wtorek, 17 lipca 2018

Najnudniejsza trasa w życiu - DW 346 *****


To, że coś jest nudne, wcale nie oznacza, że jest złe - idealna sentencja na zakończenie tego wpisu. Taka mądrość, jak z Murakamiego, że "to, że życie się kończy wcale nie oznacza, że musi mieć jakikolwiek sens" - nie jest to tak słowo w słowo, jak w "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". O! Ale to, że trasa na niedzielę nie ma fajerwerków i jest nudna wcale nie oznacza, że jest zła! Dziękuję Ci, Murakami.

Wystarczy założyć, że ma się w życiu tak gęsto - choć poczucie zagęszczenia jest bardzo indywidualną miarą - że nie ma się czasu mieć czas. Czasem z braku czasu mam marzenie, żeby się chwilę ponudzić. A totalnym komfortem wydaje się nie mieć granic tej nudy. A nudzić się robiąc coś, co się strasznie lubi robić, to jest najwyższy poziom wtajemniczenia.

Oława i Środa Śląska to większe miasteczka - satelity Wrocławia. Oba spięte (!) dwiema drogami - krajową 94 i wojewódzką 346. O ile ta pierwsza po prostu przez nie przelatuje, to ta druga łączy je na obu końcach. Ja mieszkam na jej początku od strony Oławy, która oficjalnie leży na jej końcu, gdyż jej początek jest w Środzie Śląskiej. No, mieszkam kilkanaście setek metrów od początku, ale wymyśliłem, że jak wyjdę z domu i pojadę na jej koniec i cofnę się i pojadę do jej końca - czyli początku - to wszystko będzie idealnie.

Nie idealne były warunki pogodowe. Temperatura super, ale wiatr - 71 km non stop pod wiatr. Efekt tego był taki, że pomimo przewyższeń nie przekraczających 170 metrów w jedną stroną, nogi ugotowałem. Powrót na piekących czworogłowych z wiatrem w plecy nie dał jakiejś ultra średniej. Po prostu wracałem na umarciu, ale nieco bardziej komfortowo. Ujechałem się chyba bardziej, niż przy trasach po 300 km.

Robiłem dużo zdjęć drogowskazów, ale wyszło niewiele - mój telefon za każdym razem miał akurat ważniejsze rzeczy na procesorze, bo zanim włączył aparat, byłem kilkanaście metrów za znakiem. Wszystko da się zamknąć w takiej oto pigule:


Czasem wydarzyło się w obrazie coś szczególniejszego. Na przykład to:


Dokładnie tutaj robiłem fotę do mojego cyklu o ulicach Oławskich. O tego (klik), o którym mówię na przykład tu w radiu (na dole strony).

Nudny krajobraz wcale mi nie dokuczał. Ja chyba po prostu lubię wszystko. Fajne są Alpy albo okolice Góry Świętej Anny, ale jak nie ma nic, to też jest fajnie. A luksus czasu dla siebie w połączeniu z różnymi bodźcami przeszywającymi mój umysł jak neutrina moje ciało, powołuje do życia myśli, które nigdy by mi nie przyszły do głowy w innym otoczeniu.

Na przykład wymyśliłem w czasie jednej takiej podróży, co to jest to, co naukowcy szukają w Kosmosie. Że ta ciemna materia. Oglądałem kilkanaście dokumentów, przeczytałem sporo artykułów i nic - nikt nie wie. A ja, wy jajogłowi, mam! I to właśnie wyeksplikuję. Najważniejsza teoria w dziejach ludzkości wybrzmi na blogu cyklisty w średnim wieku. Ta ciemna materia to nic innego, jak części świata, w którym wybuchł i potem powstał nasz. Szach mat! W żadnym materiale, który widziałem nie usłyszałem/przeczytałem, że "wszechświat wybuchł w czymś, albo że coś było". I tu jest błąd. Wszechświat ten, który znamy sam z siebie byłby jak wynalazek wody w proszku. A jest inaczej - ten wszechświat jest dużo większy, niż nam się wydaje, że jest. Jest jak tabletka witaminy C-1000 wrzucona do wody. Rozpuszcza się w bezgranicznej kadzi ciemnej materii, której nikt nie rozumie, bo nie zakładał, że Kosmos to nie tylko to, co wynikło z Wielkiego Wybuchu, ale też co, co było przed nim. Taką mam teorię z siodła. Nic dziwnego, że jak mi takie rzeczy po głowie chodzą, to na podjazdach wszyscy mi spierdalają. A przynajmniej spora część.



