wtorek, 17 lipca 2018

Najnudniejsza trasa w życiu - DW 346 *****


To, że coś jest nudne, wcale nie oznacza, że jest złe - idealna sentencja na zakończenie tego wpisu. Taka mądrość, jak z Murakamiego, że "to, że życie się kończy wcale nie oznacza, że musi mieć jakikolwiek sens" - nie jest to tak słowo w słowo, jak w "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". O! Ale to, że trasa na niedzielę nie ma fajerwerków i jest nudna wcale nie oznacza, że jest zła! Dziękuję Ci, Murakami.

Wystarczy założyć, że ma się w życiu tak gęsto - choć poczucie zagęszczenia jest bardzo indywidualną miarą - że nie ma się czasu mieć czas. Czasem z braku czasu mam marzenie, żeby się chwilę ponudzić. A totalnym komfortem wydaje się nie mieć granic tej nudy. A nudzić się robiąc coś, co się strasznie lubi robić, to jest najwyższy poziom wtajemniczenia.

Oława i Środa Śląska to większe miasteczka - satelity Wrocławia. Oba spięte (!) dwiema drogami - krajową 94 i wojewódzką 346. O ile ta pierwsza po prostu przez nie przelatuje, to ta druga łączy je na obu końcach. Ja mieszkam na jej początku od strony Oławy, która oficjalnie leży na jej końcu, gdyż jej początek jest w Środzie Śląskiej. No, mieszkam kilkanaście setek metrów od początku, ale wymyśliłem, że jak wyjdę z domu i pojadę na jej koniec i cofnę się i pojadę do jej końca - czyli początku - to wszystko będzie idealnie.

Nie idealne były warunki pogodowe. Temperatura super, ale wiatr - 71 km non stop pod wiatr. Efekt tego był taki, że pomimo przewyższeń nie przekraczających 170 metrów w jedną stroną, nogi ugotowałem. Powrót na piekących czworogłowych z wiatrem w plecy nie dał jakiejś ultra średniej. Po prostu wracałem na umarciu, ale nieco bardziej komfortowo. Ujechałem się chyba bardziej, niż przy trasach po 300 km.

Robiłem dużo zdjęć drogowskazów, ale wyszło niewiele - mój telefon za każdym razem miał akurat ważniejsze rzeczy na procesorze, bo zanim włączył aparat, byłem kilkanaście metrów za znakiem. Wszystko da się zamknąć w takiej oto pigule:


Czasem wydarzyło się w obrazie coś szczególniejszego. Na przykład to:


Dokładnie tutaj robiłem fotę do mojego cyklu o ulicach Oławskich. O tego (klik), o którym mówię na przykład tu w radiu (na dole strony).

Nudny krajobraz wcale mi nie dokuczał. Ja chyba po prostu lubię wszystko. Fajne są Alpy albo okolice Góry Świętej Anny, ale jak nie ma nic, to też jest fajnie. A luksus czasu dla siebie w połączeniu z różnymi bodźcami przeszywającymi mój umysł jak neutrina moje ciało, powołuje do życia myśli, które nigdy by mi nie przyszły do głowy w innym otoczeniu.

Na przykład wymyśliłem w czasie jednej takiej podróży, co to jest to, co naukowcy szukają w Kosmosie. Że ta ciemna materia. Oglądałem kilkanaście dokumentów, przeczytałem sporo artykułów i nic - nikt nie wie. A ja, wy jajogłowi, mam! I to właśnie wyeksplikuję. Najważniejsza teoria w dziejach ludzkości wybrzmi na blogu cyklisty w średnim wieku. Ta ciemna materia to nic innego, jak części świata, w którym wybuchł i potem powstał nasz. Szach mat! W żadnym materiale, który widziałem nie usłyszałem/przeczytałem, że "wszechświat wybuchł w czymś, albo że coś było". I tu jest błąd. Wszechświat ten, który znamy sam z siebie byłby jak wynalazek wody w proszku. A jest inaczej - ten wszechświat jest dużo większy, niż nam się wydaje, że jest. Jest jak tabletka witaminy C-1000 wrzucona do wody. Rozpuszcza się w bezgranicznej kadzi ciemnej materii, której nikt nie rozumie, bo nie zakładał, że Kosmos to nie tylko to, co wynikło z Wielkiego Wybuchu, ale też co, co było przed nim. Taką mam teorię z siodła. Nic dziwnego, że jak mi takie rzeczy po głowie chodzą, to na podjazdach wszyscy mi spierdalają. A przynajmniej spora część.



Przy drodze 346 w okolicach Kątów Wrocławskich znajduje się mauzoleum feldmarszałka Gebhard Leberecht von Blücher. Facet był super ciekawą postacią, awanturnikiem, którego imieniem nazywano statki. A teraz jego mauzoleum bezimiennie stoi przy drodze.


I taki budynek z napisami w języku niemieckim w Pełcznicy.





Na tym wyjeździe pod wpływem wstrząsu kubotami od raphy - tak jak można mieć najki od adidasa, albo pampersy od hagisów - wymyśliłem hermetyczną super polską markę. Tydzień później w knajpie na Cervenohorskim Sedlu z kolegami rozpracowaliśmy jej rozwój jedząc knedle z jagodami, o czym na końcu. Pomysł jest taki - spokojnie się podzielę, pewnie i tak nikt z niego nie skorzysta, tak samo jak nie dostanę tytułu doktora honoris causa za teorię o ciemnej materii - że zrobię koszulki i spodenki w śmieszne grafiki z penisami. I będę to żenić jako "chujowa koszulka i chujowe spodenki".

Mam bardzo dużo pomysłów na niedochodowy biznes życia.

Do Środy Śląskiej dojechałem nawet nie bardzo późno, więc pewnie to był też powód piekących nóg. Napisałem SMSa do Borysa, który stąd pochodzi, że w końcu zrobiłem tę trasę i podzieliłem się z nim błyskotliwą teorią, że łatwiej w niedzielny poranek na ślicznym średzkim rynku dostać ofertę objęcia mecenatem czyjegoś wyjścia z kaca, niż kupić kawę. Jedyny czynny punkt oferował komplet - kawę i lody.



Po drugiej stronie wertepowatej, ujemnej tęczy, jaką jest DW 346 takiej opcji by nie było. Oława to miasteczko z wielkim potencjałem, które robi wszystko, żeby nic się nie udało. Jakby ktoś otworzył bar śniadaniowy, to pewnie byłby czynny od 11.00. Kawę rano da się kupić tylko na stacji benzynowej. Przecież niech suweren śpi, potem na sumę, a po sumie na rosół. Na cholerę rano ściągnąć swoje ciało z łóżka i pójść na kawę nad rzekę. Kiedyś w Oławie był taki radny, co działał w komisji trzeźwości. No i wymyślił, że najlepszym sposobem na rozwiązanie potencjalnego zagrożenia alkoholizmu wśród młodzieży będzie zamknięcie barów po godzinie 22.00 To spowodowało, że po 22.00 były kolejki w sklepie nocnym (jednym z dwóch), a park i wszędzie, gdzie było ciemno, był pełen młodzieży pijącej w plenerze poza zasięgiem wzroku służb. Efektem tego jest zjawisko, że dopiero po 15 latach coś zaczęło się dziać na oławskiej gastronomicznej pustyni. Ale wciąż po 23.00 nie ma gdzie posiedzieć przy piwie na pełnym legalu.

Ale w Środzie jest gdzie posiedzieć z dobrą kawą i doskonałymi lodami. Żeby zachować umiar w tej radości, trzeba zerknąć na piętro wyżej. Przypadek? Nie sądzę.


Powrót do domu był szybszy, choć nie pozbawiony problemów. Kierunek wiatru zrobił to, co zawsze, czyli lekko się zmienił. Za to nie lubię lipca, że lipiec w temacie wiatru jest definitywnie nieszczery. Wróciłem tą samą drogą, więc zdjęcia były te same, tylko z drugiej strony.

