środa, 20 listopada 2019

Najwyższe Wzgórza Świata


Trasy MTB to nie moja specjalność, więc - ubiegając ewentualne zaskoczenie wśród tych piętnastu czytających mnie osób - ten post jest pewnie porażająco "lamerski" dla "prawdziwych fanów MTB". Bo góry takie niewysokie, czapki z daszkiem pod kaskiem i głównie zwiedzanie. Niemniej jeśli traktujesz MTB jako odskocznię od szosy, to będzie Ci się podobać. Ba! Nawet bez roweru to będzie piękna trasa.


Powyżej jest w sumie mapka, po której recenzja co gdzie i którędy jest w sumie bez sensu. Zawsze mnie to trochę irytuje, kiedy opsijąc trasę autor - w tym czasem ja - pisze "a teraz jedzieMY w prawo". Do dupy jedziemy, bo ja jechałem, a Ty Czytelniku, możesz tam albo pojechać w przyszłości, albo jechać ze mną, ale na bazie moich zdjęć i/lub tekstów, a to już wcale nie oznacza, że będziesz TAM, tylko będziesz podróżować przez moją głowę, moje widzenie i to, co zobaczysz może być zupełnie inne niż to, co możesz zobaczyć w tzw. rzeczywistości. Ha! Innymi słowy - jak pojedziesz/przejdziesz tę trasę to możesz mieć zupełnie inne odczucia. Jak czytasz ten blog to wiesz, że Wzgórza Strzelińskie to ja bezwarunkowo wielbię, niestety one przestają nadawać się już na inny rower, niż na MTB i to na niskim ciśnieniu w dość mięsistej oponie. Na tle innych regionów w Polsce mam wrażenie, że tutaj (albo tam) złe asfalty już tak bardzo zespoliły się z krajobrazem, że nikt nie chce tego zmieniać. Musze sprawdzić, czy nie procedują ich w UNESCO. Ale nie można powiedzieć, że lokalne samorządy mają to w dupie. Wykładają hajs na budowę singli i jeśli coś się rowerowo zmienia, to nie przez moje pisanie o Wzgórzach od pięciu lat, ale przez single właśnie, o które postarali się lokalni rowerzyści



To, co najbardziej zaskakuje w przypadku Wzgórz Strzelińskich to ich niepozorność. Kiedy jedziesz sobie autostradą A4 i gdzieś między zjazdem na Nysę/Opole i Strzelin/Wrocław Wsch widzisz po południowej stronie takie małe górki zasłaniające - przy dobrej widoczności - dalsze pasma Sudetów, to pewnie patrzysz na Wzgórza i ich najwyższy szczyt Gromnik, który ma prawie 400 metrów wysokości. Można by go było łatwiej wypatrzyć, gdyby wieża widokowa na jego szczycie wystawał ponad korony drzew, ale nie wyszło - stąd na jej dachu dobudowano taras. Nie to, że chcę się z tego śmiać, choć przylgnął do niej przydomek "wieża niewidokowa", to aby zapobiec ewentualnemu hejtowi pojawiła się u jej podnóża tablica wyjaśniająca, dlaczego ta wieża, w tej konkretnej konstrukcji - bardzo ładnej swoją drogą - jest niższa, a gdyby miała być wyższa, to by była brzydka. No więc piłeczka jest po stronie leśników, którzy mogliby ściąć na szczycie trochę drzew, co jednak wydawać by się mogło barbarzyństwem. Na szczytach Wzgórz - Gromniku, Nowoleskiej Kopie i kilku innych rosną majestatyczne buki, o tej porze roku wyrastających srebrnymi pniami z rdzawo-rudobrązowych kobierców swoich świeżo zrzuconych liści.



Wzgórza są pocięte dość gęstą siecią dojazdów pożarowych i zwykłych leśnych duktów, sporo jest dawnych, utwardzonych szlaków z płaskimi kamieniami zaklinowanymi na sztorc tak skutecznie, że nawet współczesny, ciężki sprzęt ma problemy ze zniszczeniem tak przygotowanej nawierzchni. Tam, gdzie droga nie była utwardzana, trzeba liczyć się albo z błotem po suport, albo koleinami, albo błotem i koleinami. Niektóre strome fragmenty pełne są luźnej nawierzchni - mnogość gatunków skał jest ogromna, to też nie dziwią po pewnym czasie mijane wyrobiska - część z nich pochodzi sprzed wielu tysięcy lat. Okolice Strzelina to znany region wydobywania nie tylko granitu, ale i szeregu innych, nawet rzadkich minerałów. Ich spisem zajmował się Johan Wolfgang von Goethe, który z kolei ziemie na wschód od Wzgórz traktował z pełną pogardą nie zapewniając sobie przychylności mieszkańców.



Każdorazowo wjazd do lasu oferuje - nie tylko na tej trasie, zawsze w regionie - poczucie przebywania w górach na dużo większej wysokości, niż wskazują na to dane na liczniku. Zwykle jest to między 250 a 350 m n.p.m. Wiele gród prowadzi przez głębokie wąwozy czyniąc jakby wyraźne bramy między nie cywilizacją, a cywilizacją. Raz wyjechaliśmy w Kalinowacach prosto przed oblicza koni przejętych hałasami dobiegającymi z lasu. W sumie to byliśmy rozbawieni ich zaciekawieniem - konie różne, jakby ktoś zgromadził wszelkie gatunki. Podeszły, dały się pogłaskać i z trudem je zostawiliśmy, żeby ruszyć w dalszą drogę przez zdemolowane zagospodarowania zdemolowanego pałacu. Demolka to słowo-klucz. Z jednej strony piękna przyroda, widoki, które są miażdżące - choć nie takie, że wyciągasz kamerę i robisz byle fotę i masz zylion lajków na instagramie - o czym widać tutaj choćby. Natomiast ludzie wrażliwi na widoki tutaj umrą ze szczęści. A jeśli nie, to umrą z rozpaczy na widok do czego doprowadziło 70 lat zaniedbań. Owszem, są miejsca dziko wracające do życia, ale to jest mniejszość. No więc wsie - choć piękne - to krwawią. Warto kliknąć tu.



Widok na Ziębice/Munsterberg po wyjechaniu z wąwozu

Gdzieś między Skalicami a Romanowem

Nasza trasa tylko zahaczyła o Ziębice, niemniej warto się do nich zapuścić. My je znamy, a nie mieliśmy zbyt dużo czasu tego dnia, więc po wyjeździe z kolejnego wąwozu zawróciliśmy na oznakowany niebieskimi słupkami szlak rowerowy prowadzący do najnowszych singli w okolicy wsi Skalice. Szlak prowadzi przy Źródle Cyryla, jedynym chyba zachowanym do dnia dzisiejszego ujęciu wody. Mam wrażenie, że z roku na rok wycieka jakby cieńszą strużką. Napełnienie jedynego bidonu zajmuje dobre pół minuty. Za ścianą widać schody - w czasach niemieckich była tam altana.

Źródło Cyryla

Źródło Cyryla


Single w Skalicach są cudne! A jak ktoś jest tak kiepskim technicznie góralem, jak ja, to bedzie zachwycony. Jak zwykle stopień trudności rośnie z prędkością, ale wymaga to pracy całym ciałem nawet jadąc turystycznie. Mi bardzo podobał się przejazd kamienną kładką, która była niemal niewidoczna pod jednolitą taflą liści na wodzie. Pewnie dlatego Łukasz do tej wody wpadł i ostatnie 20 km jechał z mokrymi rękawiczkami. Ja tradycyjnie dla siebie postawiłem na brak ryzyka i przeszedłem to z buta ;)




Po zjechaniu z singli i przecięciu szosy ze Skalic do Nowego Dworu zaczynając się poplątania z pomieszaniem - najbardziej górski krajobraz z możliwych. Raz ścieżka trawersuje głębokie parowy, raz wąwozy z wijącymi się na ich dnie strumykami. Kształt ich koryt przypomina trochę ślady żerowania pod korą jakiegoś robala - poskręcane do niemożliwości traci się poczucie, w którą stronę płynie woda. Mija się Buczka, Buczaka, Mlecznika, Cierń i bokiem Nowoleskiej Kopy dotarliśmy do drugiej części singla, który sprowadził nas do szosy z Romanowa do Gębczyc, z których mieliśmy już prawie nic do auta.

Dojazdówka na Nowoleskiej Kopie

Jeden z kilkudziesięciu pałaców w rejonie Wzgórz Strzelińskich - ten w Gębczycach.

Ten wyjazd zajął na 4 godziny brutto, bo ilość zatrzymywania się byłą dość wysoka i raz trzeba było przebrnąć przez zaoraną ścieżkę na wysokości Bożnowic. Warto zabrać ze sobą jedzenie, bo w niedzielny poranek bardzo ciężko lub niemal niemożliwe jest zdobycia pożywienia/wody jeśli nie jest się Bear'em Grylls'em. W tygodniu zresztą też nie jest łatwo. Pewne punkty to Strzelin, Henryków, Ziębice. Poza nimi jesteście zdani na zawartość plecaków.bukłaków/bidonów/kieszonek. My zostawiliśmy auta w centrum wsi Biały Kościół, ale w Nowolesiu jest parking w centrum singli, który też może być dobrym miejscem na start/metę. Trasę można wzbogacić o wszystko :) można wbić na Gromnik (km 9,5), zatrzymać się na punkcie widokowym (km 10,6), a kawałęk dalej wjechać do wsi Płosa, bo to jest przeżycie przeżyciu wymagające osobnego wpisu na blogu, podobnie dalej we wsi Nowina (km 15,5). Ciekawostką jest wapiennik (km 14,5), którego nie znałem wcześniej, ale zrobiłem mu tak złe zdjęcie (nie mam wytłumaczenia), że go tu nie mam, ale to nie ważne, bo każdy może zobaczyć. Poza tym zdjęć wapienników w sieci jest pierdyliard. Na kilometrze 22 proszę pozdrowić konie w Kalinowicach Górnych. Będą pamiętać. Źródło Cyryla to km 27,5, a dalej leci się już dojazdem na single w okolicach Skalic. Tam można się spokojnie pokotłować na pętlach kilka razy, bo są piękne i warte odwiedzin. Od 37 km do 42 km zaczyna się najbardziej górska część - nie pod względem trudności, tylko widoków, pomimo tego, że jedzie się w lesie. Dalej pięknym szutrowym dojazdem pożarowym trafi się na parking pod Kopą Nowoleską i tam czekają już single. Tam można spędzić cały dzień, poza oficjalnymi trasami są też zjazdy na singiel Chytrusek i Pogródka, poprowadzony w Wąwozie Pogródki, który jest obłędem obłędu i to nie na skalę Wzgórz, ale w ogóle.

Baza noclegowa powoli się rozrasta, ale nic nie mam sprawdzonego osobiście. Osobiście widziałem, że w Białym Kościele nad zalewem powstał ośrodek i jest plaża, czysto, ładnie i w ciepłe dni na pewno fajnie. I teraz ważne. Czy jest sens przyjechać tu z Warszawy albo Krakowa? Albo Gliwic? No pewnie, że jest! Jak nie lubisz banerów Karpacza, oscypków w Szklarskiej i banerowego terroru Zakopanego, dużej ilości ludzi, wolisz coś, po co dwie dekady temu jeździło się w Bieszczady, to masz to właśnie tu. Pozostaje kwestia roweru - w większości dróg da sie przejechać przełajogravelem - ale są momenty, gdzie może być ciężko. Na przykład zjazd za Płosą, gdzie pod liśćmi czaił się dół, który zatrzymał gumeczkę mojej Reby 9 mm przed dobiciem do końca. A mam 110 mm skoku i wielkie opony na niskim ciśnieniu. No więc gravel tak, ale zjazdy momentami mogą być dla bardziej zaawansowanych. Natomiast każde MTB jak najbardziej. Plusem rowerów z "barankiem" będzie to, że możemy się cieszyć niezliczonymi, kiepskimi asfaltami regionu, o których na tym blogu pisałem już nie raz. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zjeździć je na MTB. Ale gravelem na pewno będzie milej.

środa, 18 września 2019

O północy na południe, czyli na wschód.


Dziewczyny podniosły poprzeczkę głupich pomysłów dość wysoko. Jakoś na początku wakacji, kiedy chyba byłem na Majorce - napisał do mnie kolega, że dziewczyny pojechały na wschód Słońca na Pradziada. A ja nie mam jak na to odpowiedzieć. Wyścig trwa zawsze i jeśli nie rozbija się o KOMy, prędkości, ilości czy długości, to na bank o głupotę. A w temacie wymyślania głupot czuję się dość dobrze, bo na sporą ilość już wymyślonych, dało się zrealizować naprawdę niewiele. 

Odpisałem koledze, że pojechać na Pradziada jednego dnia, potem tam przenocować i zbudzić się na wschód Słońca to nie jest coś, co powoduje, że czuję się pozbawiony zrealizowanego pomysłu. Dla mnie ważniejsze było, żeby pojechać na Pradziada w nocy i wjechać na szczyt w momencie wschodu. Dla zrozumienia problemu mały diagram poniżej:

Zdaję sobie sprawę, że na 1000 rowerzystów jest tych kilku, których takie rzeczy nie są w stanie wystraszyć, ani nawet zrobić wrażenia, że ktoś pojedzie ultra maraton, albo skoczy na bungee, albo cokolwiek. Jednak w moim - jakby się mogło mi wydawać - szerokim gronie znajomych znalezienie wariata do towarzystwa nie jest rzeczą prostą. Odpowiedzi typu: "pojebało cię" to normalka, nawet nie mogłem się obrażać, bo... mam wrażenie, że trochę tak mnie właśnie pojebało. Czas uciekał, a zależało mi na przyzwoicie wysokiej temperaturze w nocy. Ktoś zapyta, czemu nie pojechałem sam? No bo sam nie lubię w nocy na ruchliwej drodze. To po pierwsze primo. Po drugi primo żona by mnie nie puściła, a jakby mnie puściła, to bym się bardzo zaczął zastanawiać, dokąd ten związek zmierza.

Paweł - pół chłopiec, pół koń - napisał w końcu po X próbach wywarcia na nim wrażenia, jakiego bezwartościowego czynu dokonamy, w końcu się zgodził. Żeby pobić rekord, że nikt wcześniej od nas nie wyruszy już nigdy na wycieczkę/trening, umówiliśmy się, że ruszamy kilka sekund po północy. Nawet jak zawrócimy do domu, to i tak jeden rekord w gminie do odhaczenia.


Na umówione miejsce spotkania pojechałem na około - nie chciałem jechać w mroku, tylko wybrałem oświetlone ulice. Jak wychodzi się na rower minutę po północy, po nieudanej próbie zmrużenia oka przez pięć godzin, żegnając się z dziećmi, które jakimś cudem nie chciały spać, to naprawdę nie jest lekko. 

Umówiliśmy się na Orlenie na południowo - wschodnim wylocie z miasta. Spotkaliśmy się wcześniej jeszcze i zanim minęliśmy punkt zborny miał miejsce mniej więcej taki dialog:

- Wiesz, ale w ogóle nie czuję przyjemności z tego, że jedziemy.
- No, ja też nie.

A chwilę po nim taki:
- A czemu jechałeś z tamtej strony?
- Bo nie chciałem jechać po ciemku.
- Przecież zaraz będziemy jechać cztery godziny całkowicie po ciemku!?
- ...

Nie do końca. W gruncie rzeczy mieliśmy więcej światła na kierownicach, niż większość aut. Ja skromne 1200 lumenów, ale w pełnej mocy wystarczające na około 2h świecenia. Paweł miał zamontowanego potwora z taką wielką ich liczną, że nie zmieściła się na opakowaniu. Przez pierwsze 60 km do Nysy, każde z ośmiu mijających nas aut mrugało długimi panicznie błagając o zaprzestanie wypalania oczy kierowcom. 

Ilość emitowanego przez nas światła była odwrotnie proporcjonalna do ilości emitowanych słów. Tak cichego wyjazdu to nie mam nawet jak jadę sam gdzieś za horyzont. Ale nie dlatego, że się nie lubimy albo że nie mamy o czym gadać. Trzeba się było tak mocno skupić. Trochę jak nietoperze - największe zagrożenia trzeba było usłyszeć - a sarny na ścierniskach lub w kukurydzy trudno wychwycić jadąc pod 30 km/h. A było ich bardzo dużo niemal od razu od wyjechania poza większe zabudowania. 



Staraliśmy się nie robić długich przerw, bo do wschodu było jeszcze sporo czasu, ale też sporo jazdy pod górę - ostatnie 30 km to ponad 1400 metrów. Pierwsze siku po 30 km, obowiązkowa kawa na Maku w Nysie stała pod znakiem zapytania, bo przecież kto normalny w Nysie na końcu Polski kupuje kanapki po północy? Wbrew logice, lecz zgodnie z oczekiwaniami - o drugiej w nocy w Nysie restauracja z żółtymi łukami była otwarta i pełna gości. Może nie tak bardzo, jak wtedy, kiedy rzucą Crocksy w Lidlu, ale ruch był. Jedząc rzeczy i pijąc kawę zauważyłem dopiero to:


Albo bliżej, żeby było lepiej widać, że Paweł dobrze przygotował się do nocnej jazdy:


Tego rekordu nikt nie pobije: odblaski na karbo-stożkach. Szach Matt!

Droga z Nysy ku Głuchołazom była nieco dziksza. Minęły/wyprzedziły nas może trzy auta łącznie. W Głuchołązach obaj przechodziliśmy kryzys, więc w ramach akcji samoratunkowej przez okno i szufladę poznaliśmy tajniki sprzedaży nocnej. Para tubylców przed nami kupił po browarze w puszce i po małpeczce, a ja poprosiłem o colę i redbulla. Pan zza pancernej szyby, przez pancerny głośnik ryknął:
- To już bardziej się opłaca kupić dwa! Bo jeden! jest za siedem! A dwa to będzie 10 zł!
- Dobra daj dwa!

Uśmialiśmy się przeczuwając, że to wydarzenie bardziej nam utknie w pamięci, niż wszystko do tej pory z tej trasy. Właściwie to przez brak snu zaczęło się w głowie wszystko rypać. Miałem wrażenie, że nie jedziemy od trzech godzin, tylko od tygodnia. To swoją drogą ciekawe doświadczenie, bo po co jechać dokądś przed tydzień, skoro można bez snu kilka godzin w siodle zrobić i doznania te same? Po przejechaniu Zlatych Hor, które nawet nocą są śliczne, zrobiło się ciemno jak nieszczęście. Przypadkiem obejrzałem się do tyłu i głęboka czerń czarnej jak smoła nocy nie miała ani spodu, ani góry. Nigdy tak bardzo NIC nie było za mną, albo za tymi kilkoma metrami za mną, rozświetlonymi przez czerwone tylne światło. Przerażająca ta pustka. Do tego - choć jechaliśmy mocno pod górę i wciąż dość szybko, ścianka w Herzmanowicach nie chciała się pojawić. Kurwa, zawsze tak daleko było? Czy my już ją minęliśmy? Eee...

Zanim w dół - druga przerwa na siku a potem już tylko "radość" szybkiego zjazdu po nowym asfalcie wśród świeżo naklejonych nań odblasków, połyskujących niczym wnętrzności jakiejś głębinowej maszkary, a my - jak zagubiona szprotka i sardyna - cisnęliśmy w dół. Choć nie! Nie żadne szprotosardynki, tylko USS Enterprise przy wejściu w Warp! Albo Falcon Millenium! Albo Clint Eastwood w czym-kurwa-kolwiek! Tak kurwa, a nie jakieś rozklejanie!




W Vrbnie pod Pradedem, do którego za sprawą leśnego zjazdu też wpada się z prędkością gołębiarza odstraszającego kuny, zrobiło się już nieco granatowo. Założenia o ciepłej nocy trochę nam się popierdzieliły i nie mogliśmy doczekać się podjazdów, żeby poczuć się komfortowo w 9°C. Myśli zająłem wyliczaniem, czy średnio na szczyt Pradziada to wjeżdżam 45 minut od Vrbna, czy od Karlovej Studanki, bo jak od Vrbna, to super, ale jak od Karlovej, albo - co mam nadzieję, na pewno nie - że od Hvezdy! 

- Paweł, ja jebie, spóźnimy się...
- E tam.

Podjazd na Pradziada zna chyba każdy, nawet jak tam nigdy nie był. Jest tak nudny, że nawet lepiej jechać go po ciemku. Natomiast na parkingu przy szlabanie było już fajnie jasno. I śmiertelnie pusto! To było coś. Zwykle na tych Krupówkach Jeseników jest zylion ludzi, a teraz nikt! Dlatego spokojie sobie pojechaliśmy za znak "Ovcarna 6 km" i liczyłem, że być może gdzieś jest błąd w informacji, ze wschód będzie o 5:02. Inny serwis pokazał mi, że na szczycie powinna być to raczej 5:10. A więc jest szansa, choć jak coś to pewnie będzie mieć ją Paweł, bo jadąc swoim tempem trochę mnie wyprzedził. Jeszcze przed Ocvarnią minąłem biwakujacych na poboczu gravelowóców, tacy klasyczni jak z materiałów prasowych o gravelach - brody, kuchenka z puszki i kawa z kawiarki i pniu ściętego drzewa. Ściętych drzew trochę jest, bo przez Jeseniki przewaliła się ekipa drwali przez ostatnie dwa lata. Ovcarnię mijam wciąż pustą drogą, już nie widząc Pawła, ale widząc Słońce wynurzające się zza gór. Co za widok!

Na szczyt wpadam nie wiem kiedy, jeszcze zrobiłem kilka zdjęć po drodze, bo było nieprzyzwoicie pięknie. 