Przy drodze 346 w okolicach Kątów Wrocławskich znajduje się mauzoleum feldmarszałka Gebhard Leberecht von Blücher. Facet był super ciekawą postacią, awanturnikiem, którego imieniem nazywano statki. A teraz jego mauzoleum bezimiennie stoi przy drodze.


I taki budynek z napisami w języku niemieckim w Pełcznicy.





Na tym wyjeździe pod wpływem wstrząsu kubotami od raphy - tak jak można mieć najki od adidasa, albo pampersy od hagisów - wymyśliłem hermetyczną super polską markę. Tydzień później w knajpie na Cervenohorskim Sedlu z kolegami rozpracowaliśmy jej rozwój jedząc knedle z jagodami, o czym na końcu. Pomysł jest taki - spokojnie się podzielę, pewnie i tak nikt z niego nie skorzysta, tak samo jak nie dostanę tytułu doktora honoris causa za teorię o ciemnej materii - że zrobię koszulki i spodenki w śmieszne grafiki z penisami. I będę to żenić jako "chujowa koszulka i chujowe spodenki".

Mam bardzo dużo pomysłów na niedochodowy biznes życia.

Do Środy Śląskiej dojechałem nawet nie bardzo późno, więc pewnie to był też powód piekących nóg. Napisałem SMSa do Borysa, który stąd pochodzi, że w końcu zrobiłem tę trasę i podzieliłem się z nim błyskotliwą teorią, że łatwiej w niedzielny poranek na ślicznym średzkim rynku dostać ofertę objęcia mecenatem czyjegoś wyjścia z kaca, niż kupić kawę. Jedyny czynny punkt oferował komplet - kawę i lody.



Po drugiej stronie wertepowatej, ujemnej tęczy, jaką jest DW 346 takiej opcji by nie było. Oława to miasteczko z wielkim potencjałem, które robi wszystko, żeby nic się nie udało. Jakby ktoś otworzył bar śniadaniowy, to pewnie byłby czynny od 11.00. Kawę rano da się kupić tylko na stacji benzynowej. Przecież niech suweren śpi, potem na sumę, a po sumie na rosół. Na cholerę rano ściągnąć swoje ciało z łóżka i pójść na kawę nad rzekę. Kiedyś w Oławie był taki radny, co działał w komisji trzeźwości. No i wymyślił, że najlepszym sposobem na rozwiązanie potencjalnego zagrożenia alkoholizmu wśród młodzieży będzie zamknięcie barów po godzinie 22.00 To spowodowało, że po 22.00 były kolejki w sklepie nocnym (jednym z dwóch), a park i wszędzie, gdzie było ciemno, był pełen młodzieży pijącej w plenerze poza zasięgiem wzroku służb. Efektem tego jest zjawisko, że dopiero po 15 latach coś zaczęło się dziać na oławskiej gastronomicznej pustyni. Ale wciąż po 23.00 nie ma gdzie posiedzieć przy piwie na pełnym legalu.

Ale w Środzie jest gdzie posiedzieć z dobrą kawą i doskonałymi lodami. Żeby zachować umiar w tej radości, trzeba zerknąć na piętro wyżej. Przypadek? Nie sądzę.


Powrót do domu był szybszy, choć nie pozbawiony problemów. Kierunek wiatru zrobił to, co zawsze, czyli lekko się zmienił. Za to nie lubię lipca, że lipiec w temacie wiatru jest definitywnie nieszczery. Wróciłem tą samą drogą, więc zdjęcia były te same, tylko z drugiej strony.

