Puszka Coli, dwa paski czekolady, kotlet, buraki, ziemniaki, ciasto razy dwa, kawa, herbata, sałatka z surowych pieczarek (bardzo dużo) jeszcze ciasto, potem jeszcze sałatka, ciasto, butelka różowego wina i pół butelki białego. Potem jeszcze awokado na żytnim chlebie, obrane słodkie kaki i to chyba tyle.
Mniej więcej, przecież nie chodzi o jakieś precyzyjne dane. Wyjechaliśmy z Oławy w kierunku Wzgórz Strzelińskich przed południem, pod wiatr. Nie jakiś zwykły. Pod taki, który zatyka, kiedy wieje prosto w twarz. Pogoda była cudowna, dwanaście stopni w mikołajki to jednak jest prezent od losu, więc trudno narzekać na wiatr. Choć wiatr to eufemizm.
Nie miałem siły robić zdjęć. Po godzinie byliśmy dwadzieścia kilometrów do miejsca startu. Jeszcze Łukasz nawet nie złapał gumy. Czterech dość silnych facetów - prędkości beskidzkich zjazdów wycisnęły mi z oczu tylu "wietrznych łez", co jazda w tej masie pędzącego na oślep koktajlu azotu i tlenu.
Pojechaliśmy sobie ścianką w Krzywinie na Gromnik i potem dalej pozwiedzać, popatrzeć jak Łukasz łapie kolejne gumy (trzy) i cieszyć się nową nawierzchnią na drodze z Jasienicy do Henrykowa.
Pierwszy poważny postój. W ruinach górującego nad Krzywiną kościoła znajduje się epitafium jednego z ostatnich Czirnów - taka rodzina, o której jest pełno legend, że na przykład jak się upili, to w kilku jechali do Wrocławia i go podpalali. Siedem wieków temu. I nie byli Piastami.
Przełaj to najlepszy rower na trasy Wzgórz Strzelińskich. To akurat dobry asfalt, ale wszędzie indziej - jeśli nie liczyć kilku promili nowego, to jest raczej dramat. Wszystko jednak mięknie pod wpływem widoków, bliższych i tych wklejonych w cudny, południowy horyzont, wypełniony Sudetami.
Ile razy jestem w tej miejscowości, tyle razy próbuję odwiedzić ten konkretny kościół. Nie jestem osoba wierzącą, ale lubię kościoły. Takie najbardziej. Jego położenie, architektura, wnętrze i detale powodują, że autentycznie czuję się w nim dobrze. Ambona rodem z animacji Terry'ego Gilliama nie tyle budzi uśmiech (no dobra, trochę też), co zachwyt swoją symboliką.
Zjazd do Nowiny to jedyny względnie bezpieczny zjazd asfaltowy z Gromnika. Na szosie jeździłem tędy spokojnie, na przełaju - znacznie szybciej. W Nowinie jest agroturyzm i warto - jeśli już myślisz o majowym długim weekendzie - pomyśleć o tym miejscu. Powoli baza noclegowa w regionie się rozszerza, jest spokojnie i pięknie. Naj.
Powrót, niecałe 30 km miał być zabawą w pchanie przez wiatr. Każdy to przecież lubi. Śmialiśmy się, że kolejne KOMy będą padać na Stravie jak muchy. Niestety ja umierałem. Ponad 60 km pod wiatr wydoiły mnie definitywnie. Nie czułem się tak źle kończąc 200 km Tour de Warsaw. Lepiej - kończąc TdW czułem się bardziej rześko niż tu, zanim zaczęliśmy jechać z wiatrem.
Dałem kilka zmian, ale były słabe i w ogóle bez sensu - chyba tylko wiedziony dobrym taktem. Jacek całe szczęście miał najwięcej pary jeszcze, więc dociągnął nas do domu ze średnią jakąś z kosmosu, choć ja wpatrywałem się w długie cienie i myślałem tylko o jedzeniu. Zabrałem za mało jedzenia. Banan i pół litra izotonika - jesteś idiotą - powtarzałem sobie w myślach.
Wpadłem do domum trzęsąc się na kolanach z gąbki. Wlazłem do wanny, puściłem wodę tak gorącą, żeby skóra spokojnie odeszła od kości i piłem colę. A potem resztę, i więcej i więcej i więcej.
Dzisiaj rano ważyłem kilogram mniej, niż wczoraj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz