poniedziałek, 9 listopada 2015

"o, tam jest droga!", czyli tam, gdzie nie ma dróg.


Jutro nowy numer (piąty) Szosy zawita na sklepowe półki. Kiedy opuszki Twoich palców będą zachwycać się papierem, na który nadrukowano kunsztownie wypociny Redakcji, my już kończymy pisać (w założeniu) artykuły do kolejnego numeru. Przynajmniej większość z nas, bo ja się tak zblokowałem, że muszę w ramach rozpędu napisać coś tu, żeby dać siłę myślom. Teoretycznie dzieje się nic - dalsze trasy były pisane pod publikację w Szosie, a tu - lokalnie, trochę się pozmieniało. 

Na początku września dostałem z redakcji Ridleya X-Bow i tak mi się porobiło w głowie, że chęć posiadania takiego roweru stała się obsesją. Już kij z modą, czy trendem, żeby "robić przełaj". Mi się to podoba, a na mody jestem dość oporny, lub nawet broniący się, stąd dwa razy w tygodniu pedantycznie golę twarz, nie zostawiając nawet pół atomu zarostu, który mógłby zasugerować rozpoczęcie hodowli brody. 

Sprzedałem swój ulubiony mtb, kupiłem przełaj - latam po lesie i polach jak dzik. Najbardziej pierwotna radość - "ciekawe co jest za tym zakrętem" - wróciła na dobre. Rzecz jasna, mogłem to samo (i robiłem) na mtb - jednak przełaj daje mi więcej zabawy. Gór tu nie ma, a jest trylion kilometrów polnych ścieżek, atlas nowego świata w promieniu 20 km od domu. Dosłownie. No i to uczucie, że naprawdę się strasznie tym zapieprza. Górski rower mnie hamował, przełaj - nie. Nie pytaj o jakieś inne, mniej absurdalne argumenty. To tak samo, jak z zakupem Alfy - Romeo. Nikt nie kupi jej dla jej bezawaryjności. Rozsądek zostawiłem w szafie na inne okazje. 

Czas się zmienił, popołudniowe wypady na szosy stały się trudne, dzienne - z racji dużego natężenia ruchu - mało przyjemne. Wymyślamy sobie zatem najgłupsze tematy do objechania i - umawiamy się na wycieczkę (tak właśnie, wycieczkę). Tydzień temu to był pewien potok, właściwie kanał łączący Nysę Kłodzką z rzeka Oławą, tuż przy moim domu. Pomimo fatalnego stanu umysłu, w kilka mtb i przełajów, poczuliśmy zew, jak David Livingstone. Trasę wyznaczyłem polnymi drogami - jak najbliżej potoku.

Ruszyliśmy sobie wałami nad rzeką, potem chwilę polami, wzdłuż kanału, potem dojechaliśmy do miejscowości Psary (między Oławą, a Brzegiem) i od tej pory skończyło się lekko. Zostaliśmy upokorzeni milion razy, przez krzaki, nasypy kolejowe, krzaki, błoto, nasypy kolejowe, chaszcze, krzaki, błędy nawigacji, krzaki, nasypy kolejowe...


Wieża widokowa w parku w Psarach.


Krzyż pokutny w parku w Psarach - na nim symbol włóczni, czyli narzędzia zbrodni. Park jest masakryczny. Dziesiątki kanałów, grobli, stawów. 6 km od domu, a w życiu tam nie byłem. 


Most nad Psarskim Potokiem, nieczynna linia kolejowa między Brzegiem, a Wiązowem. 



A tak to mgła, pola i jeszcze trochę mgły. Prędkości żadne, spalone kalorie - kosmiczne. Teraz chyba modnie by było nazwać to jako epickie, albo że "natura nas zmasakrowała". Natura - tak, ale ludzka. Bo gdyby to wszystko było zadbane, gdyby rolnicy za każdym razem nie zaorywali miedzy... a zresztą, im gorzej, tym lepiej. Było bardziej dziecinnie przez to, może nawet radośnie.



