sobota, 26 lipca 2014

110 km, milion °C i pieszczenie cieniem


Wyjątkowo dłuższy trip w sobotę. Trasa taka, jaką już opisywałem, więc dla konieczności tylko zaznaczę, że obejmowała Oławę, rogatki Namysłowa, Brzeg, smyrnięcie Grodkowa i Oławę. Było super. Ciężko, ale super. Najbardziej lubię ten moment, gdy z rozgrzanego piekarnika otwartej przestrzeni chowam się w lesie. Wtedy lekko zwalniam, pozwalam "potu się wypocić" i ogień z nogi - zimno się robi natychmiast. Takie tam - guilty pleasure (nie lubię wtrętów anglojęzycznych, ale to tekst mojego kolegi, taki zdrowy, żyła, bijatyka, muzyka i takie tam. I on zawsze tak mówi, kiedy w swoim zdrowym trybie życia kupuje w czeskim tesko gotowe zawsze świeże kakao w plastikowej butelce, którego składu nie są w stanie złamać spece od enigmy).

Dzisiaj na DK 39 nawet sporo kolarzy. Jeden nawet nie "odbił rąsi" i pogonił w przeciwną stronę na swoim felcie. Ale za to potem machali wszyscy inni, a było ich sporo. Nawet jeden starszy jegomość jadąc z naprzeciwka VW transporterem szczerze się się uśmiechnął do mnie wcześniej trąbiąc. Pewnie też jeździ, ale teraz musiał jechać autem - miła rzecz. 

W Brzegu spotkałem trochę blogerów :) i jego. Kawa, tiramisu i kawałek pojechaliśmy razem w kierunku Grodkowa. Potem już sam. Nowe koła lecą wściekle. Jakoś tak zaczynam się z nimi zaprzyjaźniać. Psychologicznie męczyła mnie dętka w tylnym kole - z wentylem długości szprychy i wagą jakąś z kosmosu. Nie mogłem do wysokich obręczy użyć moich lateksów z malutkim skromniutkim wentylkiem, tylko musiałem w oławskim sklepem kupić te blisko 200 gramów butylu z tym wielkim kominem. Drażniło mnie to przez całą drogę. Tomek mówił, że to nie ma znaczenia, ale on wie, że ma. Nawet jak mówi, że nie ma ;) Może nie ma znaczenia jak masz nogi jak Tomek, a jak masz nogi jak ja, to przynajmniej jest jakieś wytłumaczenie ;) Ale jest dobrze. Pogoda trochę przysmaża, ale ja to lubię. 

Przede mną.

Za mną.

Przede mną.

Za mną.

Kolega podesłał mi w czwartek muzę, która jakoś się wkręciła w łeb i tak siedzi trzeci dzień. Wiesz przecież, że bez muzy się nie jedzie. Bez muzy, zapasowej dętki i leku na astmę. I bez wody się nie jedzie.

wtorek, 22 lipca 2014

28 czwórek - 124 km (26x4), 4 osoby, trzydzieści4 stopnie upału. Idealna pogoda na rundę na Rejviz.*****


Gdyby miało być łatwo, to byśmy grali w darta w jakim pubie w piwnicy starej kamienicy. Z wielkimi brzuchami, bekając kończylibyśmy rundy rzutek i popijali kolejne piwo. Tak niby dramat, ale jak wydychane powietrze zaczyna parzyć w usta, to bycie opasłym bywalcem takiego pubu robi się przyjemnym marzeniem.

Ale my jesteśmy kolarzami (cyklistami) i robimy treningi (czyli wycieczki, ale jak jesteś już trochę starszym chłopakiem to posługujesz się pewnymi skrótami - starsi wiedzą, ze jesteś starszy, a młodsi, że lekko stuknięty ;)) Ale nikt tzw. "normalny" nie wybrałby się na taką trasę, kiedy o godzinie 11.00 nie słychać szumu opon na asfalcie, ale raczej skwierczenie, a mazista smoła, którą Czesi zalewają pęknięcia asfaltu staje się jakaś antygrawitacyjna, co nie jest fajnym doznaniem, gdy lecisz 60 km/h, a Ciebie właśnie wyprzedza wąsatych Czech, który właśnie dostał skurczu rąk i jedną trzyma wciśniętą w konwulsjach na klaksonie, a drugą skręca kierownicą tak, że nieomal spycha mnie z asfaltu. To musiał być skurcz, albo skurcze, bo Czesi raczej nie dali mi się poznać do tej pory jako takie skurwysyny, więc załóżmy, że był to bardzo rzadki, nietypowy oburęczny skurcz. 