Zrobiłem rundę honorową wokół nadajnika i pomyślałem sobie, zupełnie nie koloryzując, że w końcu jest tu pięknie. Słońce dość szybko wspinało się ponad horyzont, jednak nie dawało nam to poczucia termicznego komfortu i szybko podciągaliśmy rękawki i ubieraliśmy wiatrówki do zjazdu. Zwykle zjazd mnie tutaj stresuje - zwykle jestem w godzinach bardziej "ludzkich" i te ludzie dają o sobie mocniej znać idąc całą szerokością asfaltowej drogi na szczyt, przez co trzeba tu naprawdę mocno uważać, bo niechcący leci się tu około 70 km/h, a chcący - szybciej. Jednak o wpół do szóstej, w lipcu, hamulce włączyłem dopiero w połowie zjazdu, już lesie, bo zobaczyłem jakąś trawę, kępy całe na asfalcie, a dałbym sobie uciąć moją niewyspaną głowę, że jak jechałem w górę, to ich nie było. A to znaczy, że brak ruchu na drodze chciały wykorzystać też zwierzęta - i to ciężkie jakieś - a ja nie chciałem głupio potem wyglądać w trumnie z wklejonym kozłem w jakiejś masakrycznej hybrydzie. 


Droga do domu była jakby jej nie było. Kiedy normalni ludzie cieszą się chłodnym porankiem w lipcu i tym, że można wsiąść do samochodu albo autobusu i nie umrzeć z powodu braku tlenu, my tankowaliśmy bidony w Karlovej Studance, a potem biliśmy osobiste rekordy prędkości na zdjeździe ze ścianki Hermanovice do Zlatych Hor. Było by łatwiej, gdyby nie jakiś kutas w Audi Q7, poprzeni model. Kierowca białego SUVa strasznie się niecierpliwił, pomimo, że my jechaliśmy 70 km/h, a tam można 60, a jak wyprzedził, to każdy z nas został poczęstowany przyhamowaniem oraz porcją płynu do spryskiwaczy. Życzę mu, żeby już nigdy nie miał seksu, a nie tylko tej jednej nocy, po której nas tak gościnnie i empatycznie potraktował. 



W Głuchołazach trzeba zjeść śniadanie, bo do Maka w Nysie nie dojedziemy żywi. Zupełnie niechcący wpadamy na witrynę cukierni, a pani w środku twierdząco odpowiada na pytanie, czy robi kawę. Wciągamy pączki, bułki, coś tam jeszcze, gdy przechodzi koło nas gość, który albo już (7.00) albo jeszcze jest pijany. Rozbita głowa pozasychana krew, oddech taki, że wiem co czuje stal cięta palnikiem plazmowym:
- Skondjesteźcie?
- Z Oławy.
- ZOAZY?
- Z Oławy.
- ZOŁAŁY?
- Z O-Ł-A-W-Y.
- Aaaa z Ołafyy. Kiedyź do papierni tam jeździłem. A te pedało to loki?
Paweł jadł bułki, a ja nie chciałem być niegrzeczny i też jeść, ale Pan Palnik Plazmowy nie tracił nami zainteresowania. 
- Tak, looki.
- A ja kiedyś jeździłem, tam w Oławie też, znałem ich tam w Moto Jelczu.

* * *

Droga powrotna od Głuchołazów to element, którego nie ma co analizować. Przejechałem to i ja, i Paweł z kilkadziesiąt razy, ale chyba pierwszy raz w takim stanie. Dla jasności - nic nie pamiętam. I to jest głupie i złe. Zaczynał się już robić upał, który na obrzeżach Grodkowa kazał nam zjechać na stację benzynową, a potem ten sam rozkazał nabyć colę w puszcze i jechać dalej do domu. Obaj mieliśmy dość, a licznikach było już 210 km, A ruch na drodze do Oławy ogromny, czyli jak zwykle. 

Mi w głowie grała muzyka, chyba najlepszy sposób jedyny sposób na przetrwanie absolutnie każdego niżu dla mnie:


Jechaliśmy po zmianach uważając tylko, żeby umieć rozróżnić widok pustej drogi od domysłu pustej drogi. Niewyspany mózg w zmęczonym ciele to nie jest najlepsze połączenie. A już na pewno nie grzeszące bystrością.

W ostatniej wsi rozjechaliśmy się z Pawłem, dziękując sobie i słowami "Fajnie, ale nigdy więcej".


A potem był normalny dzień w miarę. Prysznic, trochę zleceń, 300 kaw. Przypadkiem, gdzieś około 16.00 przechodząc koło łóżka położyłem się - tylko na chwilę. I tak do niemal do 23.00.

Fest to bywa śmieszne - kiedy szykując się na ten wyjazd myślałem sobie, dobę wcześniej, że "oto już będę wracać z Pradziada o tej porze". A teraz już myślałem o tym, że "haha, za godzinę minie doba, od kiedy się zbierałem an wyjście". 

Najbardziej dziwny wyjazd lata - choć do realizacji jest jeszcze jeden głupi plan, a nawet znacznie głupszy - mam za sobą. Ponieważ skupiony na jeździe nie słyszałem powiadomień, więc w sumie całość można by zamknąć w tej wymianie SMSów z żoną:


I jak to też zwykle bywa z zaklęciami "nigdy więcej", tydzień później z Jackiem i Łukaszem jechaliśmy w piątek, tym razem na noc, rowerami pod Pradziada. Ale ta historia ukaże się w jesiennym wydaniu Szosy.

czwartek, 11 lipca 2019

Dreiländerpunkt - ***********


Jacek wyrysował tę trasę już dawno temu. Taką, albo podobną. Ja natomiast schowałem swoją nerwicę natręctw do kieszeni i nawet nie chciałem znać śladu przejazdu przed przejazdem. Fajnie raz na jakiś czas nie mieć poczucia kontroli i komfortowo dać się zaskoczyć. A trój-styk granic pod tym względem jest bezlitosny i atakuje zaskoczeniami niemal co chwilę. Także trzeba być ostrożnym.



Cała nasza czwórka jest fanami albo Czech, albo Niemiec, więc ruszyliśmy z Nowego Miasta pod Smrekiem, zatoczyliśmy łuk w kierunku północno - wschodnim i skręciliśmy na Frydlant. Teraz, kiedy patrzę na mapę, to odczuwam spory niedosyt, bo z wyjątkiem Frydlantu, który jest obłędnie piękny, to czeskie okolice "Worka" do granicy z Polską wyglądają niesamowicie. Dziesiątki dróg, wiele z nich pięknie wyasfaltowanych, ale między nimi sporo szutrówek. Może to i lepiej, że mijałem je bez świadomości, gdzie lub przez co prowadzą. Po prostu z niedosytu wylądują w zakładce "na później". 



Zaskakujący ratusz we Frydlancie. Tak pięknego rynku z tak pięknym ratuszem nie widziałem od dawna i nawet nie wiem, jaki można mu wystawić na ring do pojedynku. Szaleństwo w całej rozciągłości.


Po pięknym Frydlancie wjechaliśmy do Bogatyni. Te kilka domów przysłupowych, które są charakterystyczne dla Bogatyni, są piękne. Natomiast na całej trasie było ich bardzo dużo także poza Bogatynią. Właściwie to w Bogatyni było ich najmniej. Z założenia jedynym miejscem, przez które mieliśmy przejechać w Polsce był mały wycinek "Worka Turoszowskiego". Inaczej byłoby ciężko, ponieważ po "naszej" stronie granicy dróg jest relatywnie bardzo mało, co odbija się na zagęszczeniu samochodów. Dodając do tego kiepską nawierzchnię... nieciekawie.


Wielka Dziura. Kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego to może nie jest jakiś punkt wyjątkowo piękny, natomiast robi piorunujące wrażenie. Tak trzeba zmieniać krajobraz, żeby działały lodówki, telewizory, telefony itp. W rozedrganym rosnącym upałem powietrzu ten krajobraz był bardziej marsjański, niż na Marsie. Między dwoma buldożerami widać na powyższym zdjęciu w oddali wielką koparkę czerpakową, która wydaje się mikra, a tymczasem obok nas budowano kolejną. Nie był to Bagger 288, niemniej była wielka.



Po przebiciu się przez przygraniczny paździerz banerów zachęcających do kupna najtańszych zigarettenów w końcu wpadlismy do cywilizacji. Masakra, jak bardzo nasz kraj różni się od tego, co jest przy granicy od tego, co jest w głębi. Jeśli jakis człowiek przypadkiem - a to się może zdarzyć - wymsknie się z granic Niemiec czy Czech i wpadnie w tamtym rejonie na pierwsze 200 metrów w Polskę, to nigdy w życiu nie uwierzy, że mamy takie ładne miasta, jak Sosnowiec czy Bierutów. Przy granicy dominuje taki syf, taki bylejakościzm i pogarda dla jakiejkolwiek estetyki, jakby nurt gównoreklamy z początków lat 90. ub. wieku wciąż tam kwitł i miał się doskonale. Może to ta mała ilość dróg, może wąskie gardło północy "Worka". Okropne. 


Zittau nie może konkurować z Frydlantem, bo jest za doskonałe. Naprawdę - przegięli. Szukaliśmy miejsca na kawę i jakieś drobne jedzenie i trafilismy bardzo dobrze skuszeni reklamą lodów. Niestety lodów nie było, tylko plakat zachęcał do kupna lodów wyprodukowanych w zaprzyjaźnionej lodziarni z mleka o zaprzyjaźnionych krów zaprzyjaźnionego rolnika. Czyli w sumie tak, jak najrozsądniej powinno się dziać w niewielkiej społeczności. 



Ponieważ nie było lodów, a ja wróciłem kilka dni wcześniej z Majorki, więc wszystko wydawało mi się śmiesznie tanie. Wziąłem najtańsze ciastko - Schweinohre - świńskie ucho. Wielkie jak talerz, dobre jak nieszczęście. Niemcy mnie już przyzwyczaiły, że w temacie ciast i ciastek są mistrzami ciasta. Wyszło chyba 3 Euro za komplet z ciastkiem. Na Majorce nie udało mi się nic za tyle kupić.



Punkt styku trzech państw wyobrażałem sobie zupełnie inaczej - w sensie biedniej. Że będzie jeden kamień itp, w chaszczach taki. A tu niespodzianka. Kiedy jeszcze jechaliśmy w Zittau i zgubiliśmy drogowskazy, zupełnie przypadkowa pani wracająca z działek (bo punkt styku jest za ogródkami działkowymi) szybko nakierowała nas na właściwy zjazd. Fajnie, że można w jednym momencie stać w trzech państwach. Dla to jest dowód na wielką pomyłkę, jaką są granice jako takie.


Podjazd z Zittau w kierunku na Petrovice był pierwszym długim - choć drugim tego dnia pod względem długości - podjazdem. Drzewa zapewniały sporo cienia, ale i braku widoków. Te pojawiły się po drugiej stronie granicy...


...bo Czechy są mi jakoś bliższe. Niemcy zawsze mi przypominają taką rzeczywistość z makiety - wszędzie idealnie, doskonale, pięknie, ale nie do życia. Czechy mają jednak w sobie jakąś nutę nieporządku, takiej stałej matematycznej wyznaczonej przez chaos...


...i typowa w okolicy granic Czech rzecz - bunkry. Wszystkie są do znalezienia tutaj. Jest ich tysiące, w kilku znajdują się obecnie muzea tej nigdy nie wykorzystanej linii obronnej, która miała obronić Czechów przed agresją ze strony wykręconych w prawo Niemców. Na prośbę rządów Francji i Wielkiej Brytanii bunkry te nie zostały uzbrojone - żeby nie drażnić rozdrażnionego własną agresją sąsiada. No i w 1938 mieli już pozamiatane. Nowe bunkry (budowane od połowy lat 30. XX wieku) przyglądały się przemarszowi hitlerowskich wojsk.




Zdjęcie toastu wyjaśnia dobry nastrój Łukasza w drodze do Hradku nad Nysą. Zatrzymaliśmy się w pierwszej - i chyba jedynej - restauracji, zamówiliśmy bardzo nieetyczne jedzenie i równie nieetyczne picie, a potem kontemplowaliśmy życie czeskiej małej miejscowości. Przypomniał mi się Humpolec, który był może ciut bardziej pusty w sobotnie popołudnie, kiedy kończyłem drugi dzień mojej rowerowej podróży do Czech.  


Ten tekst z kolei wyznacza granicę między łużyckimi domami przysłupowymi, a typową sudecką architekturą. 





Po czeskiej stronie najfajniejsze było to, że non stop mieliśmy widok na Jeszted. W związku z Jesztedem trwają przygotowania do rzeczy, jakiej do tej pory baliśmy się planować, ale to bardzo adekwatne - Jeszted i hotel Jeszted na szczycie Jeszteda to miejsce, jakiego świat nie widział, choć widział bardzo dobrze, bo architekci skosili wszelkie możliwe branżowe nagrody za ten odważny budynek. 

Ból został jeden - cholernie daleko od domu jak na bliskie wycieczki - dwie godziny turlania się autem w jedną stronę. Natomiast warto bardzo, świetne miejsce na dłuższy pobyt. Myślę, że 3 dni to mało, bo aż się proszą i Góry Żytawskie, i Izery po polskiej i czeskiej stronie.