż jadę ze
środkowej tarczy (32) używając w kasecie zębatek 21-23-25 ale
cały everesting kończyć już będę z małej tarczy (22). Nie
powiem co miałem wrzucone na kasecie bo na ostatnich podjazdach było
już całkiem ciemno i nic nie widziałem ale powiem szczerze, że
bardzo się cieszyłem, że taką śmieszną korbę mam założoną w
rowerze. Moja Bianka nie jest typową szosówką, to mix grup
szosowych i górskich stworzony z myślą o turystyce sakwowej. Stąd
„góralska” korba, stąd szosowa kaseta. Normalnie, poza jazdą
pod sakwami w dużych górach, nie używam małej tarczy bo nie mam
gdzie, jednak tutaj stała się moim wybawieniem. Po prostu na
przełożeniu 32/25, przy dwudziestym którymś podjeździe nie
wjechałbym na górę z powodu bólu kolan.
#osiemnastaczterdzieścijeden
Na trasie mija mnie wielu kolarzy.
Popołudniem i wieczorem przyjeżdżają tu na treningi czy po prostu
wieczorne przejażdżki. Nie ma się czemu dziwić, piękna okolica,
piękny asfalt, piękny podjazd. Ja wlokę się już w tempie emeryta
po rozległym zawał serca, a moja prędkość oscyluje w granicach
7-8 km/h. Ci, którzy mnie wyprzedzają jadą co najmniej dwa razy
szybciej :) W czasie gdy ja robię jeden podjazd niektórzy mijają
mnie dwa, a nawet trzy razy. Pewnie dziwią się co to za uparty
dziaduszek w żółwim tempie włóczy się po Jugowskiej tam i z
powrotem :D
Zupełnym przypadkiem spotykam kolegę
Łukasza, z którym robiłem ostatnio ładną trasę na Pradziada.
Jedziemy kilka kilometrów razem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy
jaka to przyjemność mieć towarzysza w rowerowej podróży. Coś
niesamowitego! Przez te 4 kilometry przejechane razem zapomniałem o
wszystkich cierpieniach, bólach i niewygodach. Niestety Łukasz
musiał mnie po chwili opuścić bo robiło się już ciemno, a on
chciał zdążyć przed zapadnięciem ciemności do Świdnicy gdzie
miał zaparkowany samochód. Dopiero kiedy odjechał przypomniałem
sobie, że mam w bagażniku samochodu zapasową latarkę, którą
mogłem mu pożyczyć... Skleroza nie boli.
#dwudziestazerodziewięć
Dwudziesty podjazd zakończony. 320 km
w nogach, 8100 metrów przewyższenia. Dostaję wiadomość, że
chłopaki wyjeżdżają po mnie z Wrocławia. Wiozą Pepsi i
nadziewane wedlowskie czekolady. Jednym słowem dużo, dużo cukru :D
Nie mogę się już doczekać ;)
#dwudziestapierwszaczterdzieściosiem
Dwudziesty pierwszy podjazd, Są już
chłopaki z Wrocławia, dokarmiają mnie czekoladą i robią event :)
Drą się w niebogłosy, kibicują, filmują. Jest zabawnie i dodaje
mi to otuchy. To ostatnie przydaje się najbardziej.
Pierwsze podjazdy pokonywałem na jeden
raz. W połowie everestingu zacząłem je dzielić na pół i
odpoczywałem chwilę na czwartym kilometrze. Potem zacząłem
dzielić odcinek na 4 zatrzymując się na moment co 2 kilometry.
Ostatnie podjazdy dzielę na 8 części. Zatrzymuję się co kilometr
nie tyle z powodu braku sił w nogach. Zatrzymuję się żeby dać
choć chwilę wytchnienia swojej dupie. Każdy kilometr jadę teraz
7-8 minut i tyle jest w stanie wytrzymać moje dupsko. Po odklejeniu
od siodełka piecze jak jasna cholera :)
21 podjazd zakończony. 336 km za mną,
8505 metrów przewyższeń pokonane. Jeszcze łyk Pepsi, jeszcze
pasek czekolady i ruszam w dół poraz ostatni.
#dwudziestatrzeciatrzydzieściosiem
Dojeżdżam do ul. Kościelnej,
zawracam i zaczynam ostatni podjazd. Zatrzymuję się już
tradycyjnie co kilometr żeby ulżyć dupsku. Co tam, już niedaleko.
4 km do mety wysyłam posta na FB. To samo robię na kilometr przed
końcem. Ultimo km! Ruszam bo wiem, że już blisko. Dokładnie wtedy
zaczyna przygasać latarka, właśnie teraz kończy się akumulator
:) Co za synchronizacja! Gaszę światełko i jadę w absolutnych
ciemnościach, księżyc ledwie prześwituje przez gęste drzewa. Tuż
przed przełęczą włączam lampkę i słyszę krzyki chopaków --
Jest! Jedzie!
Jestem na górze. Chłopaki robią
niezłą szopę, wiwatują, z samochodu ryczy na cały regulator
Fredek Mercury ze swoim nieśmiertelnym „We are the Champions”.
No jest zajebiście :)
Pijemy szampana, są gratulacje, do
mnie chyba jeszcze nie dochodzi, że zrobiłem coś fajnego.
Najchętniej usiadłbym gdzieś spokojnie na ławce i posiedział
chwilę ;)
#zeropięćdziesiątrzy
Pierwsze odczucia mam takie, że OK,
everesting zrobiłem, skończyłem i wystarczy. Więcej nie zrobię
niczego równie głupiego. Dziś wiem, że coś podobnego jeszcze
wywinę. Zbyt piękna jest walka z samym sobą żeby tego nie
powtórzyć, żeby nie wymyśleć sobie kolejnego wyzwania. Co to
będzie? Jeszcze nie wiem, coś wykombinuję. W końcu z dna Rowu
Mariańskiego na szczyt Everestu jest tylko nieco ponad 19 km w
pionie. ;)
Na razie siedzę na tylnej kanapie
swojego Forda, Bocian prowadzi jak szalony, a ja upijam się jak małe
dziecko jednym piwem, które chłopaki kupili mi na stacji benzynowej
:D
#drugatrzydzieścisiedem
Niesamowita historia walki z własnymi słabościami. Respect Arku!
OdpowiedzUsuńGratulacje :). Świetna akcja.
OdpowiedzUsuńRównież gratuluję i chylę czoła. Super relacja :)
OdpowiedzUsuń