Przy końcu podróży mój ulubiony słupek:


Zdjęcie kończące jest tak naprawdę z półmetka, ale lepiej pasuje na koniec. Wypisałem sobie w Google Keep całą playliste graną z mózgu do mózgu - bo w słuchawkach nie jeżdżę:
John Maus - Pets 
Gus Gus - Featherlite 
Archive - Again
Underworld - Boy boy boy
Shame - The Lick
Jacques Brel - La chanson de vieux amants
Coil - Refusal to Leave The Land

To naprawdę zajebiste rzeczy i ten drugi z listy właśnie leci teraz. A nie, już się skończył.



A więc, parafrazując doskonałych Shame - "And this, boys and girls, ladies and gentlemans, is how it's ends"

* * *

Post scriptum








Wyobraź sobie, że tydzień potem jeździsz w miejscu tak kurwa pięknym, że bolą oczy. Pogoda ma się ku gorszemu, ale z drugiej strony szalone chmury nad szalonymi Jesenikami - celowo nie piszę polskiej nazwy Jesioniki, bo jest jakaś taka infantylna do granic możliwości - tworzą spektakl, który kończy się odpuszczeniem jednego z kluczowych podjazdów, żeby zdążyć, zanim strumień elektronów spopieli nasze rowery, a nas pozbawi na chwilę świadomości w najlepszym przypadku. I teraz sobie wyobraź, że jedzie czterech facetów, właśnie olali podjazd z Loucnej do górnego zbiornika elektrowni Dlouhe Strane i zaczynają pierwszy wiraż na Cervenohoskeho Sedla, a jeden z nich - tych czterech - bierze kluczyki do auta i ciśnie nieświadom trudów ostatnich 36 km po auto, żeby ruszyć tym trzem pozostałym z misją ratunkową. Czaicie jeszcze? Jakby dodać odrobinę dramatyzmu, byłby piękny scenariusz na kino katastroficzne z muzyką Aerosmith, ale bez Liv Tyler. Na przykład, żeby ta elektrownia własnie pękała, bo dostała z laserowej dzidy.

No więc gość wziął kluczyki i ciśnie te dziewięć czeskich tornante, mijając szczyt przełęczy na 1009 m n.p.m. już od dawna towarzyszą mu grzmoty kotłującej się burzy. Staje na chwilę i myśli, czy zjechać prosto w siną paszczę burzy. Wie, ze zmoknie jak cholera, ale przecież nie ma już odwrotu. Leci jak dzik do paśnika pół kilometra na dół, grzmotów już nie słyszy, bo jest tak mokro i zimno, że mózg nie rejestruje jeszcze i tego. A przecież kto by się tam przejmował burzą w górach jadąc na węglowym rowerze z masą urządzeń emitujących wszelkiej maści fale radiowe. Potem jeszcze najgorszy w Jesenikach podjazd na Vidly i dopiero po auta do Vrbna. Tam przez kwadrans pracuje nad tym, żeby wyłamać sobie barki, żeby przebrać ciuchy na nie czującym nic ciele. Rozumiesz ten poziom wycieńczenia, mokrości i braku elementarnego komfortu? Tak właśnie.

I teraz - to nie ja. To popełnił Paweł i chwała mu za to, bo z mojego punktu widzenia to jest mega rzecz. Żona go za to nie pochwali, matka go nie pochwali, syn nie pochwali. To chociaż koledzy pochwalili. Tym bardziej, że koledzy spokojnie - no nie spokojnie, strasznie się wkurzaliśmy na powolność obsługi w gospodzie - nudzili się pijąc piwo i obmyślając, jak tu jeszcze dobrze sprzedać kolejne wzory "chujowych ciuchów". Żeby to było zgodne - w pewnym stopniu się nudziliśmy słuchając tego deszczu wściekle dudniącego o blaszany dach, więc temat nudy wciąż jest.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

