W sobotę (tak! nie w niedzielę) wybraliśmy się z Tomkiem na fajną imprezę. Posledni kilometr to taka miła sprawa - od dwóch lat się wybieram, pomijam fakt, że jestem czechofilem, że te rejony (Jeseniki - Jesionki) to moje ulubione lokalizacje. Jedziemy sobie do Nysy gadając o różnych sprawach, o życiu,
o dorosłości (choć ja wciąż bardziej czuję się dzieckiem, niż dorosłym) o ludziach głupich i tych nieco mniej. Generalnie filozofia na empatycznym poziomie, na jaki może się wzbić dwóch facetów w wiośnie wieku średniego. W Nysie pytam - Tomek, a my musimy jechać na tę imprezę? Bo wiesz co - nie chce mi się tam jechać i zrobić w tłumie niecałych 30 km. Ma być pogoda, trzaśnijmy 100, ale w ładnym anturażu. Tomek nie miał nic przeciw, więc zamiast na Głuchołazy - z ronda zjechałem na Kałków - Vidnavę. Czyli to, co zwykle, ale jeszcze lepiej.
Lepiej, bo trasa będzie fajna, Tomek nie jeździł do tej pory w górach, a tu trochę będzie mieć okazji do wspinania, trochę do zjazdu i generalnie do jazdy w warunkach bardziej komfortowych, niż u nas. Chociaż mam wrażenie, że jednak czescy kierowcy są tak samo beznadziejni, jak nasi. W sensie nie że wszyscy, ale jest podobna proporcja tych dobrych wobec tych złych. Plus niebywały jest taki, że Czesi to hedoniści, a to znaczy, że od 13.00 mniej więcej w Czechach jest już niedziela - dzieje się nic. Drogi z zatłoczonych - stają się puste, a gospody zapełniają ludźmi.
Trasa wiodła z Vidnavy, przez Mikulovice, najdłuższy, ale i najbardziej łatwy podjazd na Rejviz, potem Jesenik, Jaskinia na Pomezi, Żulova, boczne ścieżki i Bernatrice, by na finalnej "zmarszczce wspiąć się ostatni raz i runąć w dół szatańskim zjazdem na krechę, gdzie 70 km/h robi się w mig bez wysiłku.
Mglisty poranek ustępował powoli przejściowemu zachmurzeniu, ale zrobiło się zimno i na Rejvizie wiało mocno. Jadę w rytmie, Tomek nieco z tyłu, ale jedzie dzielnie. Ja tłukę zdjęcia aparatem (telefonicznym) i "do mózgu". No i na Instagrama. Jest cudnie, choć nie ma szały z kolorami, ale nic to - jest ekstremalnie zajebiście.
Pod "grzybkiem" spotykamy państwa z Puław, zamieniamy kilka zdań i lecimy wyżej...
...gdzie warunki pogodowe zrobiły się złe. Zimno, wieje, my dość zgrzani - zarzucamy plan stołowania się tu, i mijamy ten cudowny kawałek świata w zwolnionym tempie.
Tu, zanim zaczął się zjazd, Tomek pozdrowił fanów. W połowie było okno w drzewach. Zrobiło się jeszcze zimniej przy dużej prędkości. Musieliśmy się na chwilę zatrzymać, ale minąłem chyba ze dwa słupki przydrożne, zanim udało się wyhamować do zera. Widok - ot taki jesienny.
Na dole, już w Jeseniku, byliśmy zmarznięci do bólu. Nie byłem w stanie jechać. Zatrzymałem się koło jakiegoś domu, z mocno nasłonecznioną ścianą i stanęliśmy tam łapiąc energię ze Słońca skumulowaną pod murem. Było super krytycznie. Pulsometr pokazywał odczyty z zombie, a przecież ja żyję i to jak nigdy. Decydujemy się na to, że jedziemy coś zjeść. I żadnym zjazdów już (co oczywiście nam nie wyjdzie, bo jeszcze podjazd do Jaskini, potem długi zjazd o Vapennej. Narodziła nam się pewna myśl (dla dorosłych):
Wiesz czemu robimy pussy ride?
Bo lepiej być zdrową cipą, niż chorym chujem.
Takie tam mieliśmy przejawy słownej kreacji. Przebłyski. Ale to pewnie z hipotermii, chociaż Tomek jest trochę dziwny, bo nie jest hipochondrykiem ;) Niemniej i tak mamy o czym gadać.
Sklep z Żulovej to zjawisko dla fanów klimatu. Kawa (turek), parówka w rohliku. Super dobrze. Przed nami już nie ma żadnych długich wspinaczek, tylko kiepski asfalt. Parek się uklepie gdzieś w trzewiach, a łapy będą się trząść od kofeiny, więc może wpadną w odpowiednią interferencję z nierównościami podłoża i da się to przeżyć.
No i finalnie było super duper czad. Bez ciśnienia, na lekkim ogniu, w pięknych miejscach. Tomek już policzył, że woli 3h jeździć tam, niż 5 u nas (bo od Oławy do Czech mamy niecałą godzinkę autem). Trudno się z takim poglądem nie zgodzić. Ponoć niezbyt wiele razy udało się na zdjęciu uchwycić mój uśmiech. Jaram się jak pochodnia, zaślepiając smutek kokieteryjnie starzejącego się typa. Ludzie nas nie zaczepiali, bo nigdy nie wiadomo - albo ratownicy medyczni, albo dilerzy szwajcarskich nożyków. Taki to pewnie i w mordę dać może dać.
No i okłamało nas Endomondo podając wartości wycieczki nieco kosmiczne 2000 metrów vs. 1200 obliczone wg RideWithGPS, do którego link poniżej.
Nie siedź w domu. Jedź do Czech. Ja niebawem odwieszam rower. Muszę oddać nogi do chirurga i ponoć 6 tygodni będę mieć z czapy. Ale po tym... będą jak nowe :)
I słuchaj dobrej muzyki ;) Ja w głowie miałem to:
Ten wpis to miód na moje kolarskie serce.
OdpowiedzUsuńZazdraszczam. Na szczęście potrafię wziąć sprawy w swoje kolarskie ręce i wybrać się na podobny Pussy Ride. Pozdrawiam. Zdrowa C.