Ale sama wycieczka - założenie było takie, że się opalamy, bo jedziemy w kilka osób (rekordowo - cztery) i każdy jeździ inaczej. Adam się zrobił ciśnieniowec, Marcopolka tłucze fotki, Łukasz zwariował i przez dwa miesiące z "nie skończyłem wyścigu" zamienił się "byłem piąty w kategorii". No i ja, wciąż jeszcze osłabiony, choć powoli wracam do żywych.


Poszło fajnie - start jakoś tuż po 7.00 z Nysy, kawałek płytami na Kwiatków i Kałków, 16 km i jesteśmy w Czechach. Bomba. Jak już widzę tę szoskę z foty poniżej, to wiem, że jest super. Opisywałem to miejsce juz wiele razy - powiat Jesenik, w jego niższej części (co nie znaczy, że płaskiej) to prawdziwy raj. Nasz cel to Rejviz, ale nie od Zlatych Hor, tylko od Mikulovic. Boczna droga. Kawałek, jak w kwietniu, jedziemy za Vidnavę drogą 457, skręcamy na Pisecną. Na podjazdach trochę się rozciągamy. Zakładam, że nie zrzucam z blatu i te wszystkie podjazdy z Vidnavskich okruchów jadę na płycie. Dla sportowca (nawet amatora) to nie wyczyn. A ja się czuję jak zwycięzca. Jednak podjazdy dopiero miały mnie nauczyć pokory. Za jakieś 20 km.



Bardzo chciałem wszystkim pokazać lotnisko i taką piękną ścieżkę z kwietniowej wyrypy, że finalnie nadłożyliśmy 11 km wyjeżdżając w Pisecnej, ale plan wjazdu był od Mikulovic. W tył zwrot drogą 44 lecimy na północ. Plus jest taki, że już jest upał, my chwilę wcześniej się powspinaliśmy, a teraz lecimy w wąwozie na luzaku, w cieniu i nad rzeką studząc lekko rozgrzane ciała. Dla mnie bomba, mógłbym się tak mylić kilka razy na dzień.


W samych Mikulovicach warto pojechać sobie boczną drogą, równoległą do 44. Ładna architektura, czyste miasteczko. I jeszcze trochę z górki. Za kościołem zaczyna się brama do piekieł.


Na profilu mapy niestety informacja podawała nachylenie 6-7 %, no w porywach do 8. Czyli dało by radę robić zdjęcia, a widoki tam cudne. Ale nie! nie będzie zdjęć. Po odklejeniu się od granicy i za torami jest sztajfa. Non stop dziesięć procent w kilku miejscach 12. I tak 5 km. Nie było by to straszne, gdyby temperatura była jakaś na poziomie nie wymagającym użycia lajkry z azbestem. No jakby co to lekko się spociliśmy. Każdy cień drzewa był małą celebracją, a jedyne auto, jakie nas minęło, to izoterma z lodami :) Łukasz mnie zdziwił, bo w kwietniu na podjazdach umierał, a tu nam odjechał jak Uran. Potem ponoć, kiedy już się wypłaszczyło do tych 6-7% to przyznał, że lekko umierał. Ale swoje zrobił.



W przerwie taki widok z podjazdu. Po wyjechaniu ze wsi widoki naprawdę rozbrajają. W dole widać było główną drogę ze Zlatych Hor do Jeseniaka przez Rejviz. Trochę skróciliśmy podjazd i wyjechaliśmy przy "grzybku" na zakręcie - taki punkt charakterystyczny tej drogi. Tam usiedliśmy i mówiliśmy dużo słów zaczynających się "na ku-, na prze- i na japie-". I piliśmy wodę ze źródła i napełniliśmy bidony. Na tym etapie wypiłem ponad 3 litry wody i izotoników.