kilka rzeczy jak przeżyć na urlopie


Wraz z połową Polski w weekend majowy wsiadłem do samochodu i pojechałem do Chorwacji zrobić pewien materiał. Nie byłem wcześniej w tym kraju będącym na celowniku polskich turystów od prawie dwóch dekad. Naprawdę nie ciągnęło mnie tam. Teraz pojechałem z rodziną do rodzinnego resortu w Zatonie, a że zawsze na wakacje biorę ze sobą rower, to w sumie napiszę lekki post o tym, co robić, żeby na wakacje zabrać rodzinę i rower, oraż żeby rodzina nie obraziła się za to, że "czuje się tłem rowerowych wycieczek". Nie napisałbym tego, ale ilekroć w socialmedia wrzucałem foty z rodzinnych wakacji to ktoś pytał "zabrałeś rower na rodzinne wakacje? ticz mi master!". No to piszę wraz z kilkoma chorwackimi obserwacjami.


Te porady są lekko żartobliwe, ale w każdym dowcipie jest odrobina żartu. Druga rzecz - nie życzę sobie pretensji "nie działa, żona chce rozwodu, wisisz mi 100 baniek". Oj nie - ja tu opiszę jak ja to robię, a ja jak Ty masz to robić.

Ta roślina to 80% przyjemności w Chorwacji. Nie znalazłem polskiej nazwy niestety.

1. Najważniejsze dla mnie jest to, żeby wstać tak wcześnie, jak się da i żeby być w hotelu/domku letniskowym, zanim rodzina zacznie rozpełzywać się z łóżek. Niby to proste, ale nie jest pozbawione wad. Po pierwsze moje dzieciaki w dni robocze chcą spać do 11.00, a w dni wolne od pracy potrafią zbudzić się o 7.00 i kręcić po domu/pokoju jak zombie. Chyba, że znajdą jakiś wolny smartfon z grą, którą lubią to nie, ale potem mogą nieopatrznie wyłączyć budzik i nikt z dorosłych nie wstanie zrobić im śniadania i potem już tylko prokurator i telewizja pukają do drzwi.

Wadą tego rozwiązania jest to, że sam się nie wysypiam na urlopie, a nawet jestem ultraniewyspany, bo:

2. Nie daję rodzinie odczuć, że wieczorem jestem śnięty i chcę iść spać o 19.00, żeby rano wstać o 4:30 i jechać po bułki 80-120 km. To znaczy czasem daję znać, ale walczę z tym. Efekty tego są takie, że na wakacjach odpoczywam na rowerze. Muszę być jak te ptaki, co śpią w locie - jerzyki. Ale niestety Chorwacja - przynajmniej Dalmacja - nie pozwala na beztroską jazdę po drodze na jednej śpiącej półkuli mózgu. Po kilku dniach tam mam odczucie, że żaden z poznanych przeze mnie narodów nie jeździ gorzej, niebezpieczniej, niechlujniej niż Chorwaci. To jest masakra i miałem spięte poślady ilekroć słyszałem jadące za mną auto. Co prawda spory odsetek aut w majowy weekend to te z Polski, ale one akurat raczej dawały tam lokalsom przykład, jak poprawnie wyprzedzić cyklistę.



Most na wyspę Pag. Stoję sobie i robię zdjęcia i już myślę o tym, że ta masa chmur co idzie znad morza to mnie zmoczy doszczętnie (deszczętnie). Podjeżdża niebieskie audi, wysiada z niego kobieta i mężczyzna, tacy około pięćdziesiątki. Gadamy sobie łamgielsczyzną, a potem patrzę na tablice - SCZ i kilka cyferek. W majowy weekend na nie-polaków ciężko było trafić. To było przezabawne, gdy w turystycznych miasteczkach słyszało się tylko polskie rozmowy. W Krakowie tak nawet nie ma :)


Łuk w Grbe

Chorwaci w Dalmacji dość specyficznie dbają o zabytki. Fajnie, że są, ale bywają albo kompletnie nie opisane, albo wystawione na działanie turystów. Mnie to przytłaczało, gdy widziałem hordy dzieci biegających po tysiącletnich - a czasami trzykrotnie starszych -  elementach rzymskich świątyń. Fajnie, że można tego dotknąć, dla mnie to mega doświadczenie, ale brak jakikolwiek zabezpieczeń wydaje się być super krótkowzroczne. Rozumiem, że idea, aby można było obcować z historią jest dobra, tylko... mam wrażenie, że 90% ludzi tego nie rozumie.

Nin, kościół Świętego Krzyża z IX w. 

3. Pakując się nie mówię dzieciom "tego nie zabierajcie", a żony nie pytam "tę torbę też musisz pakować?". Mam Mondeo Mk 4 w wersji liftback. Jadąc na 2 tygodniowe wakacje wchodzą do niego dwie bardzo duże walizki, jedna średnia, dwie mniejsze torby i z pięć kosmetyczek. Na płasko oczywiście. Na wierzch spokojnie kładę ramę i koła w pokrowcach. Płasko i klapa się zamyka bez przeszkód. Czasem dopiero na miejscu ktoś zauważa, że mam rower. Jak coś nie wchodzi, to dzieciom proponuję, czy nie chcą mieć swoich plecaków z zabawkami pod ręką na wypadek ataku nudy. Zawsze chcą, choć mimo nudy nigdy nie bawią się spakowanymi zabawkami :)



4. Wracając z porannej wycieczki lepsze wrażenie robi się wnosząc do pokoju świeże bułki, niż nie wnosząc niczego. Jeśli przypadkiem się spóźniam kwadrans lub dwa, to zawsze mogę to zrzucić na poszukiwania tej najlepszej piekarni. Rzecz jasna idzie na to mniej czasu, ale każdy wie, że na rowerze czas tak strasznie szybko leci... ;)


Przyznam, że bardzo mnie interesowało, jak Chorwaci radzą sobie z tym, że ćwierć wieku temu mieli tu krwawą jatkę. Dla mnie to przerażające. Trudno mówić, że nie ma już tematu, bo wciąż są tu puste budynki ziejące czarnymi dziurami wybitych okien stojące w krzakach w jakimś pięknym miejscu opanowanym przez owce. W ciągu dnia więcej serbskich aut widzę u mnie na wsi na ulicy, niż tam przez cały pobyt.


Drugą rzeczą, która mnie interesowała była chorwacka kuchnia. Owoce morza w pierwszej kolejności, ale dzięki serialowi Ugly Delicious (poniżej) zacząłem uważniej przyglądać się pizzy w różnych krajach. Niemniej i pizza, i owoce morza są tam znakomite z wyjątkiem restauracji w samym campingu w Zatonie. Ta powinna "zatonąć". Natomiast rzecz, która mnie najbardziej zaskoczyła w Chorwacji to ceny. Wydaje mi się, że spacerując sobie ze Szrubkiem przed rokiem w szwajcarskim kurorcie Crans Montana i próbując znaleźć coś do jedzenia tańszego niż roczny budżet średniego powiatu na Mazowszu - rzadziej parskaliśmy śmiechem.



Wyspa Wir zachwyciła mnie kompletnie pustą, idealną wąską nitką asfaltu w północno-zachodniej części. Jest wyłączona z ruchu i jednokierunkowa, ale trzeba uważać, bo pomimo wyłączenia z ruchu, turyści zapuszczają się tu podziwiać spektakularny zachód Słońca. Numer dwa - z poznanym na miejscu Darkiem z Radomia lecieliśmy sobie w dół, do morza, gdy za winklem wyskoczyły na drogę dziki. Podobno jest ich na wyspie sporo. 


Rowerem przejechałem tylko dwa spektakularne mosty, ale ponieważ chorwackie wybrzeże Adriatyku to głównie zyliony wysp ciasno utkanych przy linii brzegowej, wiele z nich połączonych jest mostami. I to jest naprawdę piękna rzecz. Po paroma przepływałem, a kilkoma jechałem w drodze, jeszcze w aucie. 



Nin, wyspa Wir, Zadar - mnie te miejsca zaskoczyły. Mógłbym się tam snuć godzinami po posadzkach śliskich jak teflonowa patelnia. Wszędzie koty, śpiące nawet w za małych kartonach z chińskimi zabawkami. Ale nie, że biedne takie - grube, spasione, piękne koty.




Kościół św. Mikolaja, XII w. Takie małe kościoły sprzed 1000 lat i starsze - ja jestem niewierzącą osobą, ale one mnie przyciągają jak magnes, przez swój wiek czy surową, piękną formę.

Miałem pojeździć znacznie więcej, ale niestety w drodze do Zatonu się rozchorowałem i w sumie dopiero po miesiącu w miarę doszedłem do siebie przechodząc przez autentyczne piekło. Efektem tego miała być dzisiaj operacja, ale lekarz diametralnie źle postawił diagnozę i okazało się, że nie muszę. Może przez fakt dokuczliwej przypadłości trochę mnie Dalmacja zawiodła, a może dlatego, że byłem w paru innych miejscach, które podobały mi się znacznie bardziej. Fajnie było w Zatonie, dobre miejsce na wakacje z rodziną, szybki dojazd do masy atrakcyjnych miast. Dzieciaki nie nudziły się, chociaż my głównie odpoczywamy aktywnie - rejsy, spacery, lody, pizza, wycieczka, plaża, łapanie krabów pustelników, szczypanie krewetek, szukanie muszli. Wyjazd rodzinny jest dla celów rodzinnych - rower brałem przy okazji. W ten deseń Dalmacja jest super. Ale jakbym miał jechać 1150 km tylko z rowerem? Nie nie, wybieram Włochy. Po drodze do Chorwacji jechałem (jak wszyscy) przez Słowenię. Ponieważ tak się stało, że niechcący musiałem tam zboczyć z kursu i chwilę pobyć, to mam wrażenie, że to jest kraj, który chciałbym odwiedzić z rowerem i to bardzo szybko.

Wszystko zaczyna się zmieniać w momencie, kiedy dzieci są na tyle duże, że chcą mieć na wakacjach swoje rowery, ale nawet wtedy lubię samotnie, rano zrobić sobie swoja trasę. Podobnie miał Darek, którego spotkałem w Chorwacji - nie było zdziwienia, kiedy umawialiśmy się na rowery i pierwsza proponowana godzina to 5:30. Darek przyjechał z trójką dzieci i żyje. Nie będę tu rozwlekać się nad tym, że rodzina to sztuka kompromisu, że dzieci to skarby i że wszystko pięknie. O nie - nie mam zamiaru motywować do czegokolwiek, bo jeśli ktoś potrzebuje motywacji do robienia rzeczy, które lubi, to znaczy, że tych rzeczy właściwie nie lubi - biegania, roweru, badmintona, zebrań w związku hodowców gołębi pocztowych czy dłubania przy silniku remontowanego motocykla itd itp.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Gastro Fondo


Zauważyłem, że piszę posty na tym blogu wtedy, kiedy szykuję się do napisania artykułu do Szosy. Taka prawidłowość, bo tu mogę swoje emocje dosolić prostym przekleństwem i sprawa załatwiona, a pisząc do czasopisma jednak to nie wypada. Pojechaliśmy z Tomkiem na spacer trasą wymyśloną parę lat temu na początku naszej znajomości, kiedy mało wiedzieliśmy i mało umieliśmy. 

Wtedy pewnie pojechalibyśmy to tak, że dzień później nie byłbym w stanie napisać niczego, z wyjątkiem zapytania do google "co mam zrobić, żeby nie bolały nogi", choć pewnie i to przyszło by z trudem. Teraz wiemy, że najlepszym sposobem jest jechać spokojniej, choć to wydawało się niemożliwe przy prędkości wiatru, która w niedzielę przekroczyła wszelkie normy zdroworozsądkowego wyjścia na rower.


Ruszyliśmy rano z Otmuchowa w kierunku Javornika. Pierwszy punkt programu wiosennej wycieczki to Piotrowice Nyskie - pałac. Wygląda na fajne miejsce na wypoczyn - nikt nie prosił czy nie płacił, ale ja bardzo szanuję każde przedsięwzięcie, które ratuje tego typu obiekty, więc link wklejam.



Przed samym Javornikiem skręciliśmy w bok, co łatwo da się odszukać na Sstravie takim brzydkim "dzyndzlem". W sytuacji treningowo-pętlowej taki dzyndzel na Stravie to zło. Ten dzyndzel jest bardzo intencjonalny. Prowadzi on bowiem za koniec świata. To wygląda dziwnie, bo za tym znakiem stoi stwór i chwilę nam to zajęło, żeby połączyć fakty, nazwę restauracji między innymi, żeby skojarzyć, że to rak, a całe miejsce jest Rakową Doliną. Ale to jeszcze nie to...


...bo trzeba jechać dalej. To znaczy ta "rakowa" restauracja pewnie jest spoko, ale dalej, za "końcem świata" powinno się dotrzeć do osobliwości - tak mi się zeszło z oglądanym w ten weekend kolejny raz Interstellarem. W sumie to nic dziwnego, bo za horyzontem zdarzeń wyznaczonym tabliczką informacyjną jest to:


Tančírna

Właściwie to można by poświęcić jej osobny wpis na blogu, choć jestem przekonany, że nawet małą książkę. Nie wiem jakim cudem to zobaczyłem dopiero teraz. To znaczy wiem - Tomek mi pokazał, ale on wpadł na to zupełnie przypadkiem w styczniu tego roku zwiedzając na ravelu w śniegu pogranicze i wpadł tu dosłownie z misją ratunkową, żeby uratować dłonie przymarzające do kiery.

Historia jest opisana na stronie, więc nie będę się rozpisywać. Secesyjna sala taneczna wybudowana na polecenie (albo za pomysłem) wrocławskiego biskupa. To, że Niemcy kochali ten region i umieszczali najbardziej nieprawdopodobne konstrukcje w najmniej ludnych miejscach to dla mnie już nie nowość. A to, że Czesi z totalnej ruiny z pietyzmem zrekonstruowali w najdrobniejszych detalach ten obiekt, to drugie. Górna sala jest otwarta, a dole znajduje się kawiarnia z przesympatyczną panią, która nie chciała namówić się na zdjęcie. Powiedziała, że mogę zrobić zdjęcie baru. No to zrobiłem.


Tak jak wszędzie w Czechach, tak i tu można kupić taka drewnianą odznakę. To też fajne, że w obrębie kraju powstał jeden wzór pamiątki do kolekcji i spotkałem go już niemal na każdym kroku - 4 cm krążek z drucianym uchem i wypalonym zarysem historycznego obiektu wraz z opisem. Dla mnie super. Za kawę można płacić kartą i nikt nie mówi, że "od 100 koron można". Wspominam o tym, choć to nie łaska, ale zaraz się okaże, dlaczego.




Sala jest genialna. Nikt nas nie gonił, można sobie spokojnie obejrzeć secesję w pełnej krasie. W Rakowej Dolinie można nocować w hotelu lub mikrych chatkach. Dużo ludzi było tam już teraz, ale mając na uwadze jak dużo ciekawych rzeczy czeska turystyka oferuje w Rychlebach, to możliwe, ze noclegów trzeba tu szukać z solidnym wyprzedzeniem.



Dalej przetoczyliśmy się na Polską stronę do Lądka i Stronia Śląskiego, z którego pojechalismy w kierunku Czarnej Góry i Kletna. Na drogach syf, asfalty takie sobie. Od przegibku w kierunku Kletna zrobiło się sympatyczniej przez wąski asfalt i potem malowniczy zjazd pod Jaskinię niedźwiedzią. Dziesięć lat temu z moim przyjacielem jedliśmy w Kletnie pstrągi w fajnym miejscu - świeżo otwartej restauracji Bikers Choice. Teraz okazały budynek zarasta chaszczem.




No więc w Kletnie nie zjedliśmy nic. W Bolesławowie odrobiliśmy swój kilometr bruków w kierunku na Przełęcz Płoszczynę. Dojazd do podjazdy super, ale na samym podjeździe zalegała masa syfu po zimie. Na samej przełęczy wiatr wiał tak mocno, że pod zadaszenie wpadł piękny ptak, którego znałem tylko z obrazków - krzyżodziób. Przerażone zwierze próbowało się wydostać z pułapki tłukąc rozpaczliwie o szybę, ale był na tyle dziki, że kiedy go delikatnie trzymałem, to nie szarpał się strasznie. Brawo ja! W nagrodę była pomarańczowa kofola i wafel kupiony od dziwnie mówiącego pana w roboczych ogrodniczkach w jego własnej kuchni. Dziwnie tam jest. Na wypadek nieczynności baru pod zadaszeniem stoi automat z jedzeniem.




Zjazd z przełęczy do Starego Mesta był dłygi i niebezpieczny, bo jeśli się nie straci przyczepności na piachu, to można rozerwać oponę na ostrym żwirze. Stare Miasto ominęliśmy i nowiutkim asfaltem pognaliśmy w kierunku Brannej. Na tym łączniku - nie będę się ceregielić ani silić na homeryckie porównania - dostaliśmy wpierdol od wiatru. Kiedy wiał z boku, to trzeba było jechać jak w ciasnym zakręcie. Każde drzewo - czyli co pięć metrów - dawało takie turbulencje, że bałbym się tam iść piechotą. Jak zawiało w plecy, trzeba było hamować, a jak w ryj - to w ryj.


Po dziesięciu kilometrach - i mam wrażenie, że po połowie dnia - tej walki dotarliśmy do najlepszego punktu widokowego tego dnia.



I próbując odczarować złe wrażenie z poprzednich wizyt postanowiliśmy zjeść coś w restauracji i mini browarze w Brannej. Cholera, nie wiem jak to określić. Jak ceny w cenniku są takie jak w dobrych restauracjach w centrach dużych miast. Obsługa tak fatalna, za każdym razem, że aż żal.
- Można płacić kartą?
- Tak, ale powyżej stu koron.
- To dwa małe piwa i dwa razy frytki.

Poziom braku entuzjazmu u pani obsługującej klientów - nie tylko nas - został znacznie podbity w porównaniu do poprzednich dwóch wizyt. Oczywiście przyjadę ty kolejnym razem, ale nie w poszukiwaniu kulinarnych uniesień, ale żeby sprawdzić, czy da się jeszcze gorzej. Zresztą z tego samego powodu czasem chodzę do mojego najbliższego stacjonarnego sklepu rowerowego :)


Niedopite napoje i frytki może niekoniecznie pomogły podczas podjazdu do Ostrużnej, ale za to świetnie poprawiły własności trakcyjne na zjeździe do Lipowej. Potem już by sie nic prawie nie zadziało, ale Tomek wynalazł, że od granicy do Otmuchowa jest segment, więc jest opcja na podniesienie średniej prędkości tego nieco powolnego przejazdu, więc rozjazd zrobiliśmy w prędkością średnią 45 km/h. Ale tak wiało, że serce nie wyszło z drugiej strefy.

No może na chwilę wyszło ;)

Niemal identyczną rundę zrobiliśmy przed dwoma laty z innym Tomkiem i Karolem - o tu link

Natomiast fajnie ją rozszerzyć własnie o Dolinę Rakową - jeśli nie robisz treningu i nie masz "dzyndzlofobii" na Stravie, a także fajnie dodać podjazd w kierunku Czarnej Góry i dalej przez Kletno.