czwartek, 11 lipca 2019

Dreiländerpunkt - ***********


Jacek wyrysował tę trasę już dawno temu. Taką, albo podobną. Ja natomiast schowałem swoją nerwicę natręctw do kieszeni i nawet nie chciałem znać śladu przejazdu przed przejazdem. Fajnie raz na jakiś czas nie mieć poczucia kontroli i komfortowo dać się zaskoczyć. A trój-styk granic pod tym względem jest bezlitosny i atakuje zaskoczeniami niemal co chwilę. Także trzeba być ostrożnym.



Cała nasza czwórka jest fanami albo Czech, albo Niemiec, więc ruszyliśmy z Nowego Miasta pod Smrekiem, zatoczyliśmy łuk w kierunku północno - wschodnim i skręciliśmy na Frydlant. Teraz, kiedy patrzę na mapę, to odczuwam spory niedosyt, bo z wyjątkiem Frydlantu, który jest obłędnie piękny, to czeskie okolice "Worka" do granicy z Polską wyglądają niesamowicie. Dziesiątki dróg, wiele z nich pięknie wyasfaltowanych, ale między nimi sporo szutrówek. Może to i lepiej, że mijałem je bez świadomości, gdzie lub przez co prowadzą. Po prostu z niedosytu wylądują w zakładce "na później". 



Zaskakujący ratusz we Frydlancie. Tak pięknego rynku z tak pięknym ratuszem nie widziałem od dawna i nawet nie wiem, jaki można mu wystawić na ring do pojedynku. Szaleństwo w całej rozciągłości.


Po pięknym Frydlancie wjechaliśmy do Bogatyni. Te kilka domów przysłupowych, które są charakterystyczne dla Bogatyni, są piękne. Natomiast na całej trasie było ich bardzo dużo także poza Bogatynią. Właściwie to w Bogatyni było ich najmniej. Z założenia jedynym miejscem, przez które mieliśmy przejechać w Polsce był mały wycinek "Worka Turoszowskiego". Inaczej byłoby ciężko, ponieważ po "naszej" stronie granicy dróg jest relatywnie bardzo mało, co odbija się na zagęszczeniu samochodów. Dodając do tego kiepską nawierzchnię... nieciekawie.


Wielka Dziura. Kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego to może nie jest jakiś punkt wyjątkowo piękny, natomiast robi piorunujące wrażenie. Tak trzeba zmieniać krajobraz, żeby działały lodówki, telewizory, telefony itp. W rozedrganym rosnącym upałem powietrzu ten krajobraz był bardziej marsjański, niż na Marsie. Między dwoma buldożerami widać na powyższym zdjęciu w oddali wielką koparkę czerpakową, która wydaje się mikra, a tymczasem obok nas budowano kolejną. Nie był to Bagger 288, niemniej była wielka.



Po przebiciu się przez przygraniczny paździerz banerów zachęcających do kupna najtańszych zigarettenów w końcu wpadlismy do cywilizacji. Masakra, jak bardzo nasz kraj różni się od tego, co jest przy granicy od tego, co jest w głębi. Jeśli jakis człowiek przypadkiem - a to się może zdarzyć - wymsknie się z granic Niemiec czy Czech i wpadnie w tamtym rejonie na pierwsze 200 metrów w Polskę, to nigdy w życiu nie uwierzy, że mamy takie ładne miasta, jak Sosnowiec czy Bierutów. Przy granicy dominuje taki syf, taki bylejakościzm i pogarda dla jakiejkolwiek estetyki, jakby nurt gównoreklamy z początków lat 90. ub. wieku wciąż tam kwitł i miał się doskonale. Może to ta mała ilość dróg, może wąskie gardło północy "Worka". Okropne. 


Zittau nie może konkurować z Frydlantem, bo jest za doskonałe. Naprawdę - przegięli. Szukaliśmy miejsca na kawę i jakieś drobne jedzenie i trafilismy bardzo dobrze skuszeni reklamą lodów. Niestety lodów nie było, tylko plakat zachęcał do kupna lodów wyprodukowanych w zaprzyjaźnionej lodziarni z mleka o zaprzyjaźnionych krów zaprzyjaźnionego rolnika. Czyli w sumie tak, jak najrozsądniej powinno się dziać w niewielkiej społeczności. 