Te 6-7% dalej pod górkę to było nic. Jak jazda pod lekki wiaterek. Może nie jechałem 30 km/h, jednak jakoś bez rzeźni. Po drodze ilość cyklistów była tak duża, że machając każdemu w końcu pewnie machaliśmy rękami jakbyśmy się odganiali od natrętnych komarów.




Powyższych trzech zdjęć nie ma co komentować. Oczywiste, ze była kawa i strudel. Choć za 58 koron tego strudla było - jak na czeskie warunki - w ilości śladowej. Obsługa przez okienko, spokój, chłodniejszy wiatr i przez nami długa prosta, a po niej kilka kilometrów zjazdu do Jesenika. Zjazd moim zdaniem jest szatański, bo bardzo szybki, droga piękna, a kilka metrów ode mnie widzę wierzchołki całkiem dorodnych sosen. Stromo jak cholera i nie ma barierek. Ale "w razie czego" to nie wiem, po co barierki. Chyba tylko psychologicznie by mnie pocieszyły :)


Dalej trasa już znana z innych wpisów z tag "Powiat Jesenik", więc cóż się rozpisywać. Jest tak doskonale, że tylko pan z citroena xsary picasso mnie zasmucił. Na zdjęciu - drużyna pierścienia po pokonaniu ostatniego dłuższego, choć lekkiego podjazdu dnia - Lipova Lazne, Fabryka.


Potem Żulova, Tomikowice, Bernartice. Wszystko po staremu. Z wyjątkiem utopenca. Albo nie - wraz z nim. Wyglądał tak, jakby jego twórca czytał właśnie "Króla szczurów" i próbował przełożyć historię na realia czeskich przystawek piwnych. Tak więc czerń i biel tego zdjęcia kulinarnego to wyraz mojej troski o czytelników.


Teraz lekko romantycznie - telefon zgubił ostrość, ale na tej patelni było jak w piecu martenowskim, ja chyba też tak widziałem. Rozedrgane powietrze i dziwne strzelające iskry po ciele przejeżdżając pod liniami wysokiego napięcia, których kable wisiały tuż nad ziemią. Powoli kończyły się zapasy co raz szybciej zużywanej wody. W głowie duuużo muzyki, to pomaga. Więc w krytycznych sytuacjach pomagał szkowy zestaw: raz to, a raz to. Przy okazji - we wrześniu Gus Gus mają 5 koncertów w Polsce, nie przegapcie.


I wróciliśmy do punktu wyjścia - wśród pól maku, dojechaliśmy do Vidnavy i wjechaliśmy do Polski. Widok tafli jeziora Nyskiego trochę pomagał i te małe rzeczki, choć trochę wyschnięte, przypominały bardziej strumienie. A ponieważ głowy były mocno pogrzane, więc nie mogło zabraknąć rowerowej wersji czeskiego Pablo Escobara (Pavel Eskobarovi).


Na koniec - jeśli jesteś doświadczonym cyklistą, to pewnie wiesz co i jak pić, żeby nie mieć problemów jadąc w tak nieprzyjaznych warunkach. Jeśli nie - a trochę czytelników pewnie nie - to warto się zabezpieczyć, bo o zrobienie sobie krzywdy nie jest trudno. Po 60 km w takiej pogodzie organizm może zachowywać się nieprzewidywalnie, więc warto być ostrożnym. Na Rejvizie spotkaliśmy "dziadków" po 65-70 lat z brzuchami i łydami jak Robert Foerstemann, i dawali radę, podobnie panie, babcie itp. A taki młokos jechał z kolega prosem i po dźwięku jego oddechu można było wnioskować, że chyba jedzie ponad siły.

Rejviz to piękne miejsce, nie jest jakąś wielką trudnością, jest dobrym miejscem na rodzinne wypady - tu rowerzystów jest wielu, kierowcy też już wiedzą, do tego są progi spowalniające tych, co nie wiedzą, bo na jego płaskim szczycie jest ograniczenie prędkości do 30 km/h. Jedź tam i zwiększ swoja osobą lichą, 66 osobową (wikipedia) populacje tego uroczego zakątka tuż przy naszej granicy. Jesienią odbywa się tu impreza rowerowa "Posledni kilometr". Widzimy się.

Dziękuje moim towarzyszom za super wyjazd i żonie, że ciągle pozwala mi się czuć jak dziecko, sama zajmując się przez pół dnia naszymi szatanami :D

poniedziałek, 14 lipca 2014

kolejny start z punktu zero. Oława - prawie Oleśnica - Bierutów - Namysłów - Oława. 100 z hakiem. **


Kolejny raz jakiś mikrob przytargany z przedszkola przez mojego syna rozwalił mnie na łopatki. Praca w domu od kilku lat uśpiła we mnie świadomość chorowania na jakieś takie zwyczajne choróbska, a tymczasem poszły w ruch ciężkie leki i jakoś udało się wyjść na prostą. Po 2 tygodniach rowerowego celibatu. Wiedziałem, że nie mam co się porywać na dystans ponad 150 km (a taki miałem plan), ale kilka dni wcześniej zadzwonił Dawno Nie Widziany Serdeczny Przyjaciel i powiedział: "Ja teraz mieszkam trochę pod Oleśnicą i już dawno miałem ci powiedzieć, żebyś policzył trasę przez Ligotę Wielką i wpadł do nas na kawę". Czy jakoś tak. Paweł to fotograf, co wie, czym jest dobra kawa. Za to Kaśka robi zajebiste ciasta. Pojechałem "niby nudną trasą" i wyszło całkiem fajnie.

Trasa - jak powyżej - w wielkim skrócie:
1. Odcinek Oława - Jelcz-Laskowice to rzeźnia i ruch na niej duży, wyjątkowe zagęszczenie kierowców bez wyobraźni.
2. Odcinek Jelcz-Laskowice - Ligota Wielka - dojazd do DW 451. Jest super. Zaczyna się przesuper, bo pięknym asfaltem, ale potem nie jest jakoś najgorzej, a czasami trafia się piękny asfalt. Jest absolutnie płasko, lecz pola uprawne nie są tu podstawowym widokiem, a łąki poprzetykane lasami i kilkoma rzekami. Jest pięknie, cicho i tak trochę dziko. 
3. Odcinek Bierutów - Namysłów powinno się spalić ;) jest zły i mając ładny widok (u nas jeszcze łądny, bo wciąż egzotyczny) na siłownię wiatrową i pofalowany teren chciało by się mieć ładny asfalt i mały ruch, a tu ani tego, ani tego. Lepiej pojechać lekko na północ i znaleźć równoległą trasę - jest, ale nie sprawdziłem jej stanu. Następnym razem pojadę tamtędy.
4. Odcinek Namysłów - Oława jest prawie cały w super stanie i o niskim natężeniu ruchu. W kilku miejscach asfalt jest dramatyczny, najgorzej jest od Janikowa do samej Oławy, gdzie są przełomy i koleiny, które czasami potrafią zdenerwować cienkie szosowe opony.





Było tak, jak lubię - lipiec, dość ciepło, dość wietrznie i ten piękny dźwięk prażonej słońcem łąki - wiesz o co chodzi - trylion świerszczy i innych grających owadów robi takie permanentne glissando. Do tego ptaki, szum gum i cicha praca łańcucha. Na pulsometrze bez rewelacji - 140 bpm, na blacie 30 km/h. Nie rwę do przodu, bo pewnie zejdę.



Od wysokości Grędziny widać zmianę w architekturze. Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę, bo wcześniej pruskie domu wyglądały mi na pierwszy rzut oka wszędzie tak samo. Ale to nie tak - jest subtelna różnica. Wsie maja rozkład podobny, ale budynki są już nieco inne, jakieś takie - może zabrzmi to śmiesznie - romantycznie ładniejsze :) 


Ligota Mała - podziwiając widoki i licząc kolejne suszarnie do tytoniu (miałem zrobić zdjęcie, żeby Ci pokazać, ale jakoś nie znalazłem idealnej) nagle zatrzymałem się przy interesującym kościele zbudowanym na planie krzyża z drewnianą dzwonnicą. Ładny.



Przerwa po nieco ponad 30 km. Szybko, ale cóż - rekonwalescencja i piąty start sezonu w tym sezonie ma swoje prawa. Czeskosłowacki wilczak w euforycznym skoku robi mu pokaźną szramę na łokciu, ale kawa i ciacho szybko łagodzą skutki :)


Żeby nie jechać od razu na DW 451 pojechałem nieco na około. I dobrze zrobiłem. Widoki wciąż "płaskie", ale piękne. Lubię to i pisałem o tym wiele razy. Asfalt super, wszystko pięknie. Jak ruszałem od swoim przyjaciół to chciałem podczepić się pod skuter. Serce poszło w 180, dojechałem go i lecę sobie 40 km/h (po sprincie do 60 km/h) na kole skutera, ale pan kierowca mnie zauważył w lusterku, pomimo otyłego pasażera za jego plecami i odkręcił manetkę w tym chińczyku z odblokowanym silnikiem. Przy 50 km/h już się zerwałem. Jednak z żołądkiem z kawką i ciachem w środku nie da się wojować. Przede mną jeszcze wiele kilometrów. Zakląłem pod nosem coś na jego matkę i odpuściłem korby.


Jeden z idealnych łuków na drodze. Lubię to.


A tu taka ładna prosta, aż miło.



Przekształcone pruskie "denkmalle" to pewien standard. Ten przynajmniej nie wprowadza w błąd (o ile można tak powiedzieć o nałożeniu religijnego obrazka na pruski krzyż i przekuciu tablicy". 


Tego rodzaju zabudowania to znak charakterystyczny, który zanika na południe od Namysłowa. Muszę się temu przyglądnąć mocniej, choć teraz wychodzi mi na to, że to już bliskość historycznego pogranicza ma tu swój wpływ. Poczytamy - zobaczymy. 


W Smarchowicach Śląskich jest piękna, drewniana kapliczka przy cmentarzu, wiele razy ją mijałem już od dziecka, gdy w czasie końcówki PRL-u jeździliśmy do Kluczborka po wędliny :) Nowoczesny szlif dodaje teraz postać Chrystusa na krzyżu żywcem skopiowana przez niewprawnego metalurga z kreskówki Soutch Park. Zrobiłem drugie zdjęcie, niestety zasłoniły go tuje. Ale uwierzcie mi - to nie jest moje dalekie skojarzenie, tylko normalnie 1:1.


Musiałem zrobić postój w Biskupicach Oławskich. Bidony wyczyszczone, więc trzeba było jakąś suplementację zorganizować, bo do Oławy jeszcze 20 km, a do domu ciut dalej, a przede mną nudna droga pod wiatr. 

Ta trasa jest o tyle fajna, że jak jedziesz z Wrocławia i szukasz fajnego połączenia, to warto w Jelczu-Laskowicach odbić na Oleśnicę i pojechać na północ i może nawet dojechać do Bierutowa. Jest ciekawie i ładnie, a do tego bezpiecznie. Reszta trasy była juz opisywana przy okazji różnych wspominek o DK 39.

Nie jest jakoś super, bo w sumie wyszło mi 110 km, a byłem absolutnie padnięty. Mam tydzień, żeby się przygotować na niedzielną rundę przez Zlate Hory i Rejviz oraz boczne drogi od Żulovej, gdzie jedziemy małą ekipą, ale nie na sportowo, tylko na wesoło.

Do tego 3 spierpnia impreza organizowana przez Ktukol, na którą już się zapisałem, a w drugi weekend sierpnia jedziemy ("jak Bóg da" ;)) przejechać ezoteryczne szosy Kotliny Kłodzkiej. Ponieważ ezoteryczne, więc bierzemy rowery MTB, bo szosy tam by już zostały na zawsze ;)

Kiedy ja walczyłem z własnymi słabościami, moi serdecznie znajomi realizowali plan 4km w pionie w Jesenikach, ale ulewy przerwały jego realizację. Niemniej Adam na pierwszy atak wjechał na Pradziada w czasie poniżej 40 minut, Tomek zrobił życiówkę w 35 chyba (jak coś, to pewnie skomentują odpowiednio).