Dziewczyny podniosły poprzeczkę głupich pomysłów dość wysoko. Jakoś na początku wakacji, kiedy chyba byłem na Majorce - napisał do mnie kolega, że dziewczyny pojechały na wschód Słońca na Pradziada. A ja nie mam jak na to odpowiedzieć. Wyścig trwa zawsze i jeśli nie rozbija się o KOMy, prędkości, ilości czy długości, to na bank o głupotę. A w temacie wymyślania głupot czuję się dość dobrze, bo na sporą ilość już wymyślonych, dało się zrealizować naprawdę niewiele.
Odpisałem koledze, że pojechać na Pradziada jednego dnia, potem tam przenocować i zbudzić się na wschód Słońca to nie jest coś, co powoduje, że czuję się pozbawiony zrealizowanego pomysłu. Dla mnie ważniejsze było, żeby pojechać na Pradziada w nocy i wjechać na szczyt w momencie wschodu. Dla zrozumienia problemu mały diagram poniżej:
Zdaję sobie sprawę, że na 1000 rowerzystów jest tych kilku, których takie rzeczy nie są w stanie wystraszyć, ani nawet zrobić wrażenia, że ktoś pojedzie ultra maraton, albo skoczy na bungee, albo cokolwiek. Jednak w moim - jakby się mogło mi wydawać - szerokim gronie znajomych znalezienie wariata do towarzystwa nie jest rzeczą prostą. Odpowiedzi typu: "pojebało cię" to normalka, nawet nie mogłem się obrażać, bo... mam wrażenie, że trochę tak mnie właśnie pojebało. Czas uciekał, a zależało mi na przyzwoicie wysokiej temperaturze w nocy. Ktoś zapyta, czemu nie pojechałem sam? No bo sam nie lubię w nocy na ruchliwej drodze. To po pierwsze primo. Po drugi primo żona by mnie nie puściła, a jakby mnie puściła, to bym się bardzo zaczął zastanawiać, dokąd ten związek zmierza.
Paweł - pół chłopiec, pół koń - napisał w końcu po X próbach wywarcia na nim wrażenia, jakiego bezwartościowego czynu dokonamy, w końcu się zgodził. Żeby pobić rekord, że nikt wcześniej od nas nie wyruszy już nigdy na wycieczkę/trening, umówiliśmy się, że ruszamy kilka sekund po północy. Nawet jak zawrócimy do domu, to i tak jeden rekord w gminie do odhaczenia.
Na umówione miejsce spotkania pojechałem na około - nie chciałem jechać w mroku, tylko wybrałem oświetlone ulice. Jak wychodzi się na rower minutę po północy, po nieudanej próbie zmrużenia oka przez pięć godzin, żegnając się z dziećmi, które jakimś cudem nie chciały spać, to naprawdę nie jest lekko.
Umówiliśmy się na Orlenie na południowo - wschodnim wylocie z miasta. Spotkaliśmy się wcześniej jeszcze i zanim minęliśmy punkt zborny miał miejsce mniej więcej taki dialog:
- Wiesz, ale w ogóle nie czuję przyjemności z tego, że jedziemy.
- No, ja też nie.
A chwilę po nim taki:
- A czemu jechałeś z tamtej strony?
- Bo nie chciałem jechać po ciemku.
- Przecież zaraz będziemy jechać cztery godziny całkowicie po ciemku!?
- ...
Nie do końca. W gruncie rzeczy mieliśmy więcej światła na kierownicach, niż większość aut. Ja skromne 1200 lumenów, ale w pełnej mocy wystarczające na około 2h świecenia. Paweł miał zamontowanego potwora z taką wielką ich liczną, że nie zmieściła się na opakowaniu. Przez pierwsze 60 km do Nysy, każde z ośmiu mijających nas aut mrugało długimi panicznie błagając o zaprzestanie wypalania oczy kierowcom.
Ilość emitowanego przez nas światła była odwrotnie proporcjonalna do ilości emitowanych słów. Tak cichego wyjazdu to nie mam nawet jak jadę sam gdzieś za horyzont. Ale nie dlatego, że się nie lubimy albo że nie mamy o czym gadać. Trzeba się było tak mocno skupić. Trochę jak nietoperze - największe zagrożenia trzeba było usłyszeć - a sarny na ścierniskach lub w kukurydzy trudno wychwycić jadąc pod 30 km/h. A było ich bardzo dużo niemal od razu od wyjechania poza większe zabudowania.
Staraliśmy się nie robić długich przerw, bo do wschodu było jeszcze sporo czasu, ale też sporo jazdy pod górę - ostatnie 30 km to ponad 1400 metrów. Pierwsze siku po 30 km, obowiązkowa kawa na Maku w Nysie stała pod znakiem zapytania, bo przecież kto normalny w Nysie na końcu Polski kupuje kanapki po północy? Wbrew logice, lecz zgodnie z oczekiwaniami - o drugiej w nocy w Nysie restauracja z żółtymi łukami była otwarta i pełna gości. Może nie tak bardzo, jak wtedy, kiedy rzucą Crocksy w Lidlu, ale ruch był. Jedząc rzeczy i pijąc kawę zauważyłem dopiero to:
Albo bliżej, żeby było lepiej widać, że Paweł dobrze przygotował się do nocnej jazdy:
Tego rekordu nikt nie pobije: odblaski na karbo-stożkach. Szach Matt!
Droga z Nysy ku Głuchołazom była nieco dziksza. Minęły/wyprzedziły nas może trzy auta łącznie. W Głuchołązach obaj przechodziliśmy kryzys, więc w ramach akcji samoratunkowej przez okno i szufladę poznaliśmy tajniki sprzedaży nocnej. Para tubylców przed nami kupił po browarze w puszce i po małpeczce, a ja poprosiłem o colę i redbulla. Pan zza pancernej szyby, przez pancerny głośnik ryknął:
- To już bardziej się opłaca kupić dwa! Bo jeden! jest za siedem! A dwa to będzie 10 zł!- Dobra daj dwa!
Uśmialiśmy się przeczuwając, że to wydarzenie bardziej nam utknie w pamięci, niż wszystko do tej pory z tej trasy. Właściwie to przez brak snu zaczęło się w głowie wszystko rypać. Miałem wrażenie, że nie jedziemy od trzech godzin, tylko od tygodnia. To swoją drogą ciekawe doświadczenie, bo po co jechać dokądś przed tydzień, skoro można bez snu kilka godzin w siodle zrobić i doznania te same? Po przejechaniu Zlatych Hor, które nawet nocą są śliczne, zrobiło się ciemno jak nieszczęście. Przypadkiem obejrzałem się do tyłu i głęboka czerń czarnej jak smoła nocy nie miała ani spodu, ani góry. Nigdy tak bardzo NIC nie było za mną, albo za tymi kilkoma metrami za mną, rozświetlonymi przez czerwone tylne światło. Przerażająca ta pustka. Do tego - choć jechaliśmy mocno pod górę i wciąż dość szybko, ścianka w Herzmanowicach nie chciała się pojawić. Kurwa, zawsze tak daleko było? Czy my już ją minęliśmy? Eee...
Zanim w dół - druga przerwa na siku a potem już tylko "radość" szybkiego zjazdu po nowym asfalcie wśród świeżo naklejonych nań odblasków, połyskujących niczym wnętrzności jakiejś głębinowej maszkary, a my - jak zagubiona szprotka i sardyna - cisnęliśmy w dół. Choć nie! Nie żadne szprotosardynki, tylko USS Enterprise przy wejściu w Warp! Albo Falcon Millenium! Albo Clint Eastwood w czym-kurwa-kolwiek! Tak kurwa, a nie jakieś rozklejanie!
W Vrbnie pod Pradedem, do którego za sprawą leśnego zjazdu też wpada się z prędkością gołębiarza odstraszającego kuny, zrobiło się już nieco granatowo. Założenia o ciepłej nocy trochę nam się popierdzieliły i nie mogliśmy doczekać się podjazdów, żeby poczuć się komfortowo w 9°C. Myśli zająłem wyliczaniem, czy średnio na szczyt Pradziada to wjeżdżam 45 minut od Vrbna, czy od Karlovej Studanki, bo jak od Vrbna, to super, ale jak od Karlovej, albo - co mam nadzieję, na pewno nie - że od Hvezdy!
- Paweł, ja jebie, spóźnimy się...
- E tam.
Podjazd na Pradziada zna chyba każdy, nawet jak tam nigdy nie był. Jest tak nudny, że nawet lepiej jechać go po ciemku. Natomiast na parkingu przy szlabanie było już fajnie jasno. I śmiertelnie pusto! To było coś. Zwykle na tych Krupówkach Jeseników jest zylion ludzi, a teraz nikt! Dlatego spokojie sobie pojechaliśmy za znak "Ovcarna 6 km" i liczyłem, że być może gdzieś jest błąd w informacji, ze wschód będzie o 5:02. Inny serwis pokazał mi, że na szczycie powinna być to raczej 5:10. A więc jest szansa, choć jak coś to pewnie będzie mieć ją Paweł, bo jadąc swoim tempem trochę mnie wyprzedził. Jeszcze przed Ocvarnią minąłem biwakujacych na poboczu gravelowóców, tacy klasyczni jak z materiałów prasowych o gravelach - brody, kuchenka z puszki i kawa z kawiarki i pniu ściętego drzewa. Ściętych drzew trochę jest, bo przez Jeseniki przewaliła się ekipa drwali przez ostatnie dwa lata. Ovcarnię mijam wciąż pustą drogą, już nie widząc Pawła, ale widząc Słońce wynurzające się zza gór. Co za widok!
Na szczyt wpadam nie wiem kiedy, jeszcze zrobiłem kilka zdjęć po drodze, bo było nieprzyzwoicie pięknie.
