poniedziałek, 1 czerwca 2015

góra górze górą

W zeszłym tygodniu byłem na pierwszej z kilku planowanych wycieczek w Beskid Mały. Trochę sobie tym dałem w kość, a dokładniej w kolana. Ktoś, kto nie jeździ, może skomentować, że to fest głupie, żeby tak jeździć, żeby się zajeździć. Pewnie tak, ale jak już jeździsz, to wiesz, że jak nie jeździsz, to można umrzeć z niejeżdżenia.

Ortopeda dokładnie oglądał kolana - "Będzie dobrze, staw jest w porządku, to zapalenie kaletki maziowej". Zapytałem "Ile mam nie jeździć"? Odpowiedział, że z tydzień. "Tydzień? I co ja mam w tym czasie robić? Biegać? Jak zwierzę?". W sumie nie jest źle, właśnie zrobiłem jakieś najbardziej hardkorowe podjazdy wg Bogusława Kramarczyka, z którym miałem przyjemność i zaszczyt kopnąć się na jego niedzielną rundę, o czym niebawem pewnie będzie można przeczytać w prasie (tak, zacząłem pisać do gazety, przez co tu - na blogu - trasy ograniczę do lokalnych, bo te dalsze będą szły na papier), a w tygodniu byłem w Rzeszowie na wernisażu. Kto tam by chciał gdzieś koło Rzeszowa jeździć na szosie... Za to mogłem bez stresu wypić dużo piw (dużo jak na mnie, czyli ze trzy) i spokojnie dałem się ugościć mojemu serdecznemu koledze. I zjadłem oryginalny, piastowski kebab o drugiej w nocy na rzeszowskiej starówce. Życie.

Droga Biały Kościół - Dębniki

Tymczasem niedziela - tydzień bez roweru (nie licząc wyjazdu po bułki czy wycieczek z moimi synami). Góry ciągną jak magnes. Ultra magnes. Najbliższe mam 20 km ode mnie, Wzgórza Strzelińskie. Nie ma tam jednego podjazdu, który by mnie mógł zniszczyć, wszystko na lekko. Nie zawsze tak było - kilka lat temu znaki ostrzegające przed ostrym kątem wzniosu drogi trochę mnie martwiły. Teraz to miód na moje oczy, gdy patrzę przed siebie i asfalt wydaje się być w tej samej odległości od oczu, jak wtedy, kiedy patrzę w dół pod koła.

Pasażer za powiekami musi jeść kolejne krajobrazy, nie tak spektakularne, jak w bardziej znanych górach, lecz i tu można znaleźć na tyle dużo, żeby się nasycić, a jednocześnie nie umrzeć z przejedzenia.

Dębniki



Gościęcice

Wołoszański na szosie. Mógłbym godzinami opowiadać o tym, jak wyznawcy Husa uciekali przed prześladowaniami ze strony państwa Habsburgów, i że tu trochę ich się osiedliło, że wieś Gęsiniec kiedyś nazywała się Hussinetz/Husinec. Lekkie hopki połykane na niskim tętnie, z wysoką kadencją. Czasem z lewej strony dochodzą trzaski - "kurwa, to nie korba, to kolano" - zły jak pies przykładam dłoń do kolana i czuję, że coś w nim strzyka. Uspokajam się, kręcę lżej. Niby hopki żadne, nawet nie ułamek tego, co przed tygodniem, jednak kolano narzeka. Ortopeda mówił o tygodniu wolnego (zrobione), i że pierwsze jazdy po 10 kilometrów. Co można zrobić w 10 km? Dobra, może to na jego miarę 10 km, więc na jego 10 to u mnie jakieś 70 km? Tak, na pewno o to mu chodziło. 70 brzmi rozsądnie. Powoli.

Wracam do domu z poczuciem niedosytu. Niedosyt to u mnie stan natywny. Zawsze stale i stale tęsknię i chcę więcej. Niedawno szarpnąłem się na długi dystans. Nawet po 200 km w drodze do domu myślę o tym, żeby jechać znowu. Nie dla słupków na endomondo, tylko przed Siebie, dla Siebie i do Siebie.

Gdzieś nad Jeziorem Międzybrodzkim. W deszczu.

Przełęcz Salmopol. We mgle.

Zapora Porąbka. W deszczu i mgle.

Także tak. Życie na biegunach. Kolano wraca do formy, chwila jeszcze po płaskim i za chwilę wracam w góry. Może za tydzień w Beskidy, bo ciągnie mnie tam, tylko niech już nie leje.

Aha - Bogdan właśnie wrzucił na fb info, że został w weekend Mistrzem Polski Masters w jeździe na czas. Gratuluję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz