wtorek, 7 lutego 2017

Stężenie dopuszczalne

Zanim to się wydarzy muszę jeszcze pokonać schody. Skradam się. Wszelkimi sposobami próbuję przechytrzyć grawitację, mimo to stare drewno skrzypi. Każdy jeden stopień lamentuje w oskarżycielskim tonie, jakby schody wiedziały. Jestem już na parterze, kiedy z góry dobiega głos. Mój syn się przebudził i pyta ciemność o jakiś szczegół z życia Lewandowskiego. Nie odpowiadam, w nosie mam też dalszą ostrożność. Rzucam się do kuchni, dwoma susami dopadam spiżarki. Pod drzwiami garuje wiecznie głodny kot. Nagły ruch powietrza dosłownie mrozi krew w żyłach. To tylko wiecznie głodny pies. Trącam tego mniejszego, szarpię za klamkę. Po lewej! Druga półka od dołu! Już szperam w szklanym naczyniu, które w domu nazywamy kulą. Nie! To pułapka. Moja pięść utknęła w środku. Tylko dzięki ogromnemu doświadczeniu wydostaję dłoń, nie tracąc przy tym całego łupu. Los się wypełnił. Gwizdnąłem młodemu żelki. Teraz zamierzam odpokutować. Będę się karcił długo, będę połykał żabę żywcem, będę jechał przez Chorzów Batory, Rudę Śląską, Knurów. Dobrych ludzi przez życie prowadzi tęcza, złodziejom żelków na horyzoncie ściele się wyłącznie smog.


Styczeń, niedziela, temperatura kilka stopni poniżej zera. Wyjeżdżam później niż zakładałem. To przez wrodzoną skłonność do wylegiwania się. Ruch na ulicach niewielki, cieszę się, bo jadę przez centrum. Na jednym z głównych skrzyżowań zatrzymuje mnie czerwone. Ustawiam się możliwie blisko prawej krawędzi jezdni. Z lewej zajeżdża biała bryka. Tegoroczny Oscar za efekty dźwiękowe właśnie został przyznany. Bas jest zarazem miękki i dojmujący. Głęboko penetruje trzewia. Mimowolnie łapię rytm, zaczynam się bujać. Siłą rzeczy realizuję się głównie w układzie wertykalnym. Górny chwyt, łokcie pracują. Kierowca idzie na całość w osi horyzontalnej. Nigdy bym nie przypuszczał, że człowiek zapięty w pasy, zdolny jest do takich rzeczy. Zielone.


Ponoć prezydent Trump chwali sobie waterboarding. Przejazd przez Chorzów Batory, chwila wytchnienia w Lasach Panewnickich i dalsza podróż przez Rudę Śląską, śmiało może konkurować z tą wyrafinowaną torturą. Lekko podduszony dobijam do drogi 44, przekraczam ją i skręcam w pierwszą w prawo. Mijam dmuchanego jelonka w rozmiarze XXL, po chwili jestem znowu na DK 44. Jazda bez nawigacji to świadomy wybór. Nie twierdzę jednak, że dokonuję wyłącznie słusznych wyborów. W Przyszowicach odbijam na Gierałtowice, Knurów.



W samym Knurowie decyduję się na pierwszą przerwę. Dlaczego zatrzymuję się pod autostradą? Szukam pokuty. Dlaczego wszystko w Knurowie wydaje mi się takie amerykańskie? Nie mam pojęcia. Jeżdżę sam, dzięki czemu znam kilka fajnych trików na nudę w siodełku. Najskuteczniejszy to oczywiście dobry wycisk. Lubię też na trasie rozwiązywać coś na kształt wizualnej krzyżówki. Szukam w przestrzeni fragmentów, które budują określony ciąg skojarzeń. Czasem jest to film, czasem książka. Tym razem hasło krzyżówki brzmi: Clairton - miasto w Pensylwanii znane między innymi z Łowcy Jeleni. Zaskakujące, jak wiele w Knurowie przypomina mi arcydzieło Michaela Cimino. Tu i tam ten sam gęsty, przytłaczający krajobraz. To nie Lidl! To przydrożny motel. W pokoju pod ósemką sprawy potoczyły się źle. Żegnaj dziecino! Muszę pryskać z miasta. Na parkingu, w trupim świetle neonów, połyskuje rasowane Camaro. Rzeczywiście, muszę natychmiast ruszać. Od tego pyłu zawieszonego wszystko miesza się we łbie. Ostatkiem świadomości obiecuję sobie, że jeśli spotkam po drodze kolejnego jelenia, zadzwonię po pomoc. 


Drogą 921 kieruję się na Rudy. Za Stanicą w powietrzu wyczuwam tlen. To znak, że dalej będę przemieszczał się w obrębie Parku Krajobrazowego Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe Rud Wielkich. W oddali dostrzegam samochód, wygląda jakby rzuciło go na lewe pobocze. Na szczęście wszystko gra, jestem u słynnego źródełka. Panie! Ta jedna to pięć lata trzymała butlę w szafie. Woda nawet nie zaśmierdła. Tamta druga do Niemiec wozi. Na cieszyńskiej etnologii już miałbym zaliczenie z badań terenowych i kajet pełen informacji o prawdziwych cudach. Takie źródełka to nie tylko czysty czajnik i kawa lepsza od innych. Żywa woda błogosławi, odwraca choroby, oczyszcza. Niczego dziś więcej nie potrzebuję. Już sięgam po bidon... rezygnuję. Płoszy mnie wizja cudu, który wymyka się spod kontroli - zostaję blogowym ewangelistą nauczającym w sieci.


Rudy są piękne. Pocysterski Zespół Klasztorno-Pałacowy jest piękny. Rzeka wije się pięknie. Drzewostan jest piękny. Ścieżki wokół są piękne, śnieg na nich twardy i zbity. Z łatwością pokonuję pętelkę na 25-tkach. Resztki pomnika żołnierzy poległych w wojnach napoleońskich też są piękne. W toalecie obowiązuje zakaz wprowadzania rowerów, co nie znaczy, że wewnątrz nie jest pięknie. Ruszam na północ.



Nagle - gwizd! Nagle - świst! Pruje z prędkością, która dziś nie jest mi dana. Chciałem kuknąć na sprzęt, lecz zdążyłem zauważyć jedynie zaciśnięte usta. Najprawdopodobniej w niemym proteście przeciwko żelkowym rabusiom. Żarty żartami, a tu trzeba zdobyć się na powagę. Mamy dwa możliwe warianty interpretacji zdarzenia. Pierwszy - najbardziej prawdopodobny. Jesteś jednym z tych szajbusów, który dla kolarstwa stracił głowę. Wspinasz się na swój osobisty szczyt. Upadasz, wstajesz. Pot i łzy leją się strumieniami. W wyścigu o puchar wójta byłeś czwarty. Jesteś źródłem inspiracji, pomostem do świata największych. Jesteś Kimś. Wariant drugi - niestety istniejesz, również w kontekście rowerowej pasji. Jesteś klasycznym mądralą, dzielisz, kategoryzujesz. Jeździsz zafiksowany, a przez to wiecznie sfrustrowany. Pamiętne słowa Pirata próbujesz światu udowodnić w parkowej alejce. Bywa, że jadę tam z sześcioletnim synem. Nie szanujesz jego zdrowia, ani przyszłości, której nie znam. W wyścigu o puchar wójta byłeś pierwszy. Wariancie drugi! Wróć na moment do Knurowa i przypomnij sobie, jak wiele kojarzy mi się z amerykańskim kinem. Draśniesz mojego syna, a na rower już nie wsiądziesz. Drogą 919 docieram do Sośnicowic.




Śmiem twierdzić, że takich Sośnicowic mamy na pęczki. Wszystkie je bardzo lubię. Są Sośnicowice większe, są i trochę mniejsze. W pierwszych stoi jeszcze pałac, w drugich nigdy go nie było. We wszystkich Idzie Nowe budzi tyle samo obaw, co nadziei. Zawsze tak było i długo pozostanie. Sośnicowice mają swój urok, któremu nie potrafię się oprzeć. Mógłbym go chłonąć godzinami. Najchętniej przez panoramiczne okna cukierni Hania, gdzie pani Justyna raczy mnie kawą i grylażowym torcikiem. Dochodzi piętnasta. Czas zawijać do domu, zanim zacznie zmierzchać. Ostatni raz spoglądam przez ramię. Ona nadal jest kelnerką, tamten przy ladzie wygląda na pianistę z jazzowym zacięciem. Do Bojkowa jedzie się dobrze. Dalej smog...