Zrobiłem rundę honorową wokół nadajnika i pomyślałem sobie, zupełnie nie koloryzując, że w końcu jest tu pięknie. Słońce dość szybko wspinało się ponad horyzont, jednak nie dawało nam to poczucia termicznego komfortu i szybko podciągaliśmy rękawki i ubieraliśmy wiatrówki do zjazdu. Zwykle zjazd mnie tutaj stresuje - zwykle jestem w godzinach bardziej "ludzkich" i te ludzie dają o sobie mocniej znać idąc całą szerokością asfaltowej drogi na szczyt, przez co trzeba tu naprawdę mocno uważać, bo niechcący leci się tu około 70 km/h, a chcący - szybciej. Jednak o wpół do szóstej, w lipcu, hamulce włączyłem dopiero w połowie zjazdu, już lesie, bo zobaczyłem jakąś trawę, kępy całe na asfalcie, a dałbym sobie uciąć moją niewyspaną głowę, że jak jechałem w górę, to ich nie było. A to znaczy, że brak ruchu na drodze chciały wykorzystać też zwierzęta - i to ciężkie jakieś - a ja nie chciałem głupio potem wyglądać w trumnie z wklejonym kozłem w jakiejś masakrycznej hybrydzie.
Droga do domu była jakby jej nie było. Kiedy normalni ludzie cieszą się chłodnym porankiem w lipcu i tym, że można wsiąść do samochodu albo autobusu i nie umrzeć z powodu braku tlenu, my tankowaliśmy bidony w Karlovej Studance, a potem biliśmy osobiste rekordy prędkości na zdjeździe ze ścianki Hermanovice do Zlatych Hor. Było by łatwiej, gdyby nie jakiś kutas w Audi Q7, poprzeni model. Kierowca białego SUVa strasznie się niecierpliwił, pomimo, że my jechaliśmy 70 km/h, a tam można 60, a jak wyprzedził, to każdy z nas został poczęstowany przyhamowaniem oraz porcją płynu do spryskiwaczy. Życzę mu, żeby już nigdy nie miał seksu, a nie tylko tej jednej nocy, po której nas tak gościnnie i empatycznie potraktował.
W Głuchołazach trzeba zjeść śniadanie, bo do Maka w Nysie nie dojedziemy żywi. Zupełnie niechcący wpadamy na witrynę cukierni, a pani w środku twierdząco odpowiada na pytanie, czy robi kawę. Wciągamy pączki, bułki, coś tam jeszcze, gdy przechodzi koło nas gość, który albo już (7.00) albo jeszcze jest pijany. Rozbita głowa pozasychana krew, oddech taki, że wiem co czuje stal cięta palnikiem plazmowym:
- Skondjesteźcie?
- Z Oławy.
- ZOAZY?
- Z Oławy.
- ZOŁAŁY?
- Z O-Ł-A-W-Y.
- Aaaa z Ołafyy. Kiedyź do papierni tam jeździłem. A te pedało to loki?
Paweł jadł bułki, a ja nie chciałem być niegrzeczny i też jeść, ale Pan Palnik Plazmowy nie tracił nami zainteresowania.
- Tak, looki.
- A ja kiedyś jeździłem, tam w Oławie też, znałem ich tam w Moto Jelczu.
* * *
Droga powrotna od Głuchołazów to element, którego nie ma co analizować. Przejechałem to i ja, i Paweł z kilkadziesiąt razy, ale chyba pierwszy raz w takim stanie. Dla jasności - nic nie pamiętam. I to jest głupie i złe. Zaczynał się już robić upał, który na obrzeżach Grodkowa kazał nam zjechać na stację benzynową, a potem ten sam rozkazał nabyć colę w puszcze i jechać dalej do domu. Obaj mieliśmy dość, a licznikach było już 210 km, A ruch na drodze do Oławy ogromny, czyli jak zwykle.
Mi w głowie grała muzyka, chyba najlepszy sposób jedyny sposób na przetrwanie absolutnie każdego niżu dla mnie:
W ostatniej wsi rozjechaliśmy się z Pawłem, dziękując sobie i słowami "Fajnie, ale nigdy więcej".
A potem był normalny dzień w miarę. Prysznic, trochę zleceń, 300 kaw. Przypadkiem, gdzieś około 16.00 przechodząc koło łóżka położyłem się - tylko na chwilę. I tak do niemal do 23.00.
Fest to bywa śmieszne - kiedy szykując się na ten wyjazd myślałem sobie, dobę wcześniej, że "oto już będę wracać z Pradziada o tej porze". A teraz już myślałem o tym, że "haha, za godzinę minie doba, od kiedy się zbierałem an wyjście".
Najbardziej dziwny wyjazd lata - choć do realizacji jest jeszcze jeden głupi plan, a nawet znacznie głupszy - mam za sobą. Ponieważ skupiony na jeździe nie słyszałem powiadomień, więc w sumie całość można by zamknąć w tej wymianie SMSów z żoną:
I jak to też zwykle bywa z zaklęciami "nigdy więcej", tydzień później z Jackiem i Łukaszem jechaliśmy w piątek, tym razem na noc, rowerami pod Pradziada. Ale ta historia ukaże się w jesiennym wydaniu Szosy.
To nawet lepiej, że w nocy... Liczę sobie 100 punktów do nieśmiertelności za bycie inspiracją dla Sienkiewicza i Perkowskiego!
OdpowiedzUsuń