Przy końcu podróży mój ulubiony słupek:


Zdjęcie kończące jest tak naprawdę z półmetka, ale lepiej pasuje na koniec. Wypisałem sobie w Google Keep całą playliste graną z mózgu do mózgu - bo w słuchawkach nie jeżdżę:
John Maus - Pets 
Gus Gus - Featherlite 
Archive - Again
Underworld - Boy boy boy
Shame - The Lick
Jacques Brel - La chanson de vieux amants
Coil - Refusal to Leave The Land

To naprawdę zajebiste rzeczy i ten drugi z listy właśnie leci teraz. A nie, już się skończył.



A więc, parafrazując doskonałych Shame - "And this, boys and girls, ladies and gentlemans, is how it's ends"

* * *

Post scriptum








Wyobraź sobie, że tydzień potem jeździsz w miejscu tak kurwa pięknym, że bolą oczy. Pogoda ma się ku gorszemu, ale z drugiej strony szalone chmury nad szalonymi Jesenikami - celowo nie piszę polskiej nazwy Jesioniki, bo jest jakaś taka infantylna do granic możliwości - tworzą spektakl, który kończy się odpuszczeniem jednego z kluczowych podjazdów, żeby zdążyć, zanim strumień elektronów spopieli nasze rowery, a nas pozbawi na chwilę świadomości w najlepszym przypadku. I teraz sobie wyobraź, że jedzie czterech facetów, właśnie olali podjazd z Loucnej do górnego zbiornika elektrowni Dlouhe Strane i zaczynają pierwszy wiraż na Cervenohoskeho Sedla, a jeden z nich - tych czterech - bierze kluczyki do auta i ciśnie nieświadom trudów ostatnich 36 km po auto, żeby ruszyć tym trzem pozostałym z misją ratunkową. Czaicie jeszcze? Jakby dodać odrobinę dramatyzmu, byłby piękny scenariusz na kino katastroficzne z muzyką Aerosmith, ale bez Liv Tyler. Na przykład, żeby ta elektrownia własnie pękała, bo dostała z laserowej dzidy.

No więc gość wziął kluczyki i ciśnie te dziewięć czeskich tornante, mijając szczyt przełęczy na 1009 m n.p.m. już od dawna towarzyszą mu grzmoty kotłującej się burzy. Staje na chwilę i myśli, czy zjechać prosto w siną paszczę burzy. Wie, ze zmoknie jak cholera, ale przecież nie ma już odwrotu. Leci jak dzik do paśnika pół kilometra na dół, grzmotów już nie słyszy, bo jest tak mokro i zimno, że mózg nie rejestruje jeszcze i tego. A przecież kto by się tam przejmował burzą w górach jadąc na węglowym rowerze z masą urządzeń emitujących wszelkiej maści fale radiowe. Potem jeszcze najgorszy w Jesenikach podjazd na Vidly i dopiero po auta do Vrbna. Tam przez kwadrans pracuje nad tym, żeby wyłamać sobie barki, żeby przebrać ciuchy na nie czującym nic ciele. Rozumiesz ten poziom wycieńczenia, mokrości i braku elementarnego komfortu? Tak właśnie.

I teraz - to nie ja. To popełnił Paweł i chwała mu za to, bo z mojego punktu widzenia to jest mega rzecz. Żona go za to nie pochwali, matka go nie pochwali, syn nie pochwali. To chociaż koledzy pochwalili. Tym bardziej, że koledzy spokojnie - no nie spokojnie, strasznie się wkurzaliśmy na powolność obsługi w gospodzie - nudzili się pijąc piwo i obmyślając, jak tu jeszcze dobrze sprzedać kolejne wzory "chujowych ciuchów". Żeby to było zgodne - w pewnym stopniu się nudziliśmy słuchając tego deszczu wściekle dudniącego o blaszany dach, więc temat nudy wciąż jest.