Ponieważ nie było lodów, a ja wróciłem kilka dni wcześniej z Majorki, więc wszystko wydawało mi się śmiesznie tanie. Wziąłem najtańsze ciastko - Schweinohre - świńskie ucho. Wielkie jak talerz, dobre jak nieszczęście. Niemcy mnie już przyzwyczaiły, że w temacie ciast i ciastek są mistrzami ciasta. Wyszło chyba 3 Euro za komplet z ciastkiem. Na Majorce nie udało mi się nic za tyle kupić.



Punkt styku trzech państw wyobrażałem sobie zupełnie inaczej - w sensie biedniej. Że będzie jeden kamień itp, w chaszczach taki. A tu niespodzianka. Kiedy jeszcze jechaliśmy w Zittau i zgubiliśmy drogowskazy, zupełnie przypadkowa pani wracająca z działek (bo punkt styku jest za ogródkami działkowymi) szybko nakierowała nas na właściwy zjazd. Fajnie, że można w jednym momencie stać w trzech państwach. Dla to jest dowód na wielką pomyłkę, jaką są granice jako takie.


Podjazd z Zittau w kierunku na Petrovice był pierwszym długim - choć drugim tego dnia pod względem długości - podjazdem. Drzewa zapewniały sporo cienia, ale i braku widoków. Te pojawiły się po drugiej stronie granicy...


...bo Czechy są mi jakoś bliższe. Niemcy zawsze mi przypominają taką rzeczywistość z makiety - wszędzie idealnie, doskonale, pięknie, ale nie do życia. Czechy mają jednak w sobie jakąś nutę nieporządku, takiej stałej matematycznej wyznaczonej przez chaos...


...i typowa w okolicy granic Czech rzecz - bunkry. Wszystkie są do znalezienia tutaj. Jest ich tysiące, w kilku znajdują się obecnie muzea tej nigdy nie wykorzystanej linii obronnej, która miała obronić Czechów przed agresją ze strony wykręconych w prawo Niemców. Na prośbę rządów Francji i Wielkiej Brytanii bunkry te nie zostały uzbrojone - żeby nie drażnić rozdrażnionego własną agresją sąsiada. No i w 1938 mieli już pozamiatane. Nowe bunkry (budowane od połowy lat 30. XX wieku) przyglądały się przemarszowi hitlerowskich wojsk.




Zdjęcie toastu wyjaśnia dobry nastrój Łukasza w drodze do Hradku nad Nysą. Zatrzymaliśmy się w pierwszej - i chyba jedynej - restauracji, zamówiliśmy bardzo nieetyczne jedzenie i równie nieetyczne picie, a potem kontemplowaliśmy życie czeskiej małej miejscowości. Przypomniał mi się Humpolec, który był może ciut bardziej pusty w sobotnie popołudnie, kiedy kończyłem drugi dzień mojej rowerowej podróży do Czech.  


Ten tekst z kolei wyznacza granicę między łużyckimi domami przysłupowymi, a typową sudecką architekturą. 





Po czeskiej stronie najfajniejsze było to, że non stop mieliśmy widok na Jeszted. W związku z Jesztedem trwają przygotowania do rzeczy, jakiej do tej pory baliśmy się planować, ale to bardzo adekwatne - Jeszted i hotel Jeszted na szczycie Jeszteda to miejsce, jakiego świat nie widział, choć widział bardzo dobrze, bo architekci skosili wszelkie możliwe branżowe nagrody za ten odważny budynek. 

Ból został jeden - cholernie daleko od domu jak na bliskie wycieczki - dwie godziny turlania się autem w jedną stronę. Natomiast warto bardzo, świetne miejsce na dłuższy pobyt. Myślę, że 3 dni to mało, bo aż się proszą i Góry Żytawskie, i Izery po polskiej i czeskiej stronie.