Cel naszej wyprawy, po 35 km jazdy osiągnęliśmy po blisko trzech godzinach. Ten jaz jest widoczny z autostrady A4 gdzieś w okolicy 200 km drogi. Z niego wyprowadzono nitkę kanału, który zaopatruje w wodę pitną Brzeg, a dalej rzekę Oławę, która stanowi źródło wody dla Wrocławia. niby prosta sprawa. Marzą mi się podróże w jakieś dzikie regiony, nawet z braku czasu piszę tu czasem o dzikich penetracjach północnych Czech. A tu - proszę. 20 lat myślenia o takiej - w sumie - dziecinnej wycieczce. Dla samej ciekawości, żeby pojechać z kumplami, zgubić się w środku pola, na którym kilka wieków wcześniej Prusacy tłukli się z Habsburgami (pod Małujowicami). 

Minął tydzień, głowa weszła na inne rejestry i pojawił się plan numer dwa - przejechać nieczynną linią kolejową nr 262 z Oławy do Boreczka. Jakoś znowu blisko mojego domu, może ze 100 metrów od mojej wsi. Sto metrów od wsi nie przeszkodziło złomiarzom na początku lat 90. ubiegłego wieku, by w nocy z palnikami pociąć na kawałki dwa żelazne mosty nad rzeką Oławą. Nikt nie słyszał, nikt nie widział. Ponieważ plan na przejechanie się resztkami istniejącego nasypu tłukł się w głowach kilku osób, to i ekipa zebrała się w niedzielny poranek dość szybko. Nikt nie był zbyt przerażony orkanem czy czymś tam innym, co powodowało, że rowery dosłownie wywiewało spod zadków. 




Był pot, była krew. Rozmawiałem właśnie z kolegą o tym, że jak ktoś wyrzuca gruz na polną drogę, to czy moralnie odpowiada za śmiecenie, czy za jej utrzymanie w dobrym stanie technicznym. W tym momencie - trochę jak w kreskówce - kolega znika równie gwałtownie, jak potem wyrzuca z siebie salwę "kurwachujjapierdolęzajebię". Robimy szybki serwis i jedziemy dalej. Ofiary ofiarami, ale plan wycieczki trzyma na sztywno.

Cała linia jest doskonale widoczna na mapie, próbujemy odszyfrować miejsca, gdzie były rampy i stacje...  





...lub mosty, które podzieliły (lub zostały podzielone palnikami) los poprzednich mostów i szyn...


 ...a czasem, wąskimi przesmykami między posesjami trafialiśmy pod zadaszone rampy magazynów...


...a czasem jechaliśmy w miejscu, gdzie szerokie opony mtb ledwo jechały, a moje 32 mm w przełaju bardziej spełniały rolę skalpela, niż czegoś, co oferuje jakąś minimalną trakcję.


Finalnie dojechaliśmy. Było turbo ciężko, bo wiatr wiał dziko. Przy walce z krzakami, błotem i zaoranym polem, jakoś nie dał się odczuć. Do tego te plus szesnaście stopni i piękne słońce nie dawało podstaw do narzekań. 25 km, blisko 3 godziny, z czego ostatnie 3 km zajęło nam pół godziny. Powrót do domu za to był słodki. Ja na przełaju, reszta, która dojechała - na mtb. Średnio 42 km/h, w porywach do 60. Żyć, nie umierać. 

No i tak mam mniej więcej od ostatnich trzech tygodni. Nigdy nie będę (zapewne) ścigać się na torze na przełaju. Nie mam na to ani zdolności, ani - zapewne - umiejętności. Ale to też nie jest tak, jak kupić sobie Land Rovera Discovery, jeździć nim pod centrum handlowe i zaparkować go na krawężniku. Ten rower daje super frajdę. Na szosie jest trochę wolniejszy niż szosówka. Ale wystarczy zjechać do lasu, by poczuć... i nie chcieć przestawać jeździć.

1